„Mój mąż wyszedł z domu po bułki i już nigdy nie wrócił. Została mi po nim tylko czarna trumna i kredyt do spłacenia”
„Wstawiłam wodę na herbatę, zgarnęłam włosy w kok. W kuchni było zimno jak diabli, więc zawinęłam się w szlafrok. Czekałam. Mijało 15 minut. Potem 20. Po pół godziny zaczęłam się niecierpliwić. Gdzie się podział Kostek?”.

- Redakcja
W nowym mieszkaniu wciąż pachniało świeżością. Jeszcze nie wszystkie kartony były rozpakowane, a w kuchni nie mieliśmy nawet stołu – jedliśmy przy blacie albo siedząc po turecku na podłodze. To była nasza codzienność przez ostatnie tygodnie i byłam w niej szczęśliwa. Tak po prostu. Po raz pierwszy od dawna czułam się jak w domu.
– Tu będzie półka na książki, a tam… może jakaś roślinka, co? – Kostek wskazywał ścianę i uśmiechał się jak dzieciak, który właśnie dostał swoje pierwsze klocki.
– A tu? – zapytałam i przyłożyłam dłonie do brzucha.
Zamarł, a potem przyklęknął i pocałował mnie w pępek.
– Jeszcze nie teraz, Inka. Ale już planujesz, co? – zaśmiał się cicho.
Oczywiście, że planowałam. Mimo kredytu, braku firanek i tego, że kaloryfer w sypialni grzał tylko wtedy, kiedy go kopnęliśmy w odpowiednie miejsce. Kochałam to miejsce. Kochałam Kostka. Mieliśmy niewiele, ale mieliśmy siebie i czas. Przynajmniej tak mi się wtedy wydawało.
Pierwsze chłody zastały nas bez zasłon w oknach. Spaliśmy przytuleni pod trzema warstwami koców i kołdrą, bo ogrzewanie raz działało, a raz nie.
– Może i zamarzniemy, ale przynajmniej razem – żartował Kostek.
– Nie umrzesz mi tu z zimna, bo jeszcze trzeba spłacić ten kredyt – odpowiadałam półżartem.
Nie wiedziałam wtedy, że on umrze naprawdę. I że ten cholerny kredyt zostanie tylko mnie.
To był pierwszy dzień mrozów
To była sobota. Pamiętam to dokładnie, bo dzień wcześniej sprzątałam całą kuchnię, a w sobotę rano nie musiałam już nic. Plan był prosty – dłuższe spanie, potem leniwe śniadanie, może jakiś film, może coś więcej, jeśli temperatura pod kołdrą nie spadnie za bardzo.
– Kochanie, mamy tylko jedną bułkę. Zjem ją sam, jak zaraz nie pójdziesz po więcej – mruknął Kostek, ziewając i przeciągając się w łóżku.
– Ty pójdziesz – odpowiedziałam, zaciągając kołdrę aż po nos. – Ja wczoraj robiłam zakupy.
– To ja dzisiaj będę ryzykował życie w warunkach arktycznych? – jęknął teatralnie. – Na własną żonę nie można liczyć.
– Weź czapkę! – krzyknęłam za nim, gdy chwilę później wciągał kurtkę przy drzwiach.
– Dobrze, mamo! – odpowiedział z uśmiechem i puścił mi oczko.
– I kup coś słodkiego, należały mi się.
– A co ja jestem, święty Mikołaj?
Zamknął drzwi, a ja zostałam w ciszy, słysząc jeszcze jego kroki na klatce. Z radia w kuchni poleciała informacja: „Pierwszy tej jesieni silniejszy mróz zaskoczył kierowców i pieszych. Apelujemy o ostrożność – chodniki są śliskie”.
Wstawiłam wodę na herbatę, zgarnęłam włosy w kok. W kuchni było zimno jak diabli, więc zawinęłam się w szlafrok. Czekałam. Mijało 15 minut. Potem 20. Po pół godzinie zaczęłam się niecierpliwić.
„Może jest kolejka? Albo spotkał kogoś znajomego” – próbowałam się uspokoić. Zadzwoniłam do niego. Jeden sygnał. Dwa. Trzy. Potem tylko głucha cisza. I ta myśl, której nie chciałam jeszcze wtedy dopuścić: coś się stało.
Nigdzie go nie było
Zdjęłam szlafrok i założyłam pierwsze lepsze dresy. Na nogi jakieś trampki na szybko. Zeszłam po schodach na dół i wyszłam przed blok. Na osiedlu było pusto, tylko jakiś starszy pan z jamnikiem przechodził przez zamarznięty trawnik. Rozejrzałam się dookoła. Żadnego śladu Kostka. Spojrzałam na telefon – nadal cisza. Napisałam: „Gdzie jesteś? Zgubiłeś się w piekarni?”. Potem dodałam jeszcze emotkę. Uśmiechnęłam się do siebie, ale to był pusty uśmiech. W środku już wszystko się ściskało.
Weszłam z powrotem do mieszkania i zaczęłam krążyć. Umyłam kubki, choć były czyste. Przetarłam blat, mimo że dopiero co go sprzątałam. Patrzyłam przez okno co minutę. Na ten sam kawałek chodnika, po którym szedł.
Zadzwoniłam ponownie. I znowu – nic. Tylko głos automatu: „Abonent czasowo niedostępny”. Potem zadzwonił obcy numer.
– Halo? – odezwałam się szybko.
– Czy rozmawiam z panią Inką Z.?
– Tak, przy telefonie. O co chodzi?
– Dzwonię ze szpitala. Proszę się nie martwić, ale… pani mąż miał wypadek. Proszę przyjechać do szpitala przy Długiej. Dostał pomoc na miejscu.
– Ale… co się stało?
– Proszę jak najszybciej przyjechać. Szczegóły będą na miejscu.
Nie wiem, jak dotarłam do tego szpitala. Wszystko pamiętam jak przez mgłę – taksówkę, wejście przez przeszklone drzwi. W recepcji powiedzieli tylko: „Oddział ratunkowy, sala 3”. Tam czekał tylko lekarz. Bez Kostka.
– To był nieszczęśliwy wypadek – powiedział spokojnie, niemal z rezygnacją. – Pani mąż poślizgnął się, uderzył głową o beton. Nie udało się go uratować. Przykro mi.
Spojrzałam na niego pustym wzrokiem. Jakby mówił w obcym języku.
– Ale… on wyszedł po bułki. Po prostu… po bułki.
Nie mogłam w to uwierzyć
Wróciłam do mieszkania z siatką w dłoni. Oddali mi ją w szpitalu – była tam, obok jego ciała. W środku były cztery bułki i drożdżówka z serem. Wybrał tę, którą lubiłam najbardziej. Postawiłam siatkę na stole i stałam tak przez chwilę. Potem usiadłam na podłodze i patrzyłam na drzwi. Jakby zaraz miał wejść. Jakby to wszystko było pomyłką, głupim snem. Ale drzwi się nie otwierały.
Trzy dni później dostałam list z banku. Pieczątka z nazwą kredytodawcy aż biła po oczach. Nie miałam odwagi otworzyć go od razu. Zrobiłam to wieczorem, kiedy w mieszkaniu było już ciemno, a ja nie miałam siły na kolejne łzy.
„Uprzejmie przypominamy o zbliżającym się terminie spłaty raty kredytu hipotecznego. Kwota: 1470 zł. Termin: 15.11. W razie problemów prosimy o kontakt”. 1470 zł. Za mieszkanie, które budowaliśmy razem. Za ściany, które sam malował, zostawiając kropki farby na suficie. Za przestrzeń, w której wszystko pachniało jeszcze jego skórą, jego życiem.
Zadzwoniłam do banku.
– Dzień dobry, chciałam zapytać… Mój mąż zmarł. Był głównym kredytobiorcą. Co teraz?
– Rozumiem. Przykro mi. Ale niestety, umowa była podpisana wspólnie. Pani również odpowiada za kredyt – odpowiedział spokojnie, bez emocji.
– Ale… On nie żyje. Ja nie wiem, jak mam to wszystko teraz ogarnąć.
– Proszę rozważyć restrukturyzację zobowiązania. Albo wynajem lokalu. Możemy też przeanalizować możliwość zawieszenia części rat na pewien czas…
Słuchałam tego głosu i czułam, jak coś we mnie się zaciska. W banku nie było żałoby. Nie było Kostka. Były tylko raty. Dotarło do mnie: on nie wróci. I ja nie mam żadnego „potem”. Tylko ten kredyt.
Nie byłam na to gotowa
Nie wychodziłam z mieszkania przez kilka dni. Kostek był wszędzie. W jego szczoteczce w łazience. W bluzie rzuconej na krzesło. W kubku z napisem „Najlepszy mąż ever”, który sam sobie kupił i z którego codziennie pił kawę.
Kiedy Kasia przyszła, nie otwierałam drzwi. Dzwoniła, pukała, potem tylko zostawiła torbę z zakupami i kartkę: „Inka, błagam, odezwij się”. Nie miałam siły.
Zamiast życia – były faktury. Rachunki. Maile z informacjami o ubezpieczeniach, formalnościach pogrzebowych, terminach. Kostek nie zostawił testamentu. Nie mieliśmy nic wspólnego poza kredytem i parą śmiesznych kubków.
W nocy budziłam się, myśląc, że słyszę jego kroki w przedpokoju. Czasem mówiłam do niego na głos. Czasem krzyczałam w pustkę.
Znowu przyszła Kasia. Tym razem wpuściłam ją, bo wiedziałam, że nie da mi spokoju. Usiadła na kanapie, wzięła mnie za rękę.
– Musisz coś zrobić. Nie możesz tak trwać – powiedziała cicho.
– On był tu jeszcze tydzień temu. Tydzień! A teraz… zostało tylko jego kubek – odpowiedziałam, patrząc na stół.
– To nie twoja wina, Inka. To los. Wypadek.
– Ale ja tu zostałam. I nie wiem po co.
Chciała coś powiedzieć, ale jej nie dałam. Pomilczała tylko ze mną.
W nocy znów spojrzałam na mieszkanie. Każdy mebel to była nasza wspólna decyzja. Każda szpara w ścianie – historia. Pomyślałam: „A może trzeba to sprzedać? Może puścić to wszystko i uciec?”. Ale jak sprzedać wspomnienia? Jak sprzedać śmiech, plany, miłość zamkniętą w cegłach? Nie odpowiedziałam sobie. Po prostu zgasiłam światło.
Życie straciło dla mnie barwy
Minęły tygodnie. Potem miesiąc. Ludzie przestali pisać, dzwonić, pytać. Życie innych szło dalej, a moje stanęło razem z tamtym upadkiem na lodzie. Zrozumiałam, że żałoba nie ma końca – tylko zmienia kształt. Czasem jest jak kamień w gardle, czasem jak mgła, przez którą wszystko wydaje się nierealne.
Każdego ranka robiłam herbatę, tak jak wtedy, w tamten dzień. Dwie torebki. Z przyzwyczajenia. Jedną zawsze potem wylewałam. Zdarzało się, że mówiłam do niego – półgłosem, między haustami powietrza:
– Wiesz, dzisiaj padało. Pewnie byś marudził, że znowu buty ci przemokły…
Cisza odpowiadała mi bardziej niż jakiekolwiek słowa.
Zaczęłam chodzić do pracy, choć zlecenia przyjmowałam niechętnie. Wszystko było bez sensu. Nawet kolory na monitorze wydawały się brzydsze, jakby świat przestał mieć barwy, które wcześniej widziałam.
Mieszkanie stało się więzieniem i schronieniem jednocześnie. Czasem przeglądałam oferty sprzedaży. Potem zamykałam laptopa. Jak sprzedać coś, co było naszym ostatnim wspólnym miejscem? A czasem myślałam, że może właśnie to byłoby sprawiedliwe – pozwolić odejść i jemu, i sobie.
Tego poranka znów siedziałam w kuchni. Za oknem połyskiwał chodnik – cienka, zdradliwa warstwa lodu. Ten sam, który zabrał Kostka. Patrzyłam długo, aż herbata wystygła. Nie płakałam już. Nie miałam czym. Tylko mówiłam sobie w myślach: „Wyszedłeś po bułki. I już nie wróciłeś”. Życie to właśnie to – jedno wyjście, po którym ktoś nie wraca.
Inka, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż zamykał się w łazience z telefonem, żeby mieć święty spokój. Czułam, że chodzi o coś więcej i miałam rację”
- „Zaufałam synowi w sprawach finansowych. Nie przewidziałam, że mnie okradnie i to bez wyrzutów sumienia”
- „Odkryłam zdradę męża, ale nie płakałam. Zamiast awantury wybrałam zimną zemstę na kobiecie, która mi go ukradła”

