„Mój sekretny romans miał nie ujrzeć światła dziennego. Gdy się wydał, smród zdrady rozniósł się po całej wiosce”
„Mówiłam sobie, że to się zaraz skończy. Że się znudzimy, że to tylko chwilowe. Ale spotykaliśmy się coraz częściej. Raz w samochodzie. Innym razem u niego w sadzie”.

- Redakcja
Jeszcze rok temu myślałam, że mam wszystko pod kontrolą. Dom, dzieci, męża, który może i nie był ideałem, ale przynajmniej nie zadawał zbyt wielu pytań. I jego – tego, który przypomniał mi, że jestem kobietą, a nie tylko żoną i matką. Romans miał być tylko chwilą zapomnienia, czymś, co zniknie bez śladu. Nikt nie miał się dowiedzieć. Wszystko miało wrócić do normy. Ale w małej wiosce nie ma tajemnic. Jedno spojrzenie, jedno słowo, jedna zła osoba – i wszystko runęło jak domek z kart. A wtedy zaczęło się piekło.
Spojrzenie trwało zbyt długo
Przyszedł do nas, żeby pożyczyć drabinę. Mój mąż był w pracy, a ja akurat wieszałam pranie w ogrodzie. Miał na sobie roboczy kombinezon, ubrudzony od farby, i uśmiech, który jakimś cudem prześlizgnął się przez mój rozsądek. Powiedziałam mu, żeby chwilkę poczekał, bo drabina stoi za stodołą. Ruszyłam w tamtą stronę, a on podążył za mną. Wtedy po raz pierwszy spojrzeliśmy sobie w oczy trochę za długo.
– To dla siostry – powiedział, zerkając na mnie ukradkiem. – Maluję jej pokój.
– Siostra? – zapytałam, próbując nie brzmieć zbyt ciekawsko.
– Przyrodnia. Siedemnaście lat, fiolet na ścianach, wie pani, jak to jest.
Uśmiechnęłam się i podniosłam drabinę, a on ją ode mnie odebrał, tak jakby z jakiegoś powodu chciał być pomocny. Nic wtedy jeszcze nie powiedział, ale gdy odchodził, jego wzrok był inny. Taki, który zostaje na skórze długo po tym, jak ktoś zniknie za furtką.
Wieczorem przy kolacji siedziałam naprzeciwko swojego męża, słuchałam, jak opowiada o jakimś zleceniu, i nie mogłam przestać myśleć o tamtym spojrzeniu. To było pierwsze ostrzeżenie. Ale ja je zignorowałam. Bo po raz pierwszy od dawna poczułam się zauważona. Może nawet – pożądana.
Wszystko wymknęło się spod kontroli
To była taka zwykła wiejska potańcówka, jakich latem u nas sporo. Pod sceną dzieci ganiały się z watą cukrową, starsze baby plotkowały przy stoiskach z kiełbasą, a chłopy pili piwo, przyglądając się dziewczynom, które podskakiwały do disco polo. Mój mąż nie miał ochoty iść – jak zwykle. Został w domu „zmęczony po pracy”, a ja poszłam z sąsiadką, żeby się przewietrzyć.
I on tam był. W dżinsach, czystej koszuli i z tym samym spojrzeniem, co przy tej nieszczęsnej drabinie. Najpierw mnie minął, udając, że nie zauważył. Potem – jakby przypadkiem – stanął obok przy barze. Zamówił piwo i rzucił:
– Pani to chyba tu nikogo nie zna, skoro tak samotnie stoi.
Zaśmiałam się. Z nerwów? Z ekscytacji? Sama nie wiem. Wiedziałam, że nie powinnam z nim rozmawiać. Ale on mówił rzeczy, które chciałam usłyszeć.
– Dobrze się pani ruszała przy „Przez twe oczy zielone”.
– Tańczyłam sama – odpowiedziałam, kręcąc głową.
– Ale nie wyglądała pani na samotną – rzucił, patrząc mi prosto w oczy.
Chwilę później wyciągnął rękę. Nie wiem, dlaczego ją chwyciłam. Może to przez muzykę. Może przez upał. A może przez to, że nikt inny dawno tak na mnie nie patrzył. Tańczyliśmy dwa utwory. Potem jeszcze trzy. A kiedy dotknął mojej talii, świat nagle się zatrzymał. Tego wieczoru nie wróciłam do domu o dziesiątej.
Życie na dwa fronty
Na początku to były tylko ukradkowe spojrzenia, kilka przypadkowych spotkań – a przynajmniej tak to sobie tłumaczyłam. On wiedział, kiedy mój mąż jest w pracy. Wiedział, kiedy wychodzę na zakupy, gdzie zostawiam rower. Zaczął pojawiać się „przypadkiem” w tych samych miejscach. A ja… zamiast uciekać, zaczęłam go szukać wzrokiem.
Pierwszy raz byliśmy razem u niego, w warsztacie za wsią. Zamknął bramę, zasunął żaluzje i pocałował mnie tak, jakby całe życie czekał tylko na ten jeden moment. Zadrżałam. Nie dlatego, że robiłam coś złego – ale dlatego, że to mnie upajało. To, że ktoś mnie pragnął. Że ktoś mnie dotykał bez pośpiechu, z uwagą. Wracałam do domu późnym wieczorem. Z wewnętrznym drżeniem, z myślami, których nie chciałam dopuścić do głosu. Mąż spał już wtedy na kanapie, dzieci były u teściów. Pół wioski spało, a ja czułam się, jakbym chodziła po linie zawieszonej między dwiema przepaściami.
Z jednej strony rodzina. Spokojne, przewidywalne życie. Z drugiej – on. Niepewność, ale też ekscytacja. Jak narkotyk. Mówiłam sobie, że to się zaraz skończy. Że się znudzimy, że to tylko chwilowe. Ale spotykaliśmy się coraz częściej. Raz w samochodzie. Innym razem u niego w sadzie. W niedzielę – w stodole u sąsiada, który wyjechał na dwa tygodnie. To była gra. Niebezpieczna. Ale nie potrafiłam przestać.
Afera w wiejskim sklepie
Wszystko się wydało przez paczkę makaronu i złośliwy uśmiech. Weszłam do sklepu Celiny jak zwykle – z listą w dłoni, zamyślona, z lekkim bólem głowy po nieprzespanej nocy. A za ladą stała ona – Jolka. Kuzynka mojej sąsiadki, która z tego, co wiedziałam, miała język ostry jak kosa i lubiła wiedzieć wszystko o wszystkich.
– O, dzień dobry – powiedziała, aż za bardzo przeciągając „dzień”.
– Dzień dobry – odpowiedziałam, zerkając szybko na półki.
– Makaron, jak zwykle, co? Dla dzieci czy dla kochanka?
Zamarłam. Serce mi stanęło. Przez kilka sekund nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Jolka spojrzała na mnie z takim triumfem, że aż poczułam mdłości.
– Słucham? – wykrztusiłam, próbując zachować twarz.
– Oj, no nie rób takiej świętej. Wieś nie jest głucha. Widziano was. W sadzie, w warsztacie, a ostatnio to już nawet pod kościołem. I ty myślałaś, że nikt nie zauważy?
Zrobiło mi się gorąco, mimo że w sklepie było chłodno. Opuściłam wzrok i wyszłam bez słowa. Zostawiłam ten głupi makaron na ladzie. Czułam, że ziemia usuwa mi się spod nóg. Wieczorem mój mąż wrócił z pracy i patrzył na mnie inaczej. Nie powiedział nic, ale wiedziałam, że coś do niego dotarło. Nie zapytał o kolację. Nie zapytał, co się stało. Tylko odłożył narzędzia i poszedł do pokoju, trzaskając drzwiami. Wiedziałam już, że plotki ruszyły. I że od teraz nic nie będzie takie samo.
Nikt nie chciał ze mną gadać
Dwa dni później w sklepie Celiny zapanowała cisza, gdy tylko weszłam. Nawet muzyka z radia jakby ucichła. Stały tam trzy kobiety z wioski – Halina, Basia i ta młoda od sołtysa. Wszystkie nagle zaczęły wpatrywać się w pomidory. Żadna nie odpowiedziała na moje „dzień dobry”. Stałam chwilę, jak idiotka, zanim wyszłam z pustymi rękami.
W drodze do domu minęłam sąsiada, który zazwyczaj zawsze miał dla mnie uśmiech i żart. Tym razem tylko skinął głową i spojrzał w bok. A potem zobaczyłam, jak zza firanki spogląda sąsiadka. Patrzyła długo. Niezbyt dyskretnie. I już wiedziałam. Wiedziałam, że jestem tematem numer jeden. Nawet dzieci to odczuły. Mój syn wrócił do domu z zapłakaną buzią i powiedział, że kolega z podwórka nie chce się z nim bawić, bo „jego mama jest niegrzeczna”.
Nie odbierał też on. Nie odpisywał. Przepadł. A ja zostałam sama na polu bitwy, gdzie nikt już nie trzymał mojej strony. Wieś miała już wyrok. I choć nikt nie powiedział tego wprost, czułam się, jakbym była skażona. Trędowata. Nocami nie spałam. Mąż milczał. Nie krzyczał, nie płakał, nie zadawał pytań. Po prostu był – jak cień. Jedliśmy osobno. Dzieci nie rozumiały, czemu mama się nie śmieje.
Zaczęłam omijać ludzi. Nie chodziłam do sklepu. Przestałam wychodzić na podwórko. Miałam wrażenie, że nawet psy szczekają na mnie inaczej. Jakby i one wiedziały.
Mówi się o mnie szeptem
Minęły trzy miesiące. On się wyprowadził. Podobno do innej wioski, gdzie nikt nie znał jego nazwiska. Mąż został, ale między nami już nic nie było. Mieszkał, jadł, oddychał – ale nie patrzył mi w oczy. Nigdy nie powiedział: „wiem”. I nigdy nie zapytał: „dlaczego?”. A ja i tak czułam, że każde jego milczenie boli bardziej niż krzyk.
Ludzie przestali mnie obgadywać wprost, ale czuję na sobie ich spojrzenia. W sklepie – krótko i bez uśmiechu. Na poczcie – z udawaną uprzejmością. W kościele siadam z tyłu, sama. Nikt nie chce usiąść obok. Tylko dzieci jeszcze czasem ciągną mnie za rękę, chcą, żebym była jak dawniej. Ale ja już nie potrafię. Zmieniłam się. Zestarzałam się w środku.
Czasem siadam przy oknie i patrzę na drogę. Wyobrażam sobie, że wszystko potoczyło się inaczej. Że go nie było. Albo że potrafiłam powiedzieć „nie”. Ale nie potrafiłam. A teraz płacę cenę. Codziennie. W spojrzeniach sąsiadek, w milczeniu męża, w pytaniach dzieci, których nie zadają, ale widzę je w ich oczach.
Stałam się tą kobietą, o której mówi się szeptem. Tą, którą matki pokazują córkom jako przestrogę. Tą, co nie umiała docenić tego, co miała. Czy żałuję? Tak. Ale nie wszystkiego. Niektórych chwil nie zapomnę nigdy.
Iwona, 39 lat
Czytaj także:
- „Wśród krzaków jeżyn poznałam smak słodkiego uczucia. Przekonałam się, że nawet dojrzałe owoce mogą boleśnie ukłuć”
- „Zostałem tatą na pełen etat, bo straciłem pracę. Teraz żona mnie utrzymuje, a ja udaję, że wcale się tego nie wstydzę”
- „Myślałam, że awaria klimatyzacji w biurze to tragedia. W sierpniowym upale odkryłam jednak uroki gorącego uczucia”

