Reklama

Mam trzydzieści pięć lat i, jak większość kobiet w naszym miasteczku, żyję raczej spokojnie. Nasze życie toczy się w rytmie niedzielnych mszy, zakupów w jedynym większym markecie i niekończących się rozmów o pogodzie. Nigdy nie uważałam, żeby to było złe – przeciwnie, lubiłam tę przewidywalność. Aż do momentu, gdy to, co miało być powodem do dumy, stało się źródłem niepokoju.

Mój mąż, Mariusz, od lat uchodził za lokalnego eksperta od grzybów. Potrafił w lesie znaleźć to, czego inni nawet nie zauważali. Wiedział, które są jadalne, które trujące, a które tylko udają rzadkość. Początkowo byłam z niego dumna. To dzięki jego wiedzy nasze nazwisko pojawiało się w rozmowach sąsiadów. „Mariusz? A tak, ten od grzybów” – powtarzano z uznaniem. Kobiety z miasteczka pukały do nas, dzwoniły, zapraszały go na wspólne wypady do lasu. Ja wtedy czułam się jak żona kogoś wyjątkowego.

Z czasem jednak zaczęło mnie to uwierać. Im częściej odbierałam telefony od sąsiadek, tym mocniej narastała we mnie irytacja. Czy naprawdę każda z nich potrzebowała „eksperta”? A może chodziło o coś zupełnie innego? Kiedyś śmiałam się z własnej zazdrości, ale im częściej Mariusz znikał z domu, tym trudniej było mi zignorować nieprzyjemne myśli.

Pewnego wieczoru, kiedy znowu szykował się do wyjścia, nie wytrzymałam. Oparłam się o kuchenny blat i rzuciłam z przekąsem:

– I co, znowu ktoś znalazł rzadkiego grzyba?

Mariusz spojrzał na mnie z uśmiechem, jakby nie rozumiał, do czego piję.

A co mam zrobić? – wzruszył ramionami. – Kobiety same sobie beze mnie nie poradzą.

Jego ton był lekki, ale we mnie coś się wtedy złamało.

Miałam tego powyżej uszu

Tamtego wieczoru kłótnia wisiała w powietrzu od pierwszej chwili. Mariusz ledwie zamknął drzwi od łazienki, a ja już poczułam, że nie wytrzymam. Patrzyłam, jak poprawia kołnierz koszuli, jak przeczesuje włosy palcami i wciąga kurtkę – jakby szykował się na randkę, a nie na jakieś tam konsultacje grzybowe.

– Może powiesz mi w końcu, z kim dzisiaj idziesz? – zapytałam, udając spokój.

– Z kim, z kim... z ludźmi, którzy potrzebują pomocy – odparł z obojętnością.

– „Ludzie”? Chyba raczej kobiety – warknęłam. – Zauważyłeś, że to zawsze one? Żadnego faceta, który by zadzwonił i spytał, czy borowik to na pewno borowik.

Uśmiechnął się, ale ten uśmiech jeszcze bardziej mnie rozsierdził.

– Basiu, przesadzasz. Przecież wiesz, że znam się na tym najlepiej. Faceci też by chcieli, ale się wstydzą, dlatego wysyłają kobiety. Ale ja widzę tylko ciebie.

– Nie wierzę, że każda z tych kobiet naprawdę potrzebuje cię jako eksperta – wybuchnęłam. – Myślisz, że jestem ślepa? Że nie widzę, jak one ci się przymilają?

Przestał zapinać kurtkę i spojrzał na mnie dłużej. Zamiast się oburzyć czy bronić, zaśmiał się pod nosem.

– No tak, zazdrośnica. Wymyślasz sobie bzdury.

– „Bzdury”? – głos mi zadrżał. – Że mam wrażenie, że zdradzasz mnie z połową miasteczka?

Pokręcił głową, a jego spokój działał na mnie jak benzyna na ogień.

– Co ty opowiadasz? – spytał tonem bardziej znudzonym niż wściekłym.

– Że twoje grzyby to nie jedyne, czym się chwalisz – syknęłam, już prawie krzycząc.

Zapadła cisza, przerywana tylko moim przyspieszonym oddechem. Czekałam, aż wybuchnie, aż zaprzeczy, aż wreszcie pokaże, że moje oskarżenia go dotknęły. Ale nie – on tylko wzruszył ramionami i wyszedł, zostawiając mnie z sercem ściśniętym podejrzeniem, że coś jest naprawdę nie tak.

Nie mogłam tego słuchać

Nie mogłam już dłużej udawać, że nic się nie dzieje. Każdy jego uśmiech, każdy telefon „na konsultację” podsycał we mnie wściekłość. Dlatego, gdy któregoś popołudnia Mariusz oznajmił, że musi „na chwilę” wyjść, chwyciłam płaszcz i wyszłam za nim. Starałam się iść na tyle daleko, by mnie nie zauważył, ale na tyle blisko, by nie zgubić jego sylwetki.

Dotarł na skraj lasu, gdzie czekała na niego drobna brunetka z naszej ulicy – Kasia. Trzymała w rękach koszyk, ale nie wyglądało to na poważne grzybobranie. Mariusz nachylił się do niej z uśmiechem, coś jej pokazał, a potem – ku mojemu przerażeniu – dotknął jej dłoni tak, jak kiedyś dotykał mojej.

Zamarłam w krzakach, gdy zaczęli rozmawiać.

Masz szczęście – powiedział cicho, jakby mówił coś tylko dla niej. – Właśnie dla ciebie znalazłem ten najrzadszy okaz.

– Naprawdę? – jej oczy aż błyszczały. – Tylko ty potrafisz coś takiego znaleźć.

Poczułam, jak nogi mam jak z waty. Bo przecież te same słowa – niemal identyczne – usłyszałam od niego ja, kiedy byliśmy jeszcze młodzi i zakochani. Wtedy byłam tą wyjątkową. A teraz? Teraz byłam żoną, która z ukrycia obserwuje własnego męża powtarzającego stare sztuczki na innych kobietach.

Chciałam podejść i zrobić awanturę, ale coś mnie powstrzymało. Może ciekawość, może strach. Wróciłam do domu, dłonie drżały mi jak po gorączce. W głowie wciąż brzmiało echo jego słów: „najrzadszy okaz”. Jaką jeszcze miał kolekcję tych „okazów”? Ile kobiet słyszało ode mnie kradzione zdania?

Tamtej nocy nie zmrużyłam oka. Wiedziałam już, że to nie była tylko moja paranoja. To, co się działo, było realne. I że muszę dowiedzieć się więcej.

Wszystkim mówił to samo

Od tamtej pory żyłam jak cień. Udawałam, że wszystko jest w porządku – gotowałam obiady, uśmiechałam się sąsiadkom, ale wewnątrz cała byłam napięta jak struna. Wystarczyła jedna iskra, a wiedziałam, że wybuchnę. Zamiast tego zaczęłam śledzić Mariusza coraz częściej. Za każdym razem miałam nadzieję, że się mylę, że spotkanie z Kasią było tylko dziwnym incydentem. Ale szybko przekonałam się, że to wcale nie wyjątek – to jego codzienność.

Tydzień później przyłapałam go z Martą, wdową z sąsiedniej ulicy. Stał obok niej w lesie, wskazując palcem na jakieś grzyby. Nachylał się tak blisko, że ich ramiona się stykały.

– Widzisz ten grzyb? – usłyszałam jego głos. – On jest tak wyjątkowy, jak ty.

– Nikt nigdy nie mówił do mnie takich rzeczy – odparła kobieta, zawstydzona, ale z wyraźnym błyskiem w oczach.

„Nikt?” – pomyślałam, zaciskając zęby. „A co z Kasią? A co ze mną? A co z pozostałymi trzema, które usłyszały to samo?”.

Z każdym kolejnym dniem odkrywałam nową „klientkę”, której Mariusz obiecywał rzadkość, której powtarzał swoje teksty, tak starannie wyćwiczone. Był jak aktor grający tę samą rolę w nieskończonej sztuce – tylko partnerki na scenie się zmieniały.

Patrzyłam, jak całe nasze małżeństwo traci sens. Bo przecież kiedyś on dokładnie tak samo uwodził mnie: szeptał, że jestem wyjątkowa, że dla mnie znalazł coś, czego nie ma nikt inny. Teraz wiedziałam, że to tylko schemat, metoda, jego sposób na kobiety.

Wracałam do domu i siadałam przy stole, czując się oszukana i zdradzona. Mariusz udawał normalność – opowiadał, że był w lesie, że znalazł dwa podgrzybki, że spotkał kogoś po drodze. A ja milczałam, bo coraz bardziej bałam się własnej reakcji. Wiedziałam już jednak jedno – to nie była kwestia mojej zazdrości. To była prawda. Mój mąż prowadził podwójne, a może i potrójne życie.

Wytknęłam mu wszystko

Nie mogłam już dłużej siedzieć cicho. Tego wieczoru, kiedy wrócił późno i zadowolony, jakby wracał nie z lasu, lecz z randki, coś we mnie się zbuntowało. Stałam w kuchni, ręce miałam całe mokre od mycia naczyń, ale zamiast je odłożyć, chlusnęłam wodą o blat i odwróciłam się do niego.

– Ile jeszcze masz zamiar robić ze mnie idiotkę? – wyrzuciłam, patrząc mu prosto w oczy.

Zatrzymał się w drzwiach, zdziwiony moim tonem.

– O co chodzi tym razem? – zapytał, jakby chodziło o drobnostkę.

O twoje „najrzadsze okazy”! – krzyknęłam. – O te wszystkie kobiety, którym opowiadasz te same bajki, które kiedyś mówiłeś mnie.

Jego twarz lekko drgnęła, ale szybko wrócił do spokoju.

– Basiu, przesadzasz. To tylko niewinny flirt. One same mnie prowokują, a ja... no cóż, nie potrafię być niemiły.

– Niewinne?! – głos mi się załamał. – Ty nazywasz niewinnym to, że każdej wciskasz te same słowa, że każdą karmisz tymi samymi obietnicami? Myślisz, że nie wiem, że nie widziałam?

Przesunął ręką po włosach i westchnął.

– Naprawdę robisz z igły widły. Nic złego się nie stało.

Podeszłam bliżej, czując, jak drżą mi kolana.

– Stało się – syknęłam. – Ośmieszyłeś mnie. Zrobiłeś z naszego małżeństwa żart. Nie jesteś ekspertem od grzybów, tylko od bajek dla naiwnych kobiet.

Na chwilę spuścił wzrok, jakby szukał słów, ale zaraz znowu uniósł głowę i próbował mnie przytulić. Odsunęłam go gwałtownie.

– Nie dotykaj mnie! – wrzasnęłam. – Bo każde twoje słowo, każdy twój gest brzmią teraz tak samo fałszywie.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w jego oczach coś, czego się nie spodziewałam – nie poczucie winy, nie żal, ale strach. Strach, że właśnie stracił nade mną kontrolę.

Stałam na rozdrożu

Od naszej kłótni w domu panowała cisza, której nie dało się już brać za zwykłą codzienność. On chodził obrażony, jakbym to ja zrobiła coś złego, a ja – z każdym dniem – coraz bardziej czułam się jak ktoś uwięziony w małżeństwie, które dawno przestało istnieć.

Siadałam wieczorami na kanapie, gapiłam się w ciemne okno i zadawałam sobie pytanie: co dalej? Odejść? A jeśli tak, to dokąd? Całe nasze życie było splecione – dom, kredyt, wspólni znajomi. Rozplątać to wszystko znaczyło zburzyć całe swoje istnienie. Ale czy mogłam udawać, że nic się nie stało? Że mój mąż to tylko „flirciarz”, a ja mam być tą wyrozumiałą żoną, która przymyka oko?

Zaczęłam rozważać coś innego – powiedzieć wszystkim kobietom prawdę. Opowiedzieć, że żadna z nich nie jest wyjątkowa, że każda słyszy od Mariusza te same słowa. Że to nie rzadkie grzyby, tylko wcale nie rzadkie kłamstwa, które rozdaje na lewo i prawo. Sama myśl o tym dawała mi dziwną ulgę, ale też strach – bo wtedy wszyscy wiedzieliby, że byłam pierwszą jego ofiarą.

Któregoś wieczoru usiedliśmy naprzeciwko siebie. On wciąż udawał niewinność, ja w końcu zebrałam się na odwagę.

– Może i znasz się na grzybach – zaczęłam zimnym głosem – ale w miłości jesteś amatorem.

– A ty? – odparł, marszcząc brwi. – Ty naprawdę chcesz to wszystko zniszczyć przez trochę flirtu?

To ty wszystko zniszczyłeś – przerwałam mu ostro. – Wtedy, gdy przestałeś traktować mnie jak tę jedyną.

Zapadło milczenie, ciężkie jak ołów. Czułam, że nie mam już siły walczyć. On siedział przede mną, a ja patrzyłam na niego tak, jakby był obcym człowiekiem.

Dość tej farsy

Minęły tygodnie, ale w moim sercu nic się nie zmieniło. Każdy dzień z Mariuszem przypominał grę pozorów – uśmiechy przy sąsiadach, wspólne zakupy w markecie, rozmowy o drobiazgach. Ale kiedy drzwi się zamykały, zostawała cisza i przepaść między nami.

Nie podjęłam decyzji, czy odejść. Z jednej strony marzyłam o tym, by spakować walizkę i uciec, by nie patrzeć na jego spokojną twarz, która kryła tyle kłamstw. Z drugiej strony coś mnie trzymało – może strach, może przywiązanie, a może głupia nadzieja, że on jeszcze kiedyś się opamięta.

Jedno wiedziałam na pewno: nigdy już nie spojrzę na niego tak samo. Te słowa, które kiedyś były dla mnie jak czary, teraz były pustym echem, powtarzanym setkom kobiet. „Najrzadszy okaz”… Śmieszne. Najrzadszym okazem okazało się moje własne małżeństwo – zniszczone i wystawione na pośmiewisko.

Czasami wyobrażałam sobie, że spotykam te kobiety, patrzę im w oczy i mówię: „Nie jesteś wyjątkowa. On mówi to każdej”. Ale równie często czułam, że nie mam już siły na wojny, że chcę tylko spokoju. Nawet jeśli to będzie spokój w samotności, we własnym wnętrzu.

Mariusz dalej chodził do lasu, dalej przywoził kosze grzybów i rozdawał je na lewo i prawo. A ja patrzyłam na niego z poczuciem, że to wszystko jest tylko teatrzykiem. On grał rolę „eksperta”, a ja – przez lata – byłam jego najwierniejszą fanką. Nie wiedziałam jeszcze, czy opuścić widownię, ale wiedziałam jedno: kurtyna w naszym małżeństwie już dawno opadła.

Barbara, 37 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama