„Mój świeżo upieczony mąż złożył przysięgę, a potem uciekł sprzed ołtarza. Myślałam, że to żart, ale byłam w błędzie”
„Ksiądz poprosił, żebyśmy usiedli. Piotrek nagle powiedział coś pod nosem, że zaraz wróci, i wyszedł. Myślałam, że do toalety. Minęło pięć minut. Potem dziesięć. Piętnaście. Ktoś poszedł go szukać. Nie było go nigdzie. Wyszedł i... przepadł”.

- Listy do redakcji
Poznałam Piotrka na domówce u wspólnej znajomej. Wszyscy byli głośni, rozkręceni, a on jeden siedział z boku i rozmawiał z kotem. Dosłownie. Głaskał jakiegoś mruczka i tłumaczył mu, że nie warto się łasić do ludzi, bo potem tylko człowiek cierpi. Zaintrygował mnie. Podeszłam, zagadałam, a on podniósł wzrok i tak jakoś... zmiękł. Nie w taki tandetny sposób. Po prostu zrobiło mu się głupio, że ktoś to usłyszał.
Nie miał w sobie nic z macho
Zaczęliśmy pisać ze sobą następnego dnia. Był czuły, miły, nie pchał się z butami do łóżka, za to regularnie przysyłał mi memy z psami, które „przypominają moje miny, gdy się złoszczę”. Potrafił godzinami słuchać, robił zakupy, kiedy miałam gorszy dzień, odkurzał bez pytania. Mówił:
– Mężczyzna powinien dbać o swoją kobietę. Ja też chcę być kimś, na kim można polegać. Kimś, kto ogarnia życie.
Z początku myślałam, że trafiłam na faceta idealnego. Tylko że ta jego uważność z czasem zaczęła przypominać coś sztucznego. Jakby nie była naturalna, tylko zapisana w jakimś wewnętrznym poradniku, do którego regularnie zaglądał.
To niby było urocze. Ale z czasem sama zauważyłam, że on bardziej „chce być” niż „jest”. Plany remontowe w mieszkaniu odwlekał w nieskończoność, załatwienie formalności odkładał na „po weekendzie”, a jak trzeba było pojechać z moim autem do mechanika, to nagle łapał migrenę. Gdy byliśmy we dwójkę, często się wycofywał, mówił, że się boi, że coś zepsuje. A kiedy odwiedzali nas znajomi, grał rolę idealnego partnera. Komplementy, gesty, opowieści o tym, jak mnie kocha. Nikt się nie domyślał, że w środku to wszystko trzeszczy.
Im bliżej ślubu, tym było dziwniej
Oświadczył mi się po dwóch latach. Zrobił to w kuchni, wieczorem, kiedy miałam na sobie stary podkoszulek i byłam cała w mące. Mimo to trzęsły mu się ręce, głos mu się łamał. Powiedział, że wie, że nie jest idealny, ale że kocha mnie jak nikt i że ze mną czuje się prawdziwy. Płakał. Ze wzruszenia? Z lęku? Trudno powiedzieć. Uwierzyłam mu. Powiedziałam tak.
Ale im dalej w las, tym częściej miał minę, jakby się zgubił. Na spotkaniach z rodziną był spięty, nie reagował, gdy ktoś rzucał przykre żarty. Milczał, gdy teściowa próbowała mi organizować całe wesele. Potem w samochodzie mówił, że „mu przykro”, ale nie potrafi się odezwać. Gdy poprosiłam, żeby się określił, czy w ogóle chce tego ślubu, powiedział:
– Chcę. Po prostu boję się, że cię zawiodę.
– Nie zawiedziesz. Czemu miałbyś mnie zawieść? Uwierz w siebie – przekonywałam. Z dzisiejszej perspektywy: może niepotrzebnie...
Czasem odnosiłam wrażenie, że traktuje ten związek jak egzamin, do którego nie czuje się przygotowany. Jakby odhaczał kolejne punkty na liście obowiązków, ale bez wewnętrznego przekonania, że to jego droga.
Miał momenty, kiedy znikał na kilka godzin, niby tylko na spacer, ale nie odbierał wtedy telefonu. Raz zasugerował, że może to za szybko, może nie jest gotów. A potem znowu wracał z kwiatami i przepraszał. Przekonywał, że to tylko stres, że mnie kocha, że musi się ogarnąć. Tylko że te jego zapewnienia były coraz bardziej... puste. Jakby mówił to, co wypada. Bo przecież mężczyzna powinien być odpowiedzialny. Prawda?
Powiedział „tak” i zniknął
W dniu ślubu był blady jak ściana. Próbowałam rozładować atmosferę, rzucałam żartami, czule go obejmowałam. Uśmiechał się półgębkiem. Pomyślałam, że pewnie się denerwuje, że to normalne.
– Pij, bo to w cenie – śmiałam się w wynajętej limuzynie. Mieli barek pełen szampana.
Golnął prosto z butelki. A potem zamilkł.
– Wszystko okej? – dopytywałam.
Jedynie pokiwał głową.
Potem stanęliśmy przed ołtarzem. Patrzył na mnie tymi swoimi wiecznie niepewnymi oczami, a jednak wypowiedział przysięgę. Mówił „ślubuję...”, całkiem wyraźnie. Słyszałam to. Przysięgałam chwilę później. Wydawało mi się, że teraz już pójdzie z górki.
Ksiądz poprosił, żebyśmy usiedli. Piotrek nagle powiedział coś pod nosem, że „zaraz wróci”, i wyszedł. Myślałam, że może do toalety. Minęło pięć minut. Potem dziesięć. Piętnaście. Ktoś poszedł go szukać. Nie było go ani w łazience, ani przed kościołem. Wyszedł i... przepadł.
Zaczęło się zamieszanie. Szeptanie między ławkami. Ktoś z gości zauważył, że limuzyna wraz z kierowcą zniknęła. Mój brat próbował się do niego dodzwonić, ale telefon milczał. Siedziałam jak idiotka w tej białej sukni, z rozmazanym makijażem i pytaniem w głowie: „Co ja mam teraz zrobić?”.
– Mąż ci zwiał! – zażartował już na początku jakiś „wesoły” wujek. Kto wie, co chował w rękawie... Przymknął się dopiero, gdy w ramię stuknęła go żona.
Tłumaczenia, które niczego nie tłumaczą
Piotrek odezwał się dwa dni później. Najpierw SMS-em: „Przepraszam. Nie wiedziałem, jak to powiedzieć”. Potem zadzwonił. Mówił, że mnie kocha. Że chciał to zrobić dobrze. Że próbował być mężczyzną, jakim powinien być. Ale w środku czuł, że to nie było jego życie. Że nie pasuje do tej roli, którą sam sobie narzucił.
– Bałem się, że jeśli powiem ci, że się wycofuję, to to cię załamie. A nie chciałem robić ci krzywdy. Pomyślałem, że lepiej będzie, jak powiem „tak” i... potem jakoś to przemyślimy.
– Czyli chciałeś stworzyć fikcyjne małżeństwo i dopiero potem uciekać? Serio?
Zamilkł.
– Wiesz, co byłoby naprawdę męskie? Gdybyś się wycofał wtedy, kiedy jeszcze można było to odkręcić bez cyrku. Zrobiłeś teatr na oczach całej mojej rodziny, znajomych i księdza! I mówisz, że to dlatego, że nie chciałeś mnie zranić?
Nie miał na to przygotowanej odpowiedzi. Powiedział tylko, że musi pobyć sam. Że nie wie, kim jest i czego chce. I znów zniknął i przestał się odzywać.
Kilka dni później spotkałam się z moją mamą. Patrzyła na mnie uważnie, ale bez oceniania.
– Może on po prostu nie dorósł do tego, co sobie wymyślił – powiedziała spokojnie, mieszając herbatę.
– Mamo, on się nawet nie postarał. Wolał zniknąć, niż cokolwiek unieść – mówiłam przez łzy.
– Wiem. I nie zamierzam go tłumaczyć. Ale też nie chcę, żebyś to ty całe życie dźwigała ten wstyd.
Spojrzałam na nią zaskoczona. Tym razem to ona miała łzy w oczach.
– Nie zawiodłaś nikogo. Ty po prostu miałaś odwagę wierzyć. I to nie powód do wstydu. Rozwiedź się z nim. I tyle. Zapomnij... – rozpłakała się na dobre i nie dokończyła zdania.
Chyba dopiero wtedy naprawdę poczułam, że ktoś stanął po mojej stronie.
To nie ja powinnam się wstydzić
Jakiś czas później mój niechlubny mąż znów się odezwał. Tym razem innym tonem.
– Lucynko, możemy pogadać? Chciałbym wszystko naprawić – mówił łamiącym się głosem. Brzmiał, jakby płakał.
– Tego się nie da naprawić, Piotrek. To nie jest urwana rozmowa. To był ślub. Przysięga.
– Wiem, wiem. Tylko... może jakoś się jeszcze dogadamy. Może terapia, rozmowa, cokolwiek.
– To nie ja potrzebuję terapii, tylko ty. Ja potrzebuję spokoju – rozłączyłam się.
Zaproponował spotkanie. Nie przyszłam. Dwa tygodnie później wysłałam papiery do sądu. Nie po to, by go ukarać. Po to, żeby przestać być osobą, która czeka, aż coś się zmieni.
Ostatnie tygodnie były dla mnie naprawdę ciężkie. Na początku byłam jak sparaliżowana. Nie spałam, nie jadłam, a każda wiadomość od cioci czy koleżanki z pracy wbijała mnie głębiej w podłogę. Co mam im powiedzieć? Że gość powiedział „tak”, a potem zwiał jak dzieciak z przedszkola?
Z czasem przyszła złość. Nie tylko na niego – na siebie też. Bo przecież widziałam znaki. Tylko je ignorowałam. Wierzyłam, że miłość wszystko pokona, że „on po prostu taki jest”. Nie, on nie jest „taki”. On po prostu nie dorósł. I nie miał odwagi tego przyznać wcześniej. Dopiero niedawno przyszła... akceptacja. Najważniejszy z elementów tego procesu.
Dziś żyję normalnie. Wracam do pracy, powoli znów spotykam się z ludźmi. Ciocia Zosia dalej udaje, że nie wie, o co chodzi, i dopytuje, „kiedy w końcu pokażę zdjęcia z podróży poślubnej”. Co miałabym jej powiedzieć? Po prostu się uśmiecham.
Teraz wiem, że jeśli ktoś ma wątpliwości – to nie znikną magicznie przy ołtarzu. A jeśli facet naprawdę chce być mężczyzną, to najpierw musi się nauczyć... nie uciekać.
Lucyna, 30 lat
Czytaj także:
- „Wydałam 100 tysięcy na mój ślub, a świadkowa mi go zniszczyła. Takiej plamy na imprezie nikt się nie spodziewał”
- „Po rozwodzie były mąż był dla mnie jak zakazany owoc. Na weselu siostry przekonałam się, że taki smakuje najlepiej”
- „Randkowałam z 2 facetami jednocześnie. Dopiero na weselu mojej przyjaciółki odkryłam ich wstydliwą tajemnicę”

