Reklama

Kiedyś myślałam, że największym dowodem miłości jest ślub. Że jak już założysz białą sukienkę, on ci powie „tak”, to potem wszystko już będzie dobrze. Życie wtedy nie wyglądało jak z bajki – po ślubie zamieszkaliśmy u mojej mamy, razem z siostrą, w dwóch pokojach oddzielonych cienką ścianką. Ale byliśmy razem, młodzi, zakochani. Konrad – mój mąż – skończył technikum, ja pracowałam w sklepie odzieżowym i odkładałam, co się dało, do słoika na szafie. To miały być pieniądze na nasz dom. Na nasze życie.

Kiedy zobaczyłam dwie kreski na teście ciążowym, bardzo się cieszyłam. Ale gdzieś w środku poczułam też strach. Wiedziałam, że w tym pokoiku, gdzie łóżeczko musiałoby stać między kuchenką a kanapą, nie damy rady. Potrzebowaliśmy więcej miejsca, potrzebowaliśmy zacząć własne życie.

Wybudujemy dom – powiedział Konrad pewnego wieczoru, gdy jedliśmy kolację u mojej mamy.

– Z czego? Z kartonów po mleku? – zaśmiałam się, ale wiedziałam, że mówi serio.

Zaczęliśmy odkładać każdą złotówkę. Bez wakacji, bez wyjść, bez prezentów. Ale nawet wtedy wiedzieliśmy, że to za mało. Wreszcie Konrad pierwszy raz wspomniał o wyjeździe do Anglii. Miał tam znajomego z technikum – robota na budowie, niezłe pieniądze. Miał wyjechać tylko na trochę, na dwa lata. A ja miałam zostać. Sama, z brzuchem, z chorą mamą i z perspektywą czekania na powrót męża.

Żegnałam go ze łzami w oczach

– Pisz do mnie codziennie, dobrze? – powiedziałam, przytulając go tak mocno, jakby to miało zatrzymać go w Polsce.

Będę pisać codziennie. I dzwonić też. I wracać jak najczęściej – Konrad mówił to wszystko z tą samą miną, jaką miał zawsze, kiedy musiał kłamać w pracy, że coś „na pewno do piątku będzie gotowe”.

Była piąta rano, ciemno, zimno, a na dworcu oprócz nas tylko kilku bezdomnych i facet z kawą w plastikowym kubku. Konrad miał ze sobą jedną walizkę i plecak. W tej walizce miał się zmieścić jego nowy początek – praca, lepsze zarobki, nasza przyszłość.

– Masz czapkę? – zapytałam, choć przed chwilą miał ją na głowie.

– Mam. I rękawiczki. I adres zapisany. Wszystko mam – mówił zmęczonym głosem.

Nie płakałam. Musiałam być silna. Byłam wtedy w szóstym miesiącu ciąży, z brzuchem jak mały arbuz, z opuchniętymi nogami i matką, która zaczęła tracić siły szybciej, niż się spodziewałyśmy. Siostra wracała późno z pracy, ja ledwo się ruszałam, ale wtedy wciąż jeszcze wierzyłam, że dam radę.

Kiedy autobus ruszył, machałam mu, choć on już mnie nie widział. Potem wróciłam do pustego łóżka i wtedy się popłakałam. Jak ja sobie poradzę bez niego?

Było mi coraz trudniej

Na początku było w miarę łatwo. Wszyscy mnie odwiedzali – ciotki, koleżanki z pracy, sąsiadki. Przynosili ubranka, słodycze, pytali, jak się czuję. Ale potem się urodził Wojtek i nagle każdy miał swoje sprawy. Nawet siostra, choć mieszkałyśmy pod jednym dachem, coraz częściej wychodziła do koleżanki na „chwilę” i wracała po północy.

Tak oto zostałam sama. Z dzieckiem, z pieluchami, z kolkami, z mamą, która potrzebowała pomocy, ale nie chciała się do tego przyznać. Konrad dzwonił codziennie przez pierwsze dwa tygodnie. A potem coraz rzadziej.

Pracuję po godzinach – tłumaczył się. – Chcę jak najwięcej odłożyć, żebyśmy szybciej zaczęli budowę.

Wierzyłam mu. Chciałam wierzyć. Łatwiej jest wierzyć w zapracowanego męża, niż przyznać się przed sobą, że coś zaczyna się psuć.

W Wigilię przyjechał i został na kilka dni. Wojtek już trochę gaworzył, zaczął się śmiać. Konrad patrzył na niego, jakby to było dziecko sąsiadów. Dziwnie się w tym wszystkim poruszał. Jakby mu przeszkadzał ten nasz świat – zbyt ciasny, zbyt kobiecy, za głośny od płaczu.

Potem… zaszłam znowu w ciążę. Po tym świątecznych dniach z nim. Ale wtedy już prawie nikt mi nie gratulował. Nawet Konrad.

Serio? – zapytał tylko, gdy mówiłam mu o tym przez telefon. – No to trzeba będzie jeszcze dłużej popracować.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Zostałam sama z małym dzieckiem, z nową ciążą i z rosnącym strachem, że jak tak dalej pójdzie, to nawet jak wybudujemy ten dom, to będę w nim mieszkać tylko z dziećmi. Bez niego.

Budowałam dom bez męża

Czas leciał jak szalony, choć dni ciągnęły się w nieskończoność. Urodziła się Marysia – spokojna, malutka, prawie bezgłośna, jakby wiedziała, że nie wolno mi robić więcej kłopotu. Mamę zabrali do szpitala niedługo potem. Konrad przyjechał dopiero po pogrzebie. Nie, nie mojej mamy. Dopiero jego kolegi z pracy. Tak się złożyło, że zginął w wypadku na budowie. Wtedy dopiero Konrad znalazł czas, żeby przyjechać. Siedział potem przy stole w naszym pokoiku i grzebał w telefonie.

Wszystko u was dobrze? – zapytał, jakby nie zauważył, że trzymam niemowlę na jednej ręce, a drugą mieszam zupę. Nie miałam siły się kłócić.

Z pieniędzy, które przysyłał, w końcu kupiliśmy działkę. Potem ruszyła budowa. Ekipa, materiały, zgody, inspekcje. Byłam w tym wszystkim sama. On tylko przelewał pieniądze i czasem, jak go mocniej przycisnęłam, zadzwonił na kilka minut.

Haruję jak wół, żebyśmy mieli dach nad głową! – powtarzał, jakby to tłumaczyło wszystko. Jakby to był powód, żeby dzieci przestały się pytać: „Kim jest ten pan, co dzwoni na wideo i mówi, że nas kocha?”.

Wprowadziłam się z dziećmi, jak tylko zrobili dach i parter. Chciałam być u siebie. Tylko… jego nie było – mojego męża i ojca moich dzieci. Na Wielkanoc Konrad też nie przyjechał. Wtedy zaczęłam mieć czarne myśli.

Musiałam nas ratować

Spałam wtedy po cztery godziny. Marysia płakała po nocach, Wojtek marudził, że chce nową zabawkę, a ja liczyłam złotówki, żeby starczyło na farbę do pokoju dzieci. Konrad zadzwonił dopiero w święta. Znowu nie mógł przyjechać. Podobno wziął dodatkowe zmiany, żeby więcej zarobić.

Usiadłam wtedy w salonie po ciemku, patrzyłam na nasze nowe podwórko i poczułam coś dziwnego. Nie tęsknotę, tylko złość. Wściekłość na to, że ja tu ciągnę na pół gwizdka, a on gdzieś tam układa sobie życie. Przecież nie bez powodu zostaje tam na święta. Nie wierzyłam, że chodzi tylko o pracę.

Kilka dni później wsiadłam w samolot. Dzieci zostały z siostrą. Nie powiedziałam mu, że lecę. Po prostu wylądowałam, zadzwoniłam spod jego bloku.

– Sandra? Co ty tu robisz? – zapytał, jakby zobaczył ducha.

– Miałam dość zgadywania, co robisz, z kim jesteś i czy jeszcze mnie kochasz. Chciałam to wiedzieć od ciebie. Nie przez kamerę. Nie przez przelew pieniędzy na dom – powiedziałam.

W jego mieszkaniu pachniało kobiecymi perfumami. W zlewie stała szklanka z pomadką na brzegu. Nie zapytałam, nie musiałam. On też nie kłamał. Po prostu spuścił głowę.

Nauczyłam się wybaczać

Nie robiłam scen. Nie płakałam, nie krzyczałam. W tamtym momencie czułam, że każda łza byłaby luksusem, na który mnie nie stać. Po prostu usiadłam przy jego stole i zaczęłam mówić. Opowiadałam o dzieciach, które znają go tylko z ekranu. O pierwszym ząbku Marysi, którego nie widział. O Wojtku, który zapytał ostatnio, czy „tata umarł jak babcia”.

– Chciałam ci przypomnieć, po co to wszystko robimy – powiedziałam cicho. – Jeśli robimy to po to, żeby mieć dom, ale nie mieć siebie, to... nie ma sensu. Ja nie chcę być słomianą wdową po mężu, który wciąż żyje.

Siedział w milczeniu. Potem powiedział, że nie wie, co ma robić. Że praca tutaj to pieniądze, że dom kosztuje, że nie będzie nam lepiej, jak wróci z pustymi rękoma.

– Ale dzieci nie pytają, ile zarabiasz. One pytają, kiedy cię zobaczą. Nie chcą kuchni w marmurze. Chcą mieć tatę – zaczęłam płakać, ale cicho, jakbym chciała, żeby nikt nie usłyszał mojej rozpaczy.

Poprosił o czas. Tydzień. Żeby domknąć sprawy, spakować się, pożegnać. Dotrzymał słowa. Wrócił – do niedokończonego domu, do dzieci, które na początku się go bały, bo nie wiedziały, kim jest. Wrócił do mnie – z pokorą, ze wstydem, ale też z nadzieją, że może coś jeszcze się da uratować.

Wybaczyłam mu wszystko. Nawet to, o czym nie chciał powiedzieć. Nie chciałam mieć idealnego domu bez niego. Wolałam niedoskonałą rodzinę, ale być razem.

Rodzina jest najważniejsza

Minęły dwa lata od jego powrotu. Dom wykończyliśmy powoli, bez pośpiechu, wspólnie. Konrad uczył się być ojcem od nowa – cierpliwie, krok po kroku. Marysia na początku nie chciała iść do niego na ręce, ale teraz zasypia z jego koszulką przy buzi. Wojtek opowiada mu, co było w przedszkolu, i pokazuje rysunki z podpisem „tata”.

Są dni, kiedy się kłócimy. O pieniądze, o zmęczenie, o to, że nie domyślił się, że trzeba wstawić pranie. Ale teraz jesteśmy w tym razem. I to „razem” znaczy więcej niż jakiekolwiek zarobki za granicą. Czasem, gdy siedzimy wieczorem na tarasie, Konrad patrzy na mnie długo, jakby chciał coś powiedzieć, ale nie umie. Wedy ja go łapię za rękę, ściskam i mówię:

– Wróciłeś. Tylko to się liczy.

Dom to nie tylko ściany i dach. Dom to ludzie, którzy w nim mieszkają. To krzyk dzieci, zapach zupy, ślady błota na korytarzu i dwie pary zmęczonych oczu, które wiedzą, że już nigdy nie chcą spać osobno.

Czasem, kiedy zasypiam z jego ręką na biodrze, myślę, że największym dowodem miłości nie był ślub. Była nim ta podróż do Anglii. Ten bilet w jedną stronę, który zamieniłam na powrót do nas. Nigdy nie przestanę wierzyć, że było warto.

Sandra, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama