„Mój mąż wydał wszystkie oszczędności na dziwne interesy. Nasze pieniądze magicznie wyparowały jak kamfora”
„Zaufałam. I przelałam pieniądze. Tej nocy długo nie spałam. Wpatrywałam się w sufit, próbując wmówić sobie, że robię dobrze. Przecież to mój mąż. Głupio byłoby nie wierzyć własnemu mężowi, prawda?”.

- Redakcja
Nigdy nie przypuszczałam, że nasze życie może się tak rozsypać. Byliśmy zwyczajnym małżeństwem – nie bez problemów, ale z planami, marzeniami, wspólnym celem. Oszczędzaliśmy przez lata – rezygnowaliśmy z wakacji, drogich mebli, nowych ubrań. Wszystko po to, żeby mieć „poduszkę bezpieczeństwa”. Myślałam, że jesteśmy drużyną. Że mój mąż wie, jak trudne jest budowanie czegokolwiek od zera. I wtedy, kiedy w końcu mogłam poczuć się bezpieczna… wszystko wyparowało. Bez słowa. Bez ostrzeżenia. Po prostu – zniknęło. A on patrzył mi w oczy i mówił, że to „był tylko pech”.
Obiecywał złote góry
– Zobaczysz, za dwa lata będziemy się śmiać z tych problemów – mówił z tym swoim pewnym siebie uśmiechem, który jeszcze wtedy działał na mnie jak plaster na zranione kolano.
Leżeliśmy wtedy na kanapie, popijając herbatę, a ja głaskałam go po włosach. Był zmęczony po całym tygodniu pracy, ale w jego głosie słychać było ekscytację. Coś planował. Coś dużego.
– Tylko potrzebuję twojego zaufania. I tych pieniędzy z konta oszczędnościowego. Inaczej nie ruszę.
Zawahałam się.
– Wszystko? – zapytałam.
– Nie wszystko. Tylko część. Muszę mieć wkład własny, żeby w to wejść. Inaczej mnie wykopią. Zobaczysz, jak to się zwróci – zapewniał.
To nie była pierwsza taka rozmowa. Mój mąż zawsze miał w sobie coś z wizjonera. Czasem nawet myślałam, że może to ja za bardzo się boję, a on po prostu umie ryzykować.
– A co to za interes?
– E-commerce. Nowa platforma sprzedażowa. Mamy już umowy z producentami z Azji, idziemy w dropshipping. Teraz to złoty biznes. Ludzie kupują, nawet nie wiedzą skąd.
Brzmiało jak coś, o czym czytałam na forach. Ktoś znajomy kiedyś się w to pakował, ale nie pamiętałam, czy to dobrze się skończyło.
– A jeżeli się nie uda?
Pocałował mnie wtedy w czoło.
– Musisz mi zaufać.
Zaufałam. I przelałam pieniądze. Tej nocy długo nie spałam. Wpatrywałam się w sufit, próbując wmówić sobie, że robię dobrze. Przecież to mój mąż. Głupio byłoby nie wierzyć własnemu mężowi, prawda?
Wszystko pod kontrolą
Z początku wszystko wyglądało obiecująco. Mąż był w świetnym nastroju, opowiadał o kolejnych planach, pokazywał mi maile od wspólników, zamówienia, jakie niby już wpływały. Kiedyś nawet zaprowadził mnie do biura – wynajętego pokoju w coworkingu, gdzie na białej tablicy wisiały jakieś wykresy, liczby, kolorowe markery, wszystko wyglądało... profesjonalnie.
– Widzisz? Nie ściemniam – rzucił z dumą, łapiąc mnie w talii. – Tylko poczekaj jeszcze dwa miesiące. Ruszymy z marketingiem i wtedy zacznie się prawdziwy ogień.
Chciałam w to wierzyć. Naprawdę. Bo przecież wtedy nie było jeszcze powodów do podejrzeń. Na koncie co prawda zaczynało się robić pusto, ale on twierdził, że „to tylko przejściowy moment”. Że wszystko reinwestują. Że tak działa nowoczesny biznes.
– Kochanie, może coś odłożymy na wszelki wypadek? – zapytałam nieśmiało, kiedy zobaczyłam, że nasz fundusz awaryjny topnieje.
– Przecież mamy drugie konto. I twoją pensję. I moją też. Luz – rzucił z uśmiechem, nawet nie odrywając wzroku od telefonu.
Nie chciałam się czepiać. Nie lubię być tą „upierdliwą”, która tylko marudzi, że coś jest nie tak. Chciałam być wspierającą żoną. Taką, która wierzy w męża, nawet gdy inni kręcą głowami. Mówiłam sobie, że on wie, co robi. W końcu zawsze mówił, że ma wszystko pod kontrolą. Tylko że ja coraz częściej budziłam się nad ranem z tą cichą paniką w brzuchu. Bo intuicja podpowiadała mi, że coś się wymyka.
Jego sekretne inwestycje
– Nie mogę ci teraz wszystkiego powiedzieć – usłyszałam pewnego wieczoru, kiedy po raz kolejny zapytałam, na czym właściwie polega jego współpraca z tymi ludźmi z Azji.
– Dlaczego?
– Bo to delikatne sprawy. Obowiązuje mnie poufność. Wiesz, NDA i te sprawy.
Siedział przy komputerze z kubkiem kawy, wpatrzony w ekran. Wcześniej jeszcze próbował tłumaczyć, że mają rozmowy z inwestorami, że wszystko się kręci. Ale z czasem te rozmowy stawały się coraz bardziej ogólnikowe, a on coraz bardziej drażliwy, gdy tylko zaczynałam zadawać pytania.
– Ale wiesz, że mamy wspólne pieniądze? Że to nie są twoje prywatne fundusze?
Westchnął. Odepchnął się od biurka i spojrzał na mnie tak, jakby miał dość.
– Czy ty naprawdę myślisz, że robię to przeciwko nam? Że chcę cię okraść czy co?
– Nie… Nie o to mi chodzi – wymamrotałam, trochę zawstydzona. – Po prostu… chciałabym wiedzieć.
– No to zaufaj mi. Jeszcze trochę.
I tyle. Żadnych konkretów. Żadnych faktów. Tylko „jeszcze trochę”. A „trochę” zamieniało się w tygodnie. W międzyczasie sprzedał nasze stare auto, twierdząc, że i tak było niewygodne, że kupimy coś lepszego, gdy „to wszystko wypali”. Nie miałam już dostępu do konta firmowego. A nawet nasze wspólne konto wyglądało... dziwnie. Jakby znikały z niego kwoty, których nie potrafiłam powiązać z żadnymi zakupami.
Zaczęłam robić zrzuty ekranu i zapisywać daty. Czułam się jak detektyw we własnym domu. Coraz częściej miałam wrażenie, że mój mąż prowadzi podwójne życie – jedno w domu, drugie tam, gdzie giną nasze pieniądze.
Rozmowa, której nie było
Próbowałam z nim porozmawiać tamtego wieczoru. Usiadłam na kanapie w szlafroku, z kubkiem melisy w dłoni. Dzieci już spały, w tle leciał jakiś film, którego i tak nikt z nas nie oglądał. Zgasiłam telewizor pilotem i spojrzałam na niego.
– Musimy pogadać.
– Teraz?
– Teraz.
Westchnął. Odłożył telefon, jakby z ciężkim sercem. Spojrzał na mnie z czymś pomiędzy zmęczeniem a rezygnacją. Czekałam. Chciałam, żeby to on zaczął. Żeby sam z siebie powiedział, co się dzieje. Ale nie powiedział nic.
– Powiedz mi, gdzie są nasze pieniądze – wyrzuciłam z siebie. – Wszystkie. Oszczędności, rezerwa, ten tysiąc, który miał iść na ferie… Bo ja patrzę na konto i nie rozumiem, co się dzieje. A ty… ty tylko milczysz.
Nie odpowiedział od razu. Po dłuższej chwili wzruszył ramionami.
– Rynek się zmienił. Sprawy się skomplikowały.
– Jakie sprawy? Co się stało z naszą kasą?
– Zainwestowałem. Zniknęła płynność. Ale to przejściowe.
– Przejściowe? Przez pół roku mówisz to samo! – podniosłam głos. – Czy ty zdajesz sobie sprawę, że jesteśmy na minusie? Że nie mamy nic?
– Nie dramatyzuj.
Te dwa słowa ugodziły mnie mocniej niż jakiekolwiek wyzwisko. „Nie dramatyzuj”? Może jeszcze powinnam mu pogratulować zaradności? Chciałam rzucić kubkiem o ścianę. Chciałam krzyczeć. Ale tylko wstałam i wyszłam do sypialni. On został na kanapie. I już się nie odezwał.
Komornik u drzwi
Dwa tygodnie później przyszło pismo. Koperta z czerwonym paskiem, do rąk własnych. Odebrałam je, kiedy męża nie było w domu. Nie otworzyłam od razu. Trzymałam w rękach ten dokument jak bombę z opóźnionym zapłonem, czując, że po jego przeczytaniu nic już nie będzie takie samo. Miałam rację.
To był tytuł wykonawczy. Komornik. Egzekucja z majątku wspólnego. Na sumę, która dosłownie ścięła mnie z nóg. Nie miałam pojęcia, że mąż zaciągnął tak ogromne zobowiązania. Wszystko na firmę – a że byliśmy małżeństwem, odpowiedzialność spadała też na mnie. Nie zadzwoniłam do niego. Nie napisałam. Po prostu usiadłam przy stole, oparłam łokcie o blat i siedziałam tak przez dobre dwie godziny. Dzieci bawiły się w pokoju obok, zupełnie nieświadome, że właśnie tracimy wszystko.
Wieczorem, kiedy wszedł do mieszkania, czekałam już z dokumentem w ręku.
– Ktoś tu był? – zapytał nieco zdezorientowany.
– Jeszcze nie. Ale będzie. Komornik – podałam mu pismo.
Pobladł. Nie próbował zaprzeczyć.
– Miało się udać – powiedział cicho.
– Miało. Ale się nie udało. I teraz co?
– Załatwię to.
– Naprawdę? Czym? Przysięgami? Bo pieniędzy nie mamy. Zostały nam długi i pusta lodówka.
Nie odpowiedział. Przeszedł obok mnie i zamknął się w łazience. W tamtym momencie zrozumiałam jedno – nie tylko przestałam mu ufać. Ja przestałam go znać.
Już nie wierzę w słowa
Przez pierwsze dni po wizycie komornika żyliśmy w ciszy. Nie rozmawialiśmy. Przechodziliśmy obok siebie jak duchy w zrujnowanym domu, gdzie każda ściana przypominała, ile straciliśmy. On udawał, że szuka rozwiązania. Ja – że jeszcze w to wierzę. Ale prawda była taka, że wszystko między nami się rozsypało. Nie tylko pieniądze. Fundamenty, na których zbudowaliśmy nasze życie, zniknęły równie nagle, jak gotówka z konta.
Zaczęłam chodzić do pracy wcześniej, zostawać dłużej. Szukałam zleceń, gdzie tylko się dało. Nie po to, żeby mu pomóc – ale żeby ratować siebie i dzieci. On kręcił się po domu, czasem znikał na cały dzień, ale nigdy nie mówił, dokąd. Nie pytałam. Już nie. Pewnego dnia, kiedy wróciłam z pracy, zastałam puste mieszkanie. Zabrał tylko swoje rzeczy. Bez pożegnania. Bez wyjaśnienia. Tylko sms: „Przepraszam, nie umiem już nic naprawić”. I tyle. Powinnam była płakać. A jednak poczułam ulgę.
Dziś mija pół roku. Wynajęłam małe mieszkanie, oddzielne pokoje dla dzieci, a ja mam swoje biurko przy oknie. Powoli wychodzimy na prostą. Z długami, ale bez iluzji. Bez obietnic bez pokrycia. Nie wiem, gdzie on jest. Nie szukam go. Wiem tylko jedno: już nigdy nie uwierzę komuś na słowo. Nawet jeśli tym kimś będzie ten, kto śpi obok mnie.
Alicja, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moje dzieci z niecierpliwością czekają, aż zejdę z tego świata. Mocno się zdziwią, gdy już będę leżała w piachu”
- „Wygrałem w totka i podzieliłem się pieniędzmi z rodziną. Żyli za moje, a wciąż traktowali mnie jak śmiecia”
- „Ufałem przyjacielowi i pożyczyłem mu 150 tysięcy. Wczoraj miałem pełne konto, a dziś przez niego jestem zerem”

