„Mój mąż uparł się na dom na wsi. Myślałam, że będziemy szczęśliwi, ale już po roku zbierałam owoce złych decyzji”
„Zamiast spokojnego życia miałam frustrację. Do sklepu musiałam jeździć dziesięć kilometrów. Autobus jeździł dwa razy dziennie. Na zakupy planowałam całe listy, żeby nie zapomnieć papieru toaletowego, bo potem musiałabym lecieć do sąsiadki”.

- Redakcja
Na początku byłam podekscytowana. Po latach w bloku, wśród spalin, klaksonów i wiecznego braku miejsca do parkowania, pomysł przeprowadzki na wieś wydawał się jak z bajki. Mój mąż zawsze marzył o ogrodzie, psie biegającym po podwórku i o tym, że codziennie będzie jadł jajka od własnych kur. Ja miałam pewne wątpliwości, ale dałam się przekonać jego entuzjazmowi. Chciałam, żeby był szczęśliwy. Myślałam, że razem stworzymy spokojne, lepsze życie. Nie przewidziałam, że ten dom nas podzieli. A ja przez długie miesiące będę żałować tej decyzji.
Pomysł, który wszystko zmienił
– A gdybyśmy tak… kupili dom na wsi? – rzucił pewnego wieczoru mój mąż, grzebiąc łyżką w resztkach zupy.
– Co? – spojrzałam na niego zaskoczona.
– No wiesz… od dawna o tym myślę. Ceny jeszcze są znośne, a mamy trochę oszczędności. Wyobraź sobie: własny dom, ogród, cisza… – mówił coraz szybciej, coraz bardziej podekscytowany.
Popatrzyłam na niego z niedowierzaniem. W głowie miałam tysiąc pytań. Praca? Szkoła dla dzieci? Znajomi? Ale zamiast je zadać, uśmiechnęłam się słabo.
– Chcesz rzucić wszystko i wyjechać na wieś?
– Nie rzucić. Zacząć coś nowego – odparł z błyskiem w oku.
Tydzień później oglądaliśmy już pierwsze działki. On był jak w transie. Robił zdjęcia, dopytywał o studnie, instalacje, dachówki. Ja stałam obok z rękami w kieszeniach, przytłoczona niepewnością.
– Zobacz, jakie tu powietrze! I jaka przestrzeń! – wołał, rozkładając ramiona na środku pola. – To będzie nasz azyl.
Nie miałam w sobie tyle odwagi, by powiedzieć mu, że mnie ta wizja nie pociąga. Że nie widzę się z sekatorem w ręku ani z kaloszami po kostki w błocie. Przez całe życie byłam dziewczyną z miasta. Ale on tak bardzo wierzył, że to właśnie tu odnajdziemy spokój. Chciałam być wspierającą żoną. Chciałam wierzyć, że jego marzenie stanie się i moim.
Pakowanie marzeń w kartony
Kiedy podpisaliśmy akt notarialny, mój mąż był w euforii. Zaczęliśmy pakować nasze życie w kartony – ubrania, książki, zdjęcia, talerze. On miał zapał, jakby właśnie szykował się na podróż życia. Ja czułam raczej, jakbyśmy pakowali się do nieznanego, z biletem w jedną stronę.
– Przestań się martwić, wszystko będzie dobrze – powtarzał.
Przez chwilę próbowałam uwierzyć. Nowy dom naprawdę wyglądał malowniczo – bielony, z czerwonym dachem, z sadem za płotem i starą huśtawką pod jabłonią. W dzień przeprowadzki sąsiedzi przynieśli placek drożdżowy. Wieczorem usiedliśmy na tarasie z kieliszkiem wina.
– Słyszysz? – szepnął. – Cisza. Żadnych tramwajów, żadnych sąsiadów kłócących się przez ścianę.
Siedziałam obok, zmarznięta mimo letniego wieczoru. Cisza była aż niepokojąca. Taka... gęsta. Pierwszy tydzień minął na rozpakowywaniu, szorowaniu i układaniu. Później zaczęły się problemy. Rura w łazience przeciekała, bojler się zawieszał, a stare okna nie chciały się domykać.
– Trzeba tylko ogarnąć – mówił mąż, zakasując rękawy. – Taki urok starszych domów.
Tylko że to „ogarnianie” zjadało każdy jego wolny wieczór. Coraz rzadziej jadaliśmy razem kolacje, coraz rzadziej rozmawialiśmy. On naprawiał, wiercił, przybijał. Ja siedziałam sama, w nowym salonie, w którym nadal pachniało farbą. Zaczynałam rozumieć, że nasza wiejska idylla ma zupełnie inne kolory, niż obiecywał.
Wiejski raj? Nie dla mnie
Minęły dwa miesiące. Codzienność na wsi wyglądała zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam. Moja praca zdalna, która w mieście była wygodna, tu zamieniła się w koszmar – internet rwał się co chwilę, a sygnał telefoniczny zanikał przy najmniejszym wietrze.
– Musimy się przyzwyczaić – mówił mąż, jakby to była tylko kwestia czasu.
Tyle że ja się nie przyzwyczajałam. Zamiast spokojnego życia miałam frustrację. Do sklepu musiałam jeździć dziesięć kilometrów. Autobus jeździł dwa razy dziennie. Na zakupy planowałam całe listy, żeby nie zapomnieć papieru toaletowego, bo potem musiałabym lecieć do sąsiadki. A sąsiedzi? Niby uprzejmi, ale chłodni. Patrzyli z dystansem, trochę jakbyśmy byli z innej planety.
– Oni są po prostu nieufni – próbował tłumaczyć mój mąż. – Ale zobaczysz, z czasem się oswoją.
Tylko że ja nie chciałam czekać, aż ktoś się do mnie „oswoi”. Tęskniłam za rozmowami przy kawie, za spontanicznym wypadem do kina, za światełkami miasta. Czułam się jak na przymusowym urlopie od życia. Pewnego dnia, gdy siedziałam w kuchni z kubkiem chłodnej herbaty, uświadomiłam sobie, że nie rozmawiałam z żadną przyjaciółką od tygodni. Że moje dnie są puste, ciche, jakby zawieszone. Mój mąż miał swój nowy świat: remonty, narzędzia, rozmowy z panem Zbyszkiem od drewna. A ja? Ja miałam ciszę. Za dużo ciszy. I coraz więcej łez w poduszkę.
Samotność między polami
Zima przyszła szybciej, niż się spodziewałam. Zaspy na drodze odcinały nas czasem na całe dni od świata. Mój mąż był zachwycony – palił w kominku, z dumą odśnieżał podjazd, wrzucał zdjęcia na Facebooka z podpisem „#slowlife”. A ja z każdym tygodniem czułam się coraz bardziej jak gość we własnym życiu.
Nie było rozmów. Nie było bliskości. Coraz częściej jedliśmy w milczeniu, każde wpatrzone w ekran telefonu. Ja scrollowałam wiadomości z miasta, on – filmiki o uprawie malin i instrukcje naprawy traktorka ogrodowego.
– Tęsknię za tym, żeby po prostu... pobyć razem – powiedziałam któregoś wieczoru, gdy usiadł obok mnie na kanapie.
– Przecież jesteśmy razem – zdziwił się. – Coś nie tak?
– Wszystko nie tak – odparłam cicho.
Nie zareagował. Może nie zrozumiał. A może nie chciał. Wiedziałam, że sama też się zmieniam. Zaczęłam zamykać się w sobie. Wychodziłam z domu tylko wtedy, gdy musiałam. Unikałam rozmów, nawet z własną mamą. Nie chciałam jej mówić, że jej córka, która miała być szczęśliwa i zakochana na swojej sielskiej wsi, siedzi zapłakana w kuchni i boi się przyznać, że nie tak miało być.
Najgorzej było wieczorami. Gdy siadał do komputera, a ja zostawałam sama z cichym radiem i kubkiem herbaty. Wtedy myśli kłębiły się jak śnieg za oknem. Pojawiła się też złość. Bo przecież mówiłam. Ostrzegałam. Ale dałam się wciągnąć w jego wizję. A teraz tonęłam. Powoli. Bez krzyku.
Nie powinno mnie tam być
Zaczęło się niewinnie – od komentarza pod moim zdjęciem. „Ładnie Ci w tych okularach” – napisał Wojtek, kolega ze studiów, z którym kiedyś mieliśmy... coś niedopowiedzianego. Odpisałam z uśmiechem. Ot, nic zobowiązującego. Potem napisał znowu. I znowu. A ja... odpowiadałam. Coraz częściej. Coraz dłużej. Było w nim wszystko, czego ostatnio mi brakowało: ciepło, zainteresowanie, pytania o mnie. Pytał, jak się czuję, co mnie martwi, co ostatnio czytałam. Kiedy pisał „tęskniłem za naszymi rozmowami”, poczułam, że coś we mnie drgnęło. I nie potrafiłam już tego zatrzymać.
Mój mąż nie zauważył. Albo nie chciał zauważyć. Wciąż był pochłonięty remontem szopy i planowaniem warzywnika. Żył tu i teraz, w swoim świecie. A ja żyłam w telefonie. W wiadomościach od kogoś, kto przypomniał mi, jak to jest być ważną. I widzianą.
– Chciałbym cię zobaczyć – napisał pewnego wieczoru Wojtek.
Zadrżały mi ręce. Chciałam go zobaczyć. I się bałam. Wiedziałam, że to nie powinno mieć miejsca. Ale czułam też, że to jedyny moment, gdy naprawdę czuję się... żywa. Nie spotkaliśmy się. Nie doszło do niczego więcej. Ale nie jestem z siebie dumna. Przekroczyłam granicę w sercu. I nie mogłam już dłużej udawać, że jesteśmy szczęśliwym małżeństwem w szczęśliwym domu. Wiedziałam, że czeka mnie rozmowa, od której nie będzie odwrotu.
Kiedy marzenia dzielą zamiast łączyć
Rozmowa była spokojna. Aż za bardzo.
– Już mnie nie kochasz? – zapytał, gdy skończyłam mówić. Siedział naprzeciwko mnie z dłonią opartą o czoło.
– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze. – Chyba… nie tak. Nie tak, jak dawniej. Zgubiłam się tutaj.
Nie krzyczał. Nie wypierał. Tylko kiwnął głową. A potem długo milczeliśmy. Wiedziałam, że go ranię. Że ranię też siebie. Bo mimo wszystko – kochałam jego dobre intencje, jego zapał, jego wiarę w to, że na wsi zbudujemy coś lepszego. Ale prawda była taka, że on budował dom, a ja się w nim rozpadałam.
Kilka tygodni później spakowałam część rzeczy i wróciłam do miasta. Nie po to, żeby od razu się rozwieść. Po to, żeby zacząć myśleć. O sobie. O nas. O tym, czy można odbudować coś, co pękło tak głęboko. On został. Napisał mi, że kupił sadzonki malin, że zamierza postawić szklarnię. A ja mu odpisałam, że wierzę, że sobie poradzi. Bo zawsze był uparty. I może właśnie dlatego w tym domu na wsi czuł się szczęśliwy.
Może po prostu zamarzyliśmy o różnych życiach. Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem jedno – nie wolno gubić siebie dla cudzych marzeń. Nawet jeśli te marzenia miały być wspólne.
Ewa, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Przez remont starego domu postarzałam się o 20 lat. Ten worek bez dna doprowadzi moje małżeństwo do ruiny”
- „Z konta zniknęło mi 30 tysięcy złotych. Nie musiałam węszyć, by wiedzieć, kto na kilometr śmierdzi kłamstwem”
- „Mąż latami ukrywał nieślubnego syna. Przypomniał sobie o dziecku dopiero, gdy ktoś zapukał do naszych drzwi”

