Reklama

Od pięciu lat żyłam z Michałem w czymś, co z zewnątrz wyglądało jak stabilne, szczęśliwe małżeństwo. Mieszkanie w nowym bloku, wspólne obiady, sobotnie zakupy, niedzielne seriale. Dla znajomych byliśmy „dobrze dobraną parą” – on spokojny, opanowany, ja podobno „ciepła i zorganizowana”. W rzeczywistości coraz częściej czułam się jak mebel w jego uporządkowanym życiu. Tak, stałam obok, ładnie się komponowałam, ale nic już nie znaczyłam.

Wieczorami siedzieliśmy obok siebie na kanapie, każde wpatrzone w swój ekran. Cisza między nami stawała się gęsta jak dym po zgaszonym ognisku. Kiedyś rozmawialiśmy o wszystkim – o tym, co zrobimy, dokąd pojedziemy, jakie życie nas jeszcze czeka. Teraz nasze rozmowy sprowadzały się do zdań: „Kup mleko” albo „Zgaś światło”.

Potem pojawiły się słoiki. Z początku uznałam to za urocze – dorosły facet, który wciąż tęskni za smakami dzieciństwa. „Mama robi najlepszy sos grzybowy na świecie” – mówił z rozmarzeniem, pakując do torby kilka pustych słoików. Jeździł po nie w każdy drugi weekend. Potem co tydzień. W końcu nawet w środku tygodnia potrafił wyskoczyć „tylko na chwilę”, a wrócić po kilku godzinach.

Przecież to niedaleko – tłumaczył spokojnie.

– Wiem – odpowiadałam, choć coraz częściej czułam, że te wyjazdy mają w sobie coś… zbyt zaplanowanego.

Siedziałam wtedy w kuchni, patrząc na półki pełne jego ukochanych słoików i myślałam, że może to ja jestem dziwna. Może za dużo oczekuję? Może mężczyźni po prostu tak mają – przywiązani do matek, do smaków, do zapachów dzieciństwa. Ale z każdym kolejnym wyjazdem Michała coraz wyraźniej czułam, że pod tą całą „domową troską” kryje się coś więcej. Coś, co pachniało nie grzybami, a kłamstwem.

Zaczęłam być zazdrosna

Wieczór był zwyczajny. Na stole parował makaron z moim sosem grzybowym. Pachniało bazylią, czosnkiem i odrobiną wina. Chciałam, żeby Michał to docenił – że się postarałam, że może przypomnę mu, że dom to nie tylko lodówka pełna słoików od mamy.

Usiadł naprzeciwko mnie, włączył wiadomości i bez słowa zaczął jeść.

– I jak? – zapytałam, udając lekki ton, choć serce już mi podpowiadało, że odpowiedź mnie zrani.

– W porządku – mruknął, przełykając. – Ale wiesz… maminy sos jest jakiś bardziej wyrazisty. Ona daje coś, co nadaje mu głębi.

Zamarłam z widelcem w powietrzu.

– Może powinnam poprosić twoją mamę o przepis? – uśmiechnęłam się, ale ten uśmiech był jak pęknięte lustro.

– Nie, nie musisz. Każdy ma swój styl gotowania.

Czyli gorszy.

– Nie mówiłem tak.

– Ale pomyślałeś.

Milczał, a ja czułam, jak we mnie narasta fala, która w końcu musi znaleźć ujście.

– Może kiedyś zamieszkasz sam z tymi słoikami – rzuciłam, odkładając widelec z takim impetem, że sos prysnął na obrus.

Michał spojrzał na mnie zaskoczony, jakby pierwszy raz od miesięcy dostrzegł, że siedzi naprzeciwko kobiety, a nie sprzętu kuchennego.

– O co ci chodzi, Lidia? Przecież to tylko słoiki.

– Nie, Michał. To nie są tylko słoiki. To rytuał. Co tydzień ta sama trasa, ta sama torba, ten sam zapach w samochodzie. Jakbyś nie mógł bez nich oddychać.

– Nie przesadzaj. Jeżdżę do matki, bo jest sama. Pomagam jej.

– Aha. Pomagasz. I przy okazji przynosisz po trzy słoiki sosu na tydzień. Co ona, fabrykę grzybów ma w piwnicy?

– Lidia, nie zaczynaj.

– To ty nie kończysz. Tych wizyt. Tych tajemnic. Tego twojego milczenia po powrocie.

Odłożył sztućce, powoli, niemal teatralnie.

Nie chcę się kłócić.

– Oczywiście, że nie. Ty nigdy nie chcesz się kłócić. Ty tylko wyjeżdżasz po sos i wracasz po nocy.

Wstał. Krzesło zaskrzypiało, a cisza po jego słowach była cięższa niż krzyk. Wziął kurtkę z wieszaka i wyszedł, nie trzaskając drzwiami – to było w jego stylu. Zostałam sama przy stole. Na talerzu stygł makaron, a w oczach miałam coś, co nie było tylko łzami. To było przeczucie. Że te słoiki kryją w sobie coś więcej niż sos.

Poszłam za przeczuciem

Nie spałam tamtej nocy. Leżałam, wsłuchując się w ciszę, w rytm lodówki, w echo jego kroków, które wciąż słyszałam. Rano Michał zachowywał się tak, jakby nic się nie stało – uśmiechnął się nawet, wychodząc do pracy, a ja udawałam, że wierzę w ten uśmiech. Ale w środku coś się już we mnie przełamało.

Tydzień później powiedział, że znowu jedzie do matki.

Tylko na chwilę, po słoiki – rzucił mimochodem, jakby mówił o czymś tak oczywistym jak wyjście po chleb.

Tym razem postanowiłam sprawdzić, gdzie naprawdę jedzie. Ubrałam się po cichu, kiedy wyszedł. Po kilku minutach byłam już w samochodzie, zachowując bezpieczną odległość. Słońce stało nisko, drogi były puste, a moje serce waliło jak młot. Czułam się jak ktoś, kto zaraz przekroczy granicę, po której nie ma już powrotu.

Michał jechał spokojnie, tak jak zawsze – bez pośpiechu, bez nerwów. Faktycznie, kierował w stronę swojej matki. Przez chwilę miałam wyrzuty sumienia: może naprawdę chciał jej tylko pomóc, może wyolbrzymiłam wszystko, może jestem po prostu zazdrosna o te cholerne słoiki. Ale kilka minut później zjechał z głównej drogi. Skręcił w boczną, którą znałam tylko z mapy – prowadziła do osiedla starych domków z ogródkami. Tam mieszkała jego matka, ale on nie zatrzymał się pod jej domem.

Patrzyłam, jak mija bramę Jadwigi, jego matki, i toczy się dalej. Powoli. Zbyt powoli. Po kilkudziesięciu metrach skręcił w wąski podjazd pod żółty, stary budynek. Serce mi się ścisnęło. Zatrzymał się. Wysiadł. Zobaczyłam, jak drzwi domu otwiera kobieta. Blond włosy upięte w niedbały kok, lekki uśmiech, dłonie zbyt pewne, zbyt bliskie, gdy podała mu coś w torbie. Sabina. Sąsiadka jego matki. Wdowa po wojskowym, która witała wszystkich tym samym uśmiechem – tylko dziś ten uśmiech był dla niego. Patrzyłam, jak Michał znika w środku. Zniknął tak po prostu, bez wahania, jak ktoś, kto zna to miejsce na pamięć.

Nie wiem, jak długo siedziałam w aucie. Może dziesięć minut, może godzinę. W końcu wrócił. W rękach miał siatkę – a w niej, jakby na złość, słoiki.

Wieczorem, kiedy usiedliśmy razem przy kolacji, udawałam spokój.

– Twoja mama była zadowolona, że przyjechałeś? – zapytałam.

– Jak zwykle – odpowiedział, nie podnosząc wzroku.

Uśmiechnęłam się. „No dobrze. Zobaczymy” – pomyślałam.

Tego samego wieczoru zadzwoniłam do teściowej, Jadwigi.

– Dziękujemy za te słoiki, naprawdę świetny sos – powtórzyłam głośno z tą samą intonacją.

Jakie słoiki, dziecko? – zdziwiła się. – Nic mu ostatnio nie dawałam.

Zapadła cisza. Taka, która nie mieści się w słuchawce. Poczułam, jakby ktoś jednym zdaniem pociągnął za dywan, na którym stało całe moje życie. Nie musiałam nic więcej wiedzieć. Wiedziałam już wszystko.

Już wiedziałam wszystko

Następnego dnia nie potrafiłam już udawać. Przestałam jeść, przestałam spać, nawet dźwięk jego klucza w zamku wywoływał we mnie dreszcz – nie z tęsknoty, tylko ze strachu. Strachu, że zaraz znowu powie „jadę po słoiki”. I powiedział.

Nie zaprotestowałam. Uśmiechnęłam się nawet, z tą udawaną, bezbarwną grzecznością, której nauczyłam się przez lata. Gdy wyszedł, wzięłam płaszcz i pojechałam za nim po raz drugi. Tym razem wiedziałam już, dokąd zmierza, ale musiałam to zobaczyć jeszcze raz.

Parkowałam kilka domów dalej. Samochód Sabiny stał przed jej bramą. Żółty budynek wyglądał tak samo jak wczoraj, tylko dziś z okna sączyło się ciepłe światło i słychać było śmiech. Śmiech, który rozpoznałabym wszędzie. Michał. Mój mąż.

Po chwili drzwi się otworzyły. Wyszli razem. Sabina trzymała w rękach dwa słoiki zawinięte w ściereczkę. Coś mu mówiła, a on się śmiał – tym samym śmiechem, który kiedyś był tylko mój.

– Nie zapomnij wziąć drugiego słoika, ten jest pikantny – usłyszałam. Głos Sabiny był ciepły, miękki, jakby głaskał go po plecach. – Tak jak lubisz.

– Wiem – odpowiedział Michał, śmiejąc się. – Właśnie dlatego tu wracam.

Te słowa uderzyły we mnie jak kamień. „Właśnie dlatego tu wracam”. Nie do matki. Nie do domu. Do niej.

Patrzyłam, jak nachyla się, całuje ją w policzek, jak dotyka jej ramienia w sposób zbyt pewny, zbyt znajomy. Wtedy wszystko we mnie ucichło. Nie czułam już gniewu, tylko coś w rodzaju pustki – jakby ktoś we mnie otworzył okno i wypuścił wszystkie emocje, zostawiając tylko zimne powietrze.

Wróciłam do domu, usiadłam w kuchni i patrzyłam na blat. Na nim stały jego słoiki. Ułożył je w rządku jak trofea. Chciałam płakać, ale łzy nie przyszły. Zamiast nich pojawiło się jedno, bardzo jasne uczucie – świadomość, że nic już nie da się uratować. Że ta historia nie skończy się przeprosinami ani powrotem.

Kiedy wieczorem wrócił, udawałam, że śpię. Słyszałam, jak stawia siatkę w kuchni, jak otwiera lodówkę, jak wzdycha. Potem długo siedział przy stole w ciszy. A ja leżałam w łóżku, z oczami otwartymi w ciemności, i wciąż słyszałam jego słowa. „Właśnie dlatego tu wracam”. Wracał tam.
Już nie do mnie.

Zaczęło się od jedzenia

Czekałam na niego w kuchni. Na stole stały dwa słoiki – te, które przywiózł poprzedniego dnia. Ułożyłam je starannie, jak eksponaty. Drzwi skrzypnęły. Michał wszedł spokojnie, jak zawsze, jakby wracał do życia, które wciąż jeszcze należało do niego. Powiesił kurtkę, rzucił torbę na krzesło.

Kolacja jest w lodówce – powiedziałam chłodno. – Ale zanim zjesz, chciałabym, żebyś spróbował tego.

Popatrzył na stół.

– Co to?

– Nie wiedziałam, że Sabina robi taki dobry sos. Jak mama.

Zamarł. Dosłownie w jednej sekundzie zobaczyłam, jak z jego twarzy odpływa krew. Próbował coś powiedzieć, ale słowa ugrzęzły mu w gardle.

– Lidia, to nie tak… – zaczął, tonem, którego nienawidziłam. Cichym, ostrożnym, jakby bał się obudzić bestię.

– A jak? – przerwałam mu. – Bo wyglądało dokładnie tak, jak myślę. Ty. Ona. I dwa słoiki sosu.

Usiadł naprzeciwko, spuścił wzrok.

Było mi z nią… łatwiej – mówił powoli, ważąc słowa. – Ona po prostu mnie słuchała.

Roześmiałam się gorzko.

– Nie, Michał. Ona cię karmiła. A ty pomyliłeś smak jedzenia z miłością.

– Nie chciałem cię zranić.

– Ale zraniłeś. I to jak.

To się po prostu stało, Lidia. Nie planowałem tego.

– Oczywiście, że nie. Nikt nie planuje zdrady. Ona zawsze zaczyna się od drobiazgu. Od słoika, od rozmowy, od „tylko na chwilę”.

Podszedł bliżej, jakby chciał mnie dotknąć, ale się cofnęłam.

– Nie rób tego – głos mi się załamał. – Nie waż się mnie dotykać rękami, którymi przed chwilą trzymałeś ją.

Zapadła cisza. Tylko zegar na ścianie odmierzał czas naszej rozmowy, której już nie dało się cofnąć.

Spojrzałam na słoiki. Wzięłam jeden, uniosłam go, a potem bez słowa rzuciłam do zlewu. Szkło rozprysło się z ostrym dźwiękiem, a sos spłynął po blacie jak krew. Michał drgnął.

Tak wygląda twoja prawda – powiedziałam spokojnie. – Cała.

Zebrałam z krzesła swój sweter i wyszłam z kuchni. Zanim dotarłam do sypialni, usłyszałam, jak wypuszcza z siebie powietrze – cicho, jak człowiek, który właśnie zrozumiał, że coś się skończyło. Nie oglądałam się za siebie. Wiedziałam, że to koniec. A słoik, który przetrwał, wciąż stał na blacie – niemy świadek wszystkiego, co między nami pękło.

Oddałam jej słoiki

Minęło kilka dni. W mieszkaniu było nienaturalnie cicho – jakby ściany same powstrzymywały się od oddychania. Michał przeniósł się do znajomego, a ja… nie potrafiłam jeszcze ani płakać, ani się złościć. W powietrzu wciąż unosił się zapach jego „sosu”. Nie mogłam go znieść. W końcu wzięłam klucze i wyszłam. Wiedziałam, gdzie pójdę.

Sabina otworzyła drzwi niemal od razu, jakby się mnie spodziewała. Stała w fartuchu, pachniała bazylią i winem. Dom wypełniało ciepłe światło i ten sam zapach, który znałam z jego torby.

– Lidia…? – powiedziała cicho, zaskoczona, ale nie przestraszona.

– Dzień dobry – uśmiechnęłam się, choć uśmiech był twardy jak szkło. – Przyszłam podziękować za słoiki. Tyle w nich… serca.

Zawahała się. Otarła dłonie o fartuch.

– Nie chciałam nikomu nic zabierać. On sam przyszedł.

– Wierzę – wzruszyłam ramionami. – Ale czasem, Sabina, trzeba nie przyjmować gości.

Zapadła cisza. Stałyśmy naprzeciw siebie – dwie kobiety, które dzieliło wszystko, a łączył ten sam mężczyzna. I ten sam sos.

Myślałam, że tylko rozmawiacie – powiedziałam w końcu. – Że może jest samotny, że potrzebuje kogoś, kto go wysłucha. Ale potem zobaczyłam, jak się śmiejecie, jak go dotykasz… i już wiedziałam.

Sabina spuściła wzrok.

– On był głodny. Nie jedzenia, tylko bliskości. Przychodził tu, bo czuł się potrzebny – podniosła oczy. – Nie prosiłam go, żeby został. Po prostu… nie wyszedł.

– A ja przez lata czekałam, żeby wrócił do mnie – głos mi się załamał. – Widzisz, różnica między nami jest taka, że ty dałaś mu to, czego ja nie potrafiłam, ale nie dlatego, że nie chciałam. Tylko dlatego, że on przestał przyjmować.

Sabina westchnęła, podeszła do okna i przez chwilę patrzyła w dal.

– Lidio, ja też jestem sama. Myślisz, że chciałam być tą drugą? Chciałam wierzyć, że kiedyś to się ułoży… że on zostanie ze mną naprawdę. Ale wiem już, że tak się nie stanie. On zawsze będzie gdzieś pomiędzy.

– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – On już nigdzie nie będzie. Na pewno nie u mnie.

Spojrzała na mnie z wdzięcznością i smutkiem jednocześnie.

– Przepraszam.

Nie odpowiedziałam. Zrobiłam krok w stronę drzwi, a potem jeszcze jeden. W progu odwróciłam się.

– Wiesz, Sabino… te twoje sosy naprawdę są dobre. Ale nie ma takiego przepisu, który uleczy samotność.

Zamknęłam za sobą drzwi. Powietrze na zewnątrz było zimne, ostre, ale czyste. Oddychało się nim lżej.

Straciłam apetyt na grzyby

Pakowałam się bez pośpiechu. Każdy ruch był jak rozdział, który trzeba domknąć: sweter, książka, kubek, zdjęcie. Cisza mieszkania była przytłaczająca, a jednocześnie… spokojna. Jak po burzy, która zniszczyła wszystko, ale wreszcie ucichła. Walizka leżała otwarta na łóżku, a ja po raz pierwszy od dawna nie czułam strachu.

Michał nie próbował mnie zatrzymać. Zostawił klucze w misce przy drzwiach i wiadomość: „Nie wiem, co powiedzieć. Przepraszam”. To było za mało, ale i tak – wystarczająco, bym mogła odejść bez nienawiści.

Zanim wyszłam, przeszłam jeszcze raz przez kuchnię. Na blacie, jak uparty symbol, stał ostatni słoik z sosem. Zajrzałam do środka. Pachniał słodko, znajomo, ale teraz już wiedziałam – ten zapach nie był domem. Był kłamstwem, które długo udawało ciepło. Odkręciłam pokrywkę i wylałam zawartość do zlewu. Brązowy strumień popłynął, a ja poczułam, jakby coś ze mnie odpływało razem z nim.

Lidia, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama