Reklama

Mam trzydzieści lat i jeszcze niedawno byłam nauczycielką języka polskiego w liceum w Warszawie. Lubiłam swoją pracę, lubiłam swoje życie – nie było może szczególnie pasjonujące, ale stabilne. Z Kubą, moim mężem, byliśmy razem od siedmiu lat. On – inżynier naftowy, typ człowieka z planem, konkretny, uporządkowany. Ja – rozmarzona humanistka, dla której ważne było, żeby przy obiedzie można było porozmawiać o książkach albo marzeniach. Myślałam, że tak wygląda idealna równowaga.

Tak sądziłam. Do czasu, aż Kuba oznajmił, że dostał pracę w Norwegii – świetną, dobrze płatną, w jednym z największych koncernów.

To wielka szansa, Dorota – mówił. – Możesz wziąć roczny urlop, pojedź ze mną. Zobaczymy, jak ci będzie na miejscu.

Nie wiedziałam, co robić. Bałam się, ale też nie chciałam zostawać w Polsce sama. Obawialiśmy się, że będąc daleko, jeszcze się od siebie oddalimy, że coś się między nami rozluźni. A ja... miałam nadzieję, że ten wyjazd może nas do siebie jeszcze bardziej zbliży. Że może to będzie nasz drugi początek. No więc spakowałam się, rzuciłam pracę i pojechałam za mężem. Tylko że wkrótce zrozumiałam, że chyba jestem tam tylko dodatkiem do jego życia.

Czułam się samotna w obcym kraju

Stavanger powitało mnie chłodem i wilgocią. Wszystko wydawało się szare – niebo, ulice, nawet ludzie. Mieszkaliśmy w nowym bloku na obrzeżach miasta. Kuba wychodził codziennie o siódmej rano, zanim jeszcze słońce wstawało, i wracał późnym wieczorem. Zmęczony. Cichy. Czasem rzucił „cześć”, zjadł coś i siadał z laptopem. Ja całymi dniami miałam do towarzystwa siebie i tłumacza na telefonie.

Nie znałam języka. Angielski znałam trochę ze szkoły, a norweski? Nawet brzmiał dla mnie jakby był z innej planety. Próbowałam się nie załamywać – chodziłam na spacery, robiłam zakupy, czasem próbowałam coś ugotować bardziej norweskiego, żeby zrobić Kubie przyjemność. Ale nie pytał, co robiłam cały dzień. Nigdy.

Pewnego wieczoru usiedzieliśmy przy kolacji. Talerze z zupą parowały, a między nami była jakaś niewidzialna ściana.

– Kuba... Ja nie mam tu życia – powiedziałam cicho, jakbym bała się własnych słów.

Zamieszał łyżką w talerzu.

Musisz się przyzwyczaić, Dorota. Ja też nie mam tu lekko – odpowiedział bez cienia emocji.

Zamarłam. Chciałam powiedzieć coś więcej, że nie mam z kim porozmawiać, że nie śmieję się już od tygodni, że jego nie ma, że go nie poznaję... ale milczałam. Może rzeczywiście powinnam się przyzwyczaić?

W nocy nie mogłam spać. Leżałam obok Kuby, słysząc jego równy oddech. Myślałam o Polsce, o mojej klasie, o zapachu korytarza przed maturą. A potem o tym, że w Norwegii jestem tylko cieniem. Tłem dla jego nowego życia. Dosłownie nikim.

Nie działaliśmy już jako zespół

Z czasem było coraz gorzej. Z Kubą mijaliśmy się jak milczący współlokatorzy. Wracał późno, czasem nawet się nie witał, tylko zdejmował kurtkę, rzucał plecak w kąt i szedł pod prysznic. Znikał na długie godziny, czasem w weekendy znikał też z rana – „bo koledzy z pracy chcą pograć w squasha”, „bo trzeba coś dokończyć w biurze”, „bo Anette miała papiery po norwesku i trzeba było pomóc”.

Tak, Anette. Zaczęło się od wspominania jej imienia w rozmowach. Najpierw mimochodem, potem coraz częściej. Uśmiechnięta, wygadana, zna kilka języków, „świetnie zna lokalne realia”, jak mówił Kuba. Raz wrócił późnym wieczorem, pachnący winem i czymś jeszcze – słodkawym zapachem kobiecych perfum.

Gdzie byłeś? – zapytałam, starając się brzmieć spokojnie, choć czułam, jak serce wali mi jak oszalałe.

– Byliśmy z ekipą na obiedzie. Wszyscy z pracy – powiedział bez spojrzenia w moją stronę.

– Dlaczego nie powiedziałeś, że była tam Anette?

Zamarł.

– Bo wiedziałem, że zaraz zrobisz z tego aferę. Ona mi po prostu pomogła z tłumaczeniem dokumentów. Jest jedną z wielu naszych koleżanek z pracy i tyle.

Patrzyłam na niego, próbując odczytać coś z jego twarzy, ale była jak maska. Nie wiedziałam, czy mówi prawdę. Może naprawdę pomagała mu z dokumentami. Może. Ale coś we mnie gasło. To nie była zazdrość – to było poczucie, że przestaliśmy być zespołem. Że on zaczął grać w innej drużynie, zostawiając mnie na ławce rezerwowych.

Tego wieczoru po raz pierwszy nie usiłowałam go przytulić do snu. Odwróciłam się plecami i udawałam, że śpię, choć łzy powoli spływały mi po policzku.

Chciałam stąd uciec

Wszystko runęło w tamten czwartek. Siedziałam w salonie i układałam puzzle – głupie, dziecięce zajęcie, ale lepsze niż ponure myśli. Kuba wrócił późno. Wszedł do sypialni i nie zauważył, że jestem tuż obok, ze zgaszonym światłem. Włączył telefon. Wtedy to usłyszałam. Mówił po angielsku, ale zrozumiałam.

– Tak, wiem, wiem… Długo nie pociągnę, jeśli ona się nie ogarnie – jego głos, cichy, zniecierpliwiony. – Nie mogę wiecznie udawać, że to działa. Wiesz, że z tobą… – urwał, jakby coś usłyszał, ale już się nie ruszyłam. Siedziałam sztywna jak kamień, serce mi waliło jakby miało eksplodować.

Nie słyszałam reszty, tylko cichy śmiech w słuchawce i jego przyciszone „dobranoc”. Potem zamknął drzwi do łazienki. Weszłam tam, gdy otworzył drzwi. Stałam w drzwiach, on z ręcznikiem przewieszonym przez ramię.

Nie jestem idiotką, Kuba. Myślisz, że nie widzę, co się dzieje?

Zamarł.

– O czym ty znowu mówisz? – próbował się uśmiechnąć, ale ten uśmiech nie sięgał jego oczu.

– O tym, że mówisz innym, że to nie działa. Że coś jest z nami nie tak. A może... że z tobą i Anette działa lepiej?

– A może po prostu nie potrafisz znieść, że tu nie chodzi o ciebie? – jego słowa były jak nóż. Chłodne, precyzyjne.

Poczułam, jak miękną mi nogi. Weszłam do sypialni, zaczęłam się pakować. Walizka z Polski jeszcze stała w szafie – od miesięcy nierozpakowana do końca. Jakby coś we mnie wiedziało. Kuba usiadł na kanapie. Nie zapytał, co robię. Nie zaprotestował. Tylko wbił wzrok w ekran telefonu. Nie zatrzymał mnie.

Musiałam wrócić do domu

Lot powrotny był pusty, dosłownie i w przenośni. Siedziałam przy oknie, patrząc na puchate chmury i zastanawiałam się, jak to się stało, że wszystko się tak rozpadło. Jeszcze kilka miesięcy temu wierzyłam, że Norwegia to nowy rozdział w naszym małżeństwie. Teraz wracałam do Polski, do pokoju w mieszkaniu mojej matki, z walizką ubrań i sercem w kawałkach.

Mama nie zadawała wielu pytań, choć jej spojrzenie mówiło wszystko. Widziała moją twarz i zrozumiała. Była twarda kobietą, ale tym razem po prostu podała mi herbatę i powiedziała, że sypialnia jest wolna.

Wieczorem siedziałyśmy w kuchni.

Może to wszystko było po coś, Dorcia. Żebyś w końcu zobaczyła, na czym stoisz – powiedziała spokojnie, wkładając naczynia do zmywarki.

– Zobaczyłam, mamo. I to mnie zniszczyło – odpowiedziałam szeptem, dusząc w sobie kolejną falę łez.

Nie miałam już siły. Przez kilka dni nie wychodziłam z łóżka. Mama przynosiła mi jedzenie, czasem próbowała coś powiedzieć, ale odpuszczała. Byłam jak wrak. W głowie ciągle słyszałam jego głos: „Może nie chodzi o ciebie”. Przeżuwałam te słowa, aż straciły sens.

Dopiero po tygodniu wyszłam na pierwszy spacer. Znajome osiedle wyglądało tak samo jak wcześniej, ale ja czułam się jak obca. Ludzie mijali mnie obojętnie. A ja wróciłam... i nawet nie wiedziałam, co teraz zrobić ze sobą.

Nie wiem, kim jestem bez niego

Minęły dwa tygodnie, zanim odezwał się Kuba. Wiadomość przyszła wieczorem. Krótka. „Mam nadzieję, że dotarłaś cało. Przepraszam, że tak wyszło”. Nie odpisałam. Siedziałam w kuchni, z telefonem w dłoni. Co niby miałam mu odpisać? „Dzięki, dotarłam. Przepraszam, że byłam dla ciebie tłem”?. Albo: „Zdradzaj dalej, powodzenia z Anette”? Nie wiedziałam nawet, czy to była zdrada. Może tylko emocjonalna. Może tylko bliskość, której ja mu już nie dawałam. Ale przecież próbowałam. Naprawdę próbowałam.

Spotkałam się z Asią – dawną koleżanką z pracy. Przyniosła ciasto, śmiała się głośno, opowiadała o uczniach. A ja czułam, że siedzę tam jak duch.

Wracasz do szkoły? – zapytała w końcu, ostrożnie.

Wzruszyłam ramionami.

– Może. Na razie nie mam siły.

Patrzyłam w lustro i widziałam kobietę, której nie poznawałam. Byłam cieniem tej Doroty, która pakowała walizkę, myśląc, że wyjazd coś uratuje. Teraz muszę się nauczyć być sama ze sobą. Ale nie miałam pojęcia, co to znaczy. Kim jestem bez Kuby? Bez pracy? Bez życia, które znałam?

Układam siebie na nowo

Spacerowałam po osiedlu, na którym dorastałam. Te same bloki, te same ławki, te same klatki schodowe pachnące gotowanym mlekiem i farbą olejną. Wszystko znajome, a jednak czułam się tu obca, jakby ktoś przestawił świat o pół obrotu. W Norwegii czułam się zbędna. W Polsce – przezroczysta.

Kiedyś potrafiłam śmiać się z głupich żartów uczniów, zasypiać z książką pod policzkiem, wierzyć, że życie to nie tylko kompromisy. Teraz... Teraz patrzyłam na dziewczyny z podstawówki, które zbiegały po schodach i śmiały się beztrosko, i zastanawiałam się, czy jeszcze kiedyś poczuję coś takiego.

Kuba nie napisał więcej. Ja też nie. Może to dobrze. Może nie wszystko trzeba domykać, może niektóre drzwi muszą po prostu same zaskrzypieć i się zatrzasnąć. A może wcale się nie zatrzasną – zostaną uchylone do końca życia, przypominając o tym, jak łatwo można siebie zatracić dla kogoś, kto nawet tego nie zauważa.

Matka mówi, żebym poszła na terapię. Asia namawia do powrotu do szkoły – ponoć dyrektorka by mnie przyjęła bez wahania. Codziennie siadam z herbatą, otwieram notatnik i piszę choć jedno zdanie. Za każdym razem inne. Próbuję złożyć siebie na nowo z tych słów.

Dorota, 30 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama