Reklama

Mój mąż, Piotr, od zawsze miał potrzebę imponowania. Nie tylko mi – wszystkim dookoła. W pracy grał twardziela, który zawsze wie, co robi. Nigdy nie przyznawał się do błędów, nawet kiedy wszystko waliło się na głowę. Kiedyś imponowało mi jego podejście: pewność siebie, zaradność, ten błysk w oku, który mówił: „Ja się wszystkim zajmę”. Ale z czasem ten błysk zaczął wyglądać bardziej jak panika. Przestałam spać spokojnie. Czułam, że coś przede mną ukrywa. Jego „wszystko gra” brzmiało coraz bardziej jak desperacka mantra. I bałam się tylko jednego – że pewnego dnia obudzimy się bez niczego.

Słodkie złudzenie sukcesu

– A ty nie idziesz dzisiaj do biura? – zapytałam go któregoś poranka, gdy siedział przy stole w dresie, popijając kawę i wpatrując się w ekran laptopa.

Mam zdalne spotkanie z klientem – rzucił bez emocji, nawet na mnie nie spojrzał.

Wzruszyłam ramionami, ale coś mnie tknęło. Kiedyś Piotr nie pozwoliłby sobie na takie „luzy”. Zawsze elegancki, ogarnięty, gotowy do działania. Teraz coraz częściej słyszałam o spotkaniach online, o przesuniętych terminach, o klientach, którzy „na razie się wahają”. A ja coraz częściej widziałam go w tej samej koszulce i z nieobecnym wzrokiem.

Jeszcze dwa lata temu wszystko wyglądało inaczej. Jego mała firma marketingowa miała kilka dużych zleceń, zatrudniał ludzi, jeździł służbowym autem. Śmialiśmy się wtedy, że za chwilę to on będzie zatrudniał mnie jako swoją asystentkę. Dzieci były dumne z taty, ja – trochę zazdrosna, ale szczęśliwa. Piotr lubił mówić, że ma nosa do interesów i że kryzysy są dla tych, którzy nie umieją się przystosować.

No właśnie. Tyle że kryzys, który nadciągał, był nie do przewidzenia – i chyba nie do przystosowania. Zaczęło się od jednego niezapłaconego przelewu.

– Błąd banku – powiedział wtedy.

Potem przyszedł problem z podwykonawcą, który „coś pokręcił”. A potem... potem było coraz więcej wymówek, a coraz mniej pieniędzy. Ale Piotr ciągle grał tego samego chojraka. Człowieka, który nigdy nie traci kontroli. A ja? Jeszcze wtedy chciałam w to wierzyć.

W co on znowu gra?

– Wiesz, co mówiłem klientowi? – zagadnął mnie któregoś wieczoru, wychylając się zza laptopa z udawanym entuzjazmem. – Że albo podpisują umowę dziś, albo idę z tym do konkurencji. Niech czują presję.

Skinęłam głową, próbując się uśmiechnąć, choć w środku aż mnie skręcało. Nie miałam pojęcia, czy w ogóle był jakiś klient. Od miesięcy nie widziałam żadnych faktur, nowych kontraktów, czegokolwiek. Piotr nie wpuszczał mnie do tej części życia. Twierdził, że nie chcę cię tym obciążać. Ale ja już czułam ciężar, którego nie dało się zignorować.

– A te dokumenty do urzędu? Złożyłeś w końcu? – zapytałam niby mimochodem.

– Złożyłem, złożyłem... wszystko ogarnięte – odburknął i zamknął laptopa z takim impetem, jakby chciał temat uciąć.

Piotr coraz częściej mówił mi rzeczy, które nie miały pokrycia w rzeczywistości. Obiecywał, że zaraz się odbije, że ma coś dużego na horyzoncie. Ale ten horyzont był od wielu miesięcy tak samo pusty. Gdy proponowałam, żebyśmy może coś zmienili, może on poszuka innej pracy, dostawałam zawsze tę samą odpowiedź:

– Nie będę nikomu nosił kawy. Mam nazwisko, reputację. Nie po to to wszystko budowałem.

Zastanawiałam się, czy on w ogóle siebie słyszy. Jak można mieć reputację, jeśli się nie ma już firmy? Jeśli wszystko istnieje tylko w jego głowie? I właśnie wtedy zaczęłam się naprawdę bać. Bo widziałam, że Piotr nie ma już planu. Ma tylko dumę. A ona nie opłaci rachunków.

Życie na kredyt

Siedziałam na podłodze w łazience, z rozłożonymi paragonami, kopertami i wyciągami z konta. Próbowałam zrozumieć, dlaczego karta znów nie przeszła w sklepie. Nie kupowałam niczego wyjątkowego – mleko, makaron, ser żółty, trochę warzyw. Zwykłe zakupy. A jednak terminal z uporem odmawiał.

– Musiałaś coś źle wpisać – rzucił Piotr, kiedy powiedziałam mu o tym wieczorem.

Nie odpowiedziałam. Od tygodni próbowałam zebrać te puzzle w jedną całość, ale nie pasowały. Z konta znikały pieniądze, które powinny tam być. Rachunki piętrzyły się w szufladzie, a Piotr zachowywał się, jakbyśmy nadal byli rodziną z okładki magazynu biznesowego. Nadal tankował do pełna, chodził w tych swoich garniturach, których nie miał już gdzie nosić. A ja zaczęłam brać wszystko na raty – nawet chleb, w przenośni i dosłownie.

– Kochanie, zapisałam nas na spotkanie z doradcą finansowym. Może warto przeliczyć nasze wydatki? – zaproponowałam raz ostrożnie.

Zamrugał. A potem się roześmiał.

– Doradcą? Chyba zwariowałaś. To ja mam doradzać takim jak on.

Zacisnęłam usta. Nie byłam już zła, nie miałam siły. Było mi po prostu wstyd. Że tak długo udawałam razem z nim. Że pozwoliłam, żeby dzieci przyzwyczaiły się do życia, na które nas nie było stać. Że nie krzyknęłam „stop”, kiedy jeszcze mogłam. A najgorsze było to, że wciąż nie wiedziałam, ile naprawdę mamy długów. I czy w ogóle coś jeszcze mamy. Poza iluzją.

Teatr jednego aktora

W pewnym momencie wszystko zaczęło przypominać źle napisaną sztukę, w której Piotr grał jednocześnie reżysera, głównego bohatera i widownię. A ja? Ja byłam tylko rekwizytem. Uśmiechałam się, gotowałam obiad, odbierałam dzieci ze szkoły, ale czułam się jak statystka w jego przedstawieniu. Każdego ranka zakładał maskę – „jest świetnie”, „mamy świetne perspektywy”, „trzeba tylko chwilę poczekać” – i wychodził z domu niby do pracy. Tyle że ta praca już dawno się skończyła.

– A co ty właściwie teraz robisz? – zapytałam pewnego dnia, zła na siebie, że dopiero teraz zdobywam się na to pytanie.

– Prowadzę projekty. Konsultuję. Trochę doradzam. Ale wiesz, to nie są rzeczy na papierze – rzucił niby luźno, jakby każde słowo było tak bardzo oczywiste, że aż obraźliwe, że śmiem pytać.

– Czyli właściwie… nic konkretnego? – nie wytrzymałam.

Spojrzał na mnie tak, jakby to ja postradała zmysły.

– Ty naprawdę nic nie rozumiesz. Taka jest teraz branża. To wszystko opiera się na relacjach, kontaktach, elastyczności. Umowy są przereklamowane.

Nie odpowiedziałam. Tylko westchnęłam i poszłam do łazienki, zamknąć się na chwilę. Wiedziałam, że nie mam już siły grać dalej. Bo teatr Piotra przestał mnie bawić. A kiedy aktor wciąż udaje, mimo że widownia już dawno wyszła z sali, to zostaje tylko jeden dźwięk – echo pustych deklaracji.

I wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że może to nie on pierwszy powinien się obudzić. Może ja powinnam przestać wierzyć w ten jego teatr. I zacząć grać swoją własną rolę. Tylko nie wiedziałam jeszcze, jak.

Komornik nie puka dwa razy

Drzwi otworzył Piotr. Ja właśnie nalewałam zupę dzieciom, kiedy usłyszałam obcy, niski głos w przedpokoju. Myślałam, że to listonosz. Może kurier. Może jakiś znajomy, którego nie zapowiedział. Ale kiedy Piotr wrócił do kuchni, był biały jak ściana. A w dłoni trzymał grubą, urzędową kopertę.

– Kto to był? – zapytałam, czując, jak ściska mnie w żołądku.

– Komornik – powiedział cicho, niemal szeptem. – Musimy porozmawiać.

Odłożyłam łyżkę. Dzieci spojrzały po sobie, wyczuwając, że coś jest nie tak. Uśmiechnęłam się do nich nerwowo.

– Idźcie się pobawić. Za chwilę was zawołam.

Piotr usiadł naprzeciwko mnie. Przez chwilę milczał, jakby liczył, że samym milczeniem coś załatwi. Ale nic nie mówił, więc ja musiałam.

– Ile jesteśmy winni?

– Sporo – mruknął. – Kilkadziesiąt tysięcy. Firma… wszystko się posypało. Ale myślałem, że to chwilowe. Że się podniosę. Że jakoś to rozwiążę zanim… zanim do tego dojdzie.

Patrzyłam na niego bez słowa. Nie płakałam. Nie krzyczałam. Nie miałam już siły. Może tylko gdzieś w środku coś się we mnie zapadło. Bo to już nie była gra. To była rzeczywistość.

Dlaczego mi nic nie powiedziałeś?

– Bo nie chciałem cię martwić. Chciałem to naprawić sam.

Komornik nie puka dwa razy. Przyjdzie, zajmie co może, zostawi papiery. I wyjdzie. A potem zostaje tylko echo kroków i ten okropny wstyd. Że dało się tak długo oszukiwać. Albo udawać, że się nie widzi.

Prawda, której nie chciałam poznać

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, siedzieliśmy na kanapie jak dwójka zupełnie obcych sobie ludzi. Ja – z kubkiem zimnej herbaty, on – z telefonem w ręce, który trzymał tylko po to, by nie musieć na mnie patrzeć. W końcu zapytałam:

– Co teraz?

Piotr wzruszył ramionami. Wciąż nie umiał powiedzieć: „Nie wiem”. A przecież to było jedyne, co mógł wtedy powiedzieć szczerze. Zaczęłam sama rozglądać się za pracą. Szybko okazało się, że wiele rzeczy przegapiłam. Że mieszkanie jest na kredyt, którego nie spłacamy od miesięcy. Że jedno z aut już dawno było zastawione. Że ZUS i urząd skarbowy wysłali dziesiątki pism, których nikt nie odbierał. A Piotr? Nadal powtarzał, że „to tylko chwilowy kryzys”. Nadal szukał rozwiązań w głowie, zamiast wyciągnąć rękę po pomoc.

Prawda, której nie chciałam poznać, była taka, że mój mąż przegrał. I że zamiast się do tego przyznać, wolał zatopić nas wszystkich razem z sobą. Może z dumy. Może ze strachu. A może z przekonania, że jeszcze zdąży. Nie wiem, co będzie dalej. Czy razem wyjdziemy z tego dna, czy już każdy osobno będzie próbował znaleźć powierzchnię. Ale wiem jedno: nie mogę dłużej udawać. Że wszystko gra. Że da się jeszcze coś ukryć. Nie przed światem. Przed sobą. Bo jeśli ja nie przestanę wierzyć w jego chojrakowanie, to już naprawdę zostaniemy z niczym.

Ewa, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama