Reklama

Wszystko zaczęło się od jednego sobotniego poranka i kawy wypitej na tarasie. Patrzył w dal, na puste pole za naszym wynajmowanym szeregowcem, a potem odwrócił się do mnie z miną pełną euforii i rzucił: – A może byśmy tak wybudowali dom? Nie odpowiedziałam od razu. Wzięłam łyk kawy, jakbym musiała przepłukać gardło z tej wizji. Bo jak miałam zaufać człowiekowi, który ostatnio próbował przywiesić półkę w łazience i rozwiercił rurę? Facetowi, który do dziś nie odróżnia wiertarki od lutownicy? A jednak... coś mnie tknęło.

Naprawdę dziwny pomysł

– Wyobraź sobie: taras z widokiem na las, otwarta kuchnia z wyspą, pokój dla każdego dziecka... – rozmarzył się, rozkładając na stole kartkę z jakimś szkicem, który bardziej przypominał mapę skarbów niż plan budynku.

A skąd niby mamy na to pieniądze? – zapytałam ostrożnie, starając się nie podnosić głosu. Był taki szczęśliwy, jak dzieciak z nowym zestawem klocków.

– Kredyt. I własna robota! Przecież nie będziemy płacić za wszystko ekipie. Pewne rzeczy ogarniemy sami – rzucił z takim przekonaniem, że aż się wzdrygnęłam.

– Ogarniemy? Ty? Facet, który ostatnio montując kinkiet, odciął prąd w całym bloku?

Uśmiechnął się tylko, jakby właśnie usłyszał komplement. I wtedy zrozumiałam – on naprawdę w to wierzył. Nie chodziło o kaprys czy kryzys wieku średniego. On marzył o tym domu. Wierzył, że postawi go własnymi rękami, tak jak jego ojciec, dziadek i pewnie cała męska linia rodowa, która nie miała kontaktu z rzeczywistością.

Przez kolejne dni jego entuzjazm nie malał. Zaczął jeździć po działkach, oglądał pustostany, ściągał z internetu porady budowlane, a wieczorami zasypiał nad katalogiem z materiałami. A ja... Ja się łamałam. Wbrew rozsądkowi. Mimo że każda część mnie krzyczała, że to się źle skończy. Może dlatego, że chciałam wierzyć, że tym razem mu się uda. Że coś zbudujemy – nie tylko dom, ale coś naszego. Coś, co nas połączy. Choć równie dobrze mogło nas zrujnować.

Pierwszy dramat na budowie

Pierwszy weekend na budowie wyglądał... malowniczo. W sensie, że można by to było namalować na obrazku z podpisem „nieudany piknik rodzinny”. Michał przyjechał w nowych rękawiczkach roboczych, wyjętych z pudełka. W aucie mieliśmy składany stół, grilla i narzędzia – jego zdaniem wszystko, czego potrzeba, by ruszyć z robotą.

– Kochanie, dziś robimy szalunki pod fundamenty! – powiedział z dumą, jakby miał za chwilę startować z rakietą kosmiczną. – A jutro, jak pójdzie sprawnie, może nawet zaczniemy zalewać.

Patrzyłam na niego, jak wbijając pierwszy gwóźdź w deskę, trafił się w palec i krzyknął tak głośno, że przyleciał sąsiad z pobliskiej budowy. Potem okazało się, że deski są źle przycięte, beton zamówiony na złe godziny, a poziomica – uwaga – leżała przez cały dzień w jego aucie, bo zapomniał ją wyjąć.

– No trudno, uczymy się, prawda? – powiedział wieczorem z zaciśniętymi zębami, przykładając lód do spuchniętego palca. – Początki zawsze są trudne.

Nie odpowiedziałam. Próbowałam ukryć narastającą frustrację. Bo owszem, początki były trudne. Ale jeśli już na etapie wbicia pierwszego gwoździa robimy z siebie pośmiewisko, to jak będzie wyglądała cała reszta? Tamtego dnia po raz pierwszy pomyślałam, że zamiast budować dom, powinnam uciec gdzie pieprz rośnie. Ale było już za późno – działka była nasza, a Michał marzył. A ja, zamiast go zatrzymać, zaczęłam z nim kopać ten metaforyczny dół.

Sąsiedzi patrzą, ja się wstydzę

To była sobota, w połowie czerwca. Upał jak w piekle, a Michał koniecznie chciał „zrobić coś konkretnego, żeby był postęp”. Tyle że „coś konkretnego” w jego wykonaniu oznaczało w praktyce ustawianie bloczków betonowych w sposób przypominający układanie tortu przez pijanego cukiernika. Krzywo, byle jak, bez ładu i składu.

– Tego się nie da tak na oko! – warknęłam, kiedy po raz trzeci przesuwał cały rząd bloczków o kilka centymetrów, bo „wydawało mu się”, że tak będzie lepiej.

– Oj, da się, kochanie, tylko trzeba wyczuć – rzucił beztrosko, machając kielnią jak dyrygent batutą.

Wtedy zobaczyłam ich – sąsiedzi z dwóch działek obok. Prawdziwi budowlańcy. Z brodami, spaloną słońcem skórą i fachowym sprzętem. Ich ściany pięły się już na wysokość stropu. My wciąż kręciliśmy się wokół fundamentów jak dzieci, które dostały zestaw LEGO i instrukcję po chińsku.

– Patrzysz się na nich? – Michał zauważył moją minę.

– Nie. Patrzę, jak my sobie nie radzimy – odparłam szczerze.

Wieczorem, siedząc na betonie, piliśmy ciepłą colę i milczeliśmy. Mnie gryzł wstyd – bo to ja opowiadałam koleżankom, że budujemy dom, że to nasze marzenie. A teraz wstydziłam się wyjść z auta, gdy widziałam, że ktoś patrzy.

– Wiesz... Może zadzwonimy do kogoś, kto się na tym zna? – zapytałam cicho.

Michał spojrzał na mnie tak, jakby właśnie mu zaproponowano zdradę małżeńską.

– Nie po to zaczynaliśmy sami – odpowiedział. I odszedł w stronę tej krzywej linii bloczków.

Między gruzem a miłością

Zaczęłam mieć wrażenie, że Michał bardziej kocha ten plac budowy niż mnie. W tygodniu siedział po nocach na forach budowlanych, a w weekendy wstawał bladym świtem, by „działać”. Już nie zapytał mnie, czy mam ochotę jechać z nim na działkę. Oczekiwał, że będę. Jakby to była oczywistość – tak jak jego coraz bardziej uciążliwe hobby.

Pewnej soboty, kiedy padał deszcz i wszystko tonęło w błocie, Michał mimo to pojechał. Wrócił wieczorem, z mokrymi butami i błotem na ubraniach. A potem usiadł na kanapie i zaczął opowiadać, że choć przemoczył się do suchej nitki, to udało się wylać ten cholerny słup pod bramę.

– I to cię cieszy? – spytałam spokojnie, ale głos mi drżał.

– A co ma mnie cieszyć? – wzruszył ramionami.

– Może to, że od dwóch tygodni nie zjedliśmy razem obiadu? Albo że nasze życie przeniosło się na działkę, gdzie nawet nie ma łazienki?

Spojrzał na mnie jak na intruza w swoim świecie.

– To tylko chwilowe. Jak się rozkręcimy, to wszystko wróci do normy.

– Michał, my nie rozkręcamy się. My się rozpadamy.

Wstałam i poszłam do łazienki, bo poczułam, że zaraz się rozryczę. Siedziałam na brzegu wanny i myślałam: co jeśli budujemy ten dom po to, żeby nie musieć już mieszkać razem? Co jeśli dom ma być naszą ucieczką – od siebie? Wtedy po raz pierwszy przestałam wierzyć, że ten projekt nas zbliży. Zamiast budować wspólne życie, oddalaliśmy się z każdym wbitym gwoździem.

Pęknięcia w fundamentach

Zimą wszystko zwolniło. Michał przestał jeździć na działkę – nie było sensu, ziemia zamarzła, a beton nie chciał schnąć. W domu znów zaczęliśmy spędzać czas razem, ale było jakoś cicho. Tak jakby między nami zawisło coś, czego nie umieliśmy nazwać. Wieczorami oglądaliśmy filmy, ale nie rozmawialiśmy. Nie pytaliśmy, co słychać w pracy. Michał zasypiał na kanapie. Ja zasypiałam z telefonem w ręku, przeglądając ogłoszenia wynajmu mieszkań.

Któregoś wieczoru odważyłam się powiedzieć:

– Michał, może ten dom nie jest dla nas?

Milczał chwilę, jakby nie dosłyszał. Ale dosłyszał. Tylko nie wiedział, jak się do tego odnieść.

– Dlaczego tak mówisz? – zapytał w końcu.

– Bo wydaje mi się, że zamiast budować dom, rozwalamy siebie. Przestaliśmy być parą. Jesteśmy ekipą remontową, w której każde robi swoje, a nikt nie patrzy, czy drugie ma siłę jeszcze coś dźwigać.

Spojrzał na mnie jak człowiek, który dopiero teraz widzi, że dom, który stawia, stoi na ruchomych piaskach.

– Myślisz, że to był błąd?

– Myślę, że zapomniałeś, po co w ogóle ten dom miał być. Dla nas. Nie jako pomnik twojej ambicji, tylko jako miejsce do życia. Naszego życia.

Siedzieliśmy długo w ciszy. A potem Michał powiedział cicho:

Dokończmy to razem. Ale już nie sam. I nie przeciwko sobie.

Pierwszy raz od miesięcy poczułam, że może coś z tego będzie. Ale nie domu. Nas.

Pod dachem złudzeń

Dom stanął. Nie taki, jak z katalogu. Nie idealny. Ściany miejscami lekko nierówne, kafelki w łazience przypominają mozaikę patchworkową, bo zabrakło płytek w jednym kolorze, a schody skrzypią przy trzecim stopniu. Ale stoi. Jest prawdziwy. I kosztował nas więcej niż kredyt i nerwy – kosztował nas wiele rozmów, kłótni, przeprosin i nauki, że fundamenty to nie tylko beton i pręty, ale też zaufanie i świadomość, kiedy trzeba odpuścić.

Michał przestał udawać, że zna się na wszystkim. W końcu zatrudniliśmy ekipę, która dokończyła dach i zrobiła elektrykę. Ja przestałam patrzeć na sąsiadów i ich idealne budowy. Zaczęłam patrzeć na nas. Czy było warto? Nie wiem. Ten dom nie rozwiązał naszych problemów. Nie naprawił związku. Ale zmusił nas do tego, żeby przestać udawać, że wszystko jest w porządku. I może to właśnie była jego największa wartość.

Teraz, kiedy leżę na sofie i patrzę przez okno na jeszcze niezagospodarowany ogród, wiem jedno – nie chodziło o dom. Chodziło o naszą zdolność do bycia razem mimo błota, niedoskonałości i zmęczenia. Czasem coś musi się rozwalić, żeby można było zobaczyć, co naprawdę trzymało to wszystko w całości.

Aldona, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama