Reklama

Mężczyźni rzadko zdają sobie sprawę, ile naprawdę kosztuje prowadzenie domu. Zawsze uważałam, że to my, kobiety, mamy lepszy zmysł do gospodarowania pieniędzmi. W końcu to my najczęściej wiemy, co i kiedy trzeba kupić, a czego można się chwilowo wyrzec.

To nie jest tanie

Odkąd przeszłam na emeryturę, kilka razy w miesiącu przygotowuję coś dla całej rodziny — czasem pierogi z kaszą i grzybami, innym razem gulasz z warzywami albo naleśniki z twarogiem. Wybieram potrawy, które nie rujnują portfela, ale smakują wszystkim jak u mamy. Mój mąż, Lucjan, obserwuje te moje kuchenne działania z lekkim pobłażaniem.

– No powiedz, Zośka – mówił, opierając się o framugę drzwi – po co ty się tak męczysz? Przecież dzieci mają dobrą pracę, stać ich na najlepsze restauracje. Nie ma sensu lepić pierogów jak w latach siedemdziesiątych.

– Lucjan, ty się na tym nie znasz – odpowiadałam, zagniatając ciasto. – Domowe jedzenie zawsze się przyda. Młodzi mają kredyty, dzieci w przedszkolach i szkołach, rachunki. Czasem taki słoik zupy czy pojemnik pierogów jest na wagę złota.

– No jasne – ironizował – twoje pierogi spłacą im hipotekę. Lepiej byś usiadła ze mną i obejrzała jakiś film.

Nie przejmowałam się jego komentarzami. Wiem swoje. Moje synowe chętnie przyjmują każdą porcję, a wnuki potrafią opróżnić talerze w rekordowym czasie. To mój sposób, by wciąż czuć się potrzebną.

Coś mi tu nie grało

Pewnego dnia miałam odebrać z przedszkola mojego najmłodszego wnuka, Kubusia. Wzięłam ze sobą pojemnik gołąbków, które wyszły wyjątkowo smaczne – doprawiłam je suszonymi borowikami. Kiedy wróciłam z Kubusiem do mieszkania mojego syna, jego żona, Natalia, uśmiechnęła się szeroko na widok dania.

– O rany, dziękuję, mamo! – zawołała. – Jakby nie te gołąbki, to nie wiem, co byśmy dziś zjedli… – urwała nagle, jakby powiedziała za dużo.

Zamrugałam zaskoczona. Czyżby mieli problemy finansowe? Może któreś z nich straciło pracę?

Przecież oboje dobrze zarabiacie – powiedziałam ostrożnie. – Coś się stało?

– Nie, nie… – zapewniła szybko. – Po prostu… mamy ustalony domowy budżet. Trzeba pilnować, żeby nie przekraczać określonej kwoty. Mamy dwa kredyty, a kasę trzyma w ręku Daniel. On jest bardzo skrupulatny.

Uśmiechnęłam się krzywo.

– Wypisz, wymaluj twój teść – stwierdziłam. – On też kiedyś miał obsesję na punkcie kontrolowania wydatków.

Jak za starych czasów

Kiedy Lucjan i ja się pobraliśmy, zaczynaliśmy od zera. Pracę mieliśmy od razu, a mieszkanie z przydziału zakładu, które spłacaliśmy bez koszmarnych odsetek, jakie teraz mają młodzi. Jednak w ciągu trzech lat urodziła nam się trójka dzieci. Zrezygnowałam z pracy, bo ktoś musiał zająć się domem. Żyliśmy z jednej pensji i każdy grosz miał znaczenie. Gotowałam, co się dało, z najtańszych składników.

Aż któregoś dnia Lucjan zapragnął większego samochodu. Nasz poczciwy maluch przestał mu wystarczać. Postanowił odkładać co miesiąc sporą kwotę na auto – oczywiście kosztem domowych wydatków. Na początku dawałam radę, bo miałam drobne oszczędności. Ale w końcu nadszedł miesiąc, w którym zabrakło pieniędzy, a do wypłaty było jeszcze kilkanaście dni.

Poprosiłam Lucjana o dodatkową gotówkę, a on odparł z kamienną twarzą:

– Musi ci wystarczyć tyle, ile daję. Trzeba nauczyć się gospodarować.

A potem dorzucił:

– Rozdziel pieniądze na trzydzieści kopert, po jednej na każdy dzień miesiąca. Wydawaj tylko to, co jest w danej kopercie.

Myślałam, że żartuje. Niestety, przy najbliższej wypłacie położył na stole trzydzieści białych kopert i odliczoną kwotę.

Eksperyment z kopertami

Początek eksperymentu był dla mnie prawdziwym sprawdzianem cierpliwości. Lucjan, jak zapowiedział, przy najbliższej wypłacie położył na stole plik banknotów i trzydzieści białych kopert.

– Masz tu na cały miesiąc – powiedział tonem księgowego, który właśnie zamknął bilans. – Podziel równo i nie wychodź poza limit.

Usiadłam przy kuchennym stole. Rozdzielałam pieniądze mechanicznie, każdą kopertę podpisując datą. Pierwsze dni wyglądały obiecująco – brałam kopertę, szłam na zakupy, wracałam z chlebem, mlekiem, kawałkiem sera, czasem z małą kostką masła.

Ale szybko zaczęły się problemy. Nagle okazało się, że w piątym dniu miesiąca trzeba kupić nowe rajstopy dla córki, bo w starych zrobiły się dziury. W siódmym – lekarstwo na kaszel dla syna. Każdy z tych wydatków wymagał „pożyczenia” z kolejnych dni. Koperty, które miały być pełne aż do końca miesiąca, zaczęły się błyskawicznie opróżniać.

Próbowałam kombinować: gotowałam większe porcje, by starczyło na dwa dni, piekłam własny chleb, rozcieńczałam soki, żeby wystarczyły na dłużej. Ale w połowie miesiąca zobaczyłam, że zasoby topnieją w tempie lawinowym. Około dwudziestego zostałam z trzema pustymi kopertami, kilkoma ziemniakami i garścią kaszy.

Poszłam do Lucjana, tłumacząc, że system się nie sprawdza. On tylko wzruszył ramionami.

– Umawialiśmy się, że będziesz gospodarować tym, co masz – powtórzył. W jego oczach to był dowód mojej nieudolności, a nie naiwności pomysłu. Wtedy w mojej głowie zaczęła kiełkować myśl o odwecie.

Ja tak żyć nie będę

Postanowiłam przeprowadzić małą „akcję edukacyjną”. Następnego dnia przygotowałam dzieciom prosty obiad z tego, co zostało – zupa jarzynowa z resztek i wczorajsze placki ziemniaczane. Zjadły ze smakiem, nawet się nie zorientowały, że to takie czyszczenie lodówki. Potem nakryłam stół dla Lucjana. Wyciągnęłam najlepszy obrus, wypolerowałam sztućce, ustawiłam talerz na samym środku. A na talerzu… położyłam pustą, białą kopertę, tę, która według jego systemu miała być tą przewidzianą na dzisiaj.

Kiedy wrócił z pracy, od razu poczuł zapach gotowanego wcześniej jedzenia. Wszedł do kuchni i zobaczył, że stół wygląda jak na święta.

– Oho, coś specjalnego? – zapytał z uśmiechem. Usiadł, zajrzał na talerz… i uśmiech zniknął.

Zośka, co to jest? – wskazał kopertę.

– Twój obiad – odpowiedziałam spokojnie. – Na dziś w kopercie nie było pieniędzy, więc nie kupiłam nic. To jest porcja w ramach ustalonego budżetu.

Lucjan spojrzał na mnie, jakby się bał, że coś ze mną nie tak.

– Ty naprawdę… – zaczął, ale urwał.

Wstał, nalał mi wody, jakby chciał mnie uspokoić. Ja siedziałam spokojnie, patrząc mu prosto w oczy. Chciałam, żeby poczuł, co znaczy żyć według jego systemu do ostatniego grosza. Nie krzyczałam, nie robiłam scen. Tylko ta cisza i ta koperta na talerzu mówiły wszystko. I, sądząc po jego minie, trafiły w cel.

Ustalił priorytety

Kiedy opowiedziałam tę historię Natalii, parsknęła śmiechem tak głośno, że aż Kubuś wpadł z pokoju, pytając, co jest takie zabawne.

Twój dziadek kiedyś dostał na obiad kopertę – wyjaśniłam wnukowi. On popatrzył na mnie zdziwiony, a potem z powagą stwierdził:

– Ale to bez sensu, w kopercie nie ma jedzenia.

Natalia chwyciła się za brzuch, nie mogąc przestać się śmiać.

– Mamo, ale on musiał się przestraszyć!

– Nie przestraszył, tylko zrozumiał – poprawiłam ją. – Od tamtego dnia odłożył marzenia o większym aucie na później. Najpierw zadbał, żeby w domu niczego nie brakowało.

Natalia pokiwała głową.

– Wiesz, może jak Daniel zacznie za bardzo liczyć każdą złotówkę, to skorzystam z tej metody. Ale na razie daję radę.

– A jakby co, to pamiętaj – odparłam – mam cały podręcznik trików na męską oszczędność. I wszystkie lekcje są darmowe.

Patrzyłyśmy na siebie z porozumieniem. Choć czasy się zmieniły – są karty płatnicze, aplikacje do budżetowania i kredyty z setką formalności – mechanizmy w rodzinie pozostały te same. A ja, mimo lat, wciąż wiem, jak jednym prostym gestem uświadomić facetowi, że dom to nie tylko rachunki, ale codzienne, realne koszty życia.

Zofia, 57 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama