Reklama

Zawsze byłam osobą samodzielną. Decyzje podejmowałam sama, za siebie, nie potrzebowałam niczyjego potwierdzenia. Dlatego tak trudno było mi zrozumieć, dlaczego mój mąż – dorosły, trzydziestokilkuletni facet – przy każdej większej sprawie wydzwaniał do swojej mamy. Czy to chodziło o wybór koloru ścian, czy o naszą kolację rocznicową, musiał zapytać „mamusi”. Na początku sądziłam, że to tylko chwilowe, że to jego sposób na utrzymanie relacji. Ale z czasem poczułam się jak gość we własnym życiu, w dodatku nieważny. Nie chciałam być trzecią w tym małżeństwie.

Zanim powiedziałam „tak”

– Jak myślisz, mamo, czy ta marynarka pasuje do moich spodni? – zapytał Michał, patrząc na siebie w lustrze, a ja prawie zadławiłam się kawą.

Byliśmy dzień przed naszym ślubem. Przygotowania trwały od tygodni, wszystko było dopięte na ostatni guzik. A jednak on, zamiast mnie – swojej przyszłej żony – pytał o zdanie swoją mamę, która oczywiście z radością zasiadła na brzegu łóżka w naszym pokoju hotelowym, jakby była królową na audiencji.

– Kochanie, do tych spodni to zdecydowanie granatowa. Ta czarna cię postarza – odpowiedziała tonem nieznoszącym sprzeciwu, a Michał potulnie sięgnął po wskazany wieszak.

Zrobiło mi się dziwnie. Jeszcze wtedy nie potrafiłam nazwać tego uczucia. Nie było to rozczarowanie, raczej lekkie zaniepokojenie. Miałam wrażenie, że mój narzeczony bardziej chce się spodobać matce niż mnie. Może każda panna młoda ma takie przemyślenia tuż przed ślubem? Wieczorem próbowałam z nim o tym porozmawiać.

– Michał, a nie uważasz, że trochę za bardzo słuchasz mamy?

– Ale przecież ona tylko doradza – wzruszył ramionami. – Poza tym, zna się. Ma świetny gust.

– A ja?

– Ty też, kochanie, ale… Mama zna mnie od zawsze, wiesz?

Nie odpowiedziałam. Nie chciałam kłótni tuż przed ślubem. Przemilczałam to, bo miałam nadzieję, że z czasem się to zmieni. Że nowy etap życia, wspólne mieszkanie, dorosłość... jakoś go od matki oderwą. Nie oderwały.

Kto tu właściwie rządzi?

Pierwsze tygodnie po ślubie miały być jak miód na serce. Nowe mieszkanie, świeżo założona rodzina, wspólne gotowanie, wieczory z winem i planowanie przyszłości. Tylko że nasza przyszłość – jak się szybko okazało – była ściśle konsultowana z jego mamą. Czasem miałam wrażenie, że mieszka z nami duchem.

– Mama mówiła, że ten fotel się szybko niszczy – rzucił Michał, kiedy pokazałam mu katalog z nowymi meblami do salonu.

– A ja mówię, że mi się podoba – odpowiedziałam spokojnie.

– Ale ona miała taki i narzekała. Może wybierzemy inny?

Nie umiał powiedzieć „nie”. Zawsze to było „mama mówiła”, „mama uważa”, „mama poleca”. Czułam, jakbyśmy nie byli parą, tylko trójką, a ja byłam tą najmniej istotną osobą w układzie. Któregoś wieczoru zrobiłam kolację – risotto z krewetkami, które Michał kiedyś uwielbiał. Siedzieliśmy przy stole, kiedy zadzwoniła jego mama.

– Co jadłeś? – słyszałam jej głos z drugiego pokoju.

– Krewetki... Tak, wiem, niezdrowe. No ale Magda zrobiła...

Chwilę później wrócił z miną zbitego psa.

– Mama mówi, że powinniśmy jeść mniej smażonych rzeczy. I że... no, krewetki to nic wartościowego.

– Mhm – mruknęłam, odkładając widelec.

To było upokarzające. Nie dość, że ingerowała w nasze decyzje, to jeszcze recenzowała, co gotuję. Miałam wrażenie, że wszystko, co robię, przechodzi przez jej filtr. Zaczynałam czuć się gościem we własnym domu.

Nie czułam się jak u siebie

Wprowadziliśmy się do mieszkania, które Michał dostał od rodziców. Był z tego dumny. Ja – nie do końca. Od samego początku czułam się tam jak lokatorka, nie współwłaścicielka. Wszystko było urządzone pod jego mamę – beżowe ściany, stare meble, zapach lawendowego odświeżacza, który sama wkładała do szaf.

– Może przemalujemy sypialnię na biało? – zaproponowałam pewnego dnia. – Jest tu strasznie ciemno.

– Ale mama mówiła, że beż jest ciepły i uspokaja – rzucił bez zastanowienia.

– Michał, a możesz raz powiedzieć, co ty uważasz?

Spojrzał na mnie z zakłopotaniem, jakbym zadała mu pytanie z egzaminu na prawo jazdy, do którego się nie przygotował.

– No... nie przeszkadza mi beż – odparł po chwili.

To „nie przeszkadza” było jak podsumowanie naszego małżeństwa. Jemu nie przeszkadzało, że jego matka ma klucze do naszego mieszkania, że wpadała bez zapowiedzi, zostawiając nam domowe ciasta i rady w formie listów na blacie kuchennym. Pewnego dnia wróciłam z pracy wcześniej. Wchodzę do mieszkania – a w kuchni ona. We własnej osobie. Ubrana w fartuch, z odkurzaczem pod pachą.

– O, cześć, skarbie. Wpadłam tylko ogarnąć trochę – powiedziała radośnie. – Michaś mówił, że nie masz ostatnio siły na sprzątanie.

Stałam w progu jak wmurowana. Nie wiedziałam, co powiedzieć. Ona natomiast już parzyła herbatę. W swoim domu.

– To nie będzie długo trwać – powiedziała łagodnie. – Zobaczysz, jeszcze mi podziękujesz.

Nie podziękowałam. Nigdy.

Mały chłopiec i jego opiekunka

Zaczęłam dostrzegać, że Michał przy matce dosłownie zmieniał się w dziecko. Jakby cofał się w czasie do wieku przedszkolnego, kiedy ktoś decydował za niego, co zje, co założy i kiedy pójdzie spać. Tyle że teraz miał trzydzieści dwa lata, a ja byłam jego żoną, nie wychowawczynią w żłobku.

– Michaś, pamiętasz, że masz jutro dentystę? Mam zapisać cię na przypomnienie w telefonie? – zapytała jego mama przez telefon, którego głośnik był ustawiony na cały pokój.

– Oj, tak, zapisz, zapisz, bo zapomnę – odpowiedział rozbawiony, a ja spojrzałam na niego z niedowierzaniem.

– Michał, serio? Ty nie potrafisz sam się umówić i zapamiętać jednej wizyty?

– Ale co cię tak boli? Przecież to tylko mama – wzruszył ramionami. – Ona się troszczy. Lubisz, jak się o mnie dba, nie?

To nie była troska. To było sterowanie. Wszystko miał podane na tacy. Rachunki płaciła mu mama przelewem z konta rodzinnego, obiady przywoziła co środę, a jak mu się rozdarły spodnie, nie oddał ich do krawca – tylko zawiózł do niej.

Pewnego wieczoru zapytałam go wprost:

– Michał, co byś zrobił, gdyby twoja mama powiedziała, że mam źle na ciebie wpływ?

Zamilkł. A potem uśmiechnął się niepewnie:

– No co ty, ona by tak nie powiedziała…

– Ale gdyby.

Wzruszył ramionami.

– Nie wiem. Może... porozmawiałbym z nią?

I wtedy coś we mnie pękło. Bo wiedziałam, że gdyby musiał wybierać – nie wybrałby mnie.

Pora na ewakuację

Zaczęłam chodzić spać z głową ciężką od myśli. Coraz częściej nie mogłam zasnąć. Michał chrapał obok mnie spokojnie, jakby wszystko w naszym świecie było w porządku. Jakby nie zauważał, że między nami rośnie mur. A może zauważał, ale nie umiał, albo nie chciał go zburzyć.

– Dobrze ci ze mną? – zapytałam go któregoś ranka, kiedy jadł śniadanie i czytał wiadomości w telefonie.

– Co? No pewnie, że tak – odpowiedział bez wahania, nawet nie podnosząc wzroku. – A to pytanie skąd?

– Bo mi nie – powiedziałam cicho.

Zatrzymał się, uniósł głowę. Wyglądał na zaskoczonego.

– O czym ty mówisz?

– O tym, że nie jesteś ze mną. Jesteś z mamą. Ona podejmuje decyzje, ona cię kieruje, a ja tu jestem tylko dodatkiem. Figurantką.

– Przesadzasz – jęknął. – Po prostu się lubimy, mamy dobry kontakt. Zazdrościsz?

Nie. Ja nie zazdrościłam. Ja byłam zmęczona. Zmęczona udawaniem, że to wszystko jest normalne. Zmęczona tłumaczeniem, że małżeństwo to związek dwojga ludzi, a nie trójkąt z mamusią. Dwa tygodnie później spakowałam torbę. Michał był w pracy. Napisałam mu tylko, że potrzebuję przestrzeni, że muszę się zastanowić, czy chcę żyć w takim układzie. Nie czekałam na odpowiedź.

Znalazłam kawalerkę na wynajem. Na dwa miesiące. Potrzebowałam ciszy. Potrzebowałam siebie odzyskać. Tego wieczoru, siedząc na nowej kanapie w zupełnie obcym mieszkaniu, poczułam ulgę. Jakby ktoś zdjął mi z pleców worek z kamieniami. Zrobiłam pierwszy krok. Z szamba, które nazwałam kiedyś małżeństwem.

Nowe życie bez przyzwoleń

Nie wróciłam. Michał próbował dzwonić, pisał wiadomości, w których na przemian się tłumaczył i obrażał. Raz mówił, że się zmieni, że pójdziemy na terapię. Następnego dnia wypominał mi, że jestem niedojrzała i egoistyczna. Że porzuciłam „porządne życie” dla kaprysu. A między tym wszystkim było jedno niezmienne: „Mama mówi, że...”. Mama mówiła, że jestem histeryczką. Że nie potrafię docenić, jakiego mam męża. Że Michał zasługuje na kogoś, kto go „nie rozbije”. Czyli na kogoś, kto będzie się słuchał. Najlepiej – ich obu.

Nie chciałam takiego życia. Nie chciałam być żoną chłopca, który wciąż pyta matkę o zgodę. Chciałam mężczyzny, który patrzy na mnie, kiedy rozmawiam. Który wybiera meble do naszego domu, a nie do pensjonatu mamy. Który będzie ze mną tworzył, a nie tylko potakiwał jej.

Rozwiodłam się po roku i trzech miesiącach od ślubu. Nie miałam dzieci, wspólnego kredytu, niczego, co by mnie trzymało. I tylko przez chwilę było mi wstyd. Że tak szybko. Że „nie walczyłam”. Ale prawda była taka, że ja walczyłam. Tylko nie z nim. Z jego mamą. A to była wojna, której nie mogłam wygrać.

Dziś znów mieszkam sama. Pracuję, jem kiedy chcę, śpię do której chcę. Czasem ktoś pyta: „Nie tęsknisz?”. Tęsknię. Za sobą sprzed tego wszystkiego. Ale na szczęście – siebie już odzyskałam.

Dominika, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama