„Mój mąż to szałaput i niczego nie potrafi dokończyć. Dziwię się, że nasz dom z dykty i kartonu jeszcze się nie zawalił”
„Przez tydzień chodził po ogrodzie jak Napoleon na polu bitwy. Mierzył, kopał, rozrzucał ziemię. Zniknęła trawa, zniknęły doniczki, wszystko zmienił w jedno wielkie błoto. Potem postawił paliki, do połowy wykopał dziurę pod oczko wodne i... stracił zapał”.

- Redakcja
Zawsze mi się wydawało, że jak facet coś zaczyna, to to kończy. Mój ojciec tak miał, moi bracia też. Ale nie mój mąż. Mój kochany, wiecznie roztrzepany szałaput, który ze wszystkim jest „w trakcie”, a nigdy „po”. Tapeta w kuchni urwana w połowie, drzwi do łazienki wiszą na jednym zawiasie, a płot przed domem wygląda jakby go projektował ktoś po kilku głębszych. Tłumaczę sobie, że są gorsi, że przynajmniej mnie nie bije, nie zdradza i przynosi pensję na czas. Ale czasem się zastanawiam, jak to się stało, że jeszcze nasz dom stoi.
Schody prowadzące donikąd
– Mógłbyś to dzisiaj skończyć? – zapytałam go po raz setny, wskazując na żałosny pas tapety, który kończył się na wysokości jego piersi.
– Kochanie, ale przecież jest weekend, muszę odpocząć – odparł z uśmiechem, rozsiadając się na kanapie z piwem w ręce.
– A tydzień temu? Też był weekend.
– Wtedy bolał mnie kręgosłup.
– A dwa tygodnie temu?
– No przecież wtedy byłem u mamy. Chcesz, żebym jej nie odwiedzał?
Zacisnęłam zęby. W kuchni wciąż ściana wyglądała jak pole bitwy – jedna część nowoczesna, jasna, a druga obdarta, jakby ktoś wyszedł w połowie remontu i już nie wrócił. Zresztą dokładnie to się stało. A najgorsze, że przy schodach było jeszcze gorzej. Na półpiętrze stała drabina, której nikt nie ruszał od miesięcy, a z sufitu zwisały kabelki. Miały być kinkiety, wyszło jak zawsze.
– Może wynajmijmy kogoś, co? – próbowałam raz jeszcze.
– Oszalałaś? Tyle kasy za coś, co mogę zrobić sam?
Kiedyś znaczy nigdy
– Obiecałeś, że naprawisz drzwi w łazience – przypomniałam mu, starając się nie podnosić głosu.
– Przecież mówiłem, że zrobię – burknął, nawet nie odrywając wzroku od telefonu. – Muszę tylko kupić zawiasy.
– Mówisz to od trzech miesięcy. Zawiasy nie urosną w ogródku. I przypomnę ci, że ostatnio mama wpadła z wizytą i zobaczyła mnie w samych majtkach, bo drzwi się otworzyły w najmniej odpowiednim momencie!
– No i co? To twoja mama.
– A jutro wpadnie sąsiad? Albo listonosz?
Westchnął, jakbym go zmuszała do przenoszenia gór. Wstał, podszedł do drzwi, popatrzył na nie przez sekundę i… poszedł do kuchni.
– Gdzie idziesz?
– Kawy się napić. Bo nie da się działać z pustym bakiem!
Tylko że on tym bakiem tłumaczył wszystko – że mu się nie chce, że musi odpocząć, że potrzebuje „złapać flow”. Tyle że to jego flow to chyba gdzieś w rowie leży, razem z nieprzykręconą półką z przedpokoju i tymi deskami, które już drugi rok miały trafić na taras. Wieczorem usiadłam z zeszytem, zaczęłam zapisywać rzeczy, które są niedokończone. Po dziesięciu minutach miałam trzy strony. Tapeta, drzwi, gniazdko w sypialni, kran, który cieknie, piwnica zagracona, w której miał być warsztat, płot, strych, dach…
– Kiedyś to wszystko zrobię – powiedział, zerkając mi przez ramię.
– Kiedy?
– No, kiedyś.
I poszedł spać. A ja zostałam ze swoim zeszytem. I z uczuciem, że to wszystko już nie jest ani trochę śmieszne.
Projekt okazała się klapą
– Kochanie, mam pomysł! – krzyknął któregoś kwietniowego poranka, wbiegając do kuchni z błyskiem w oku. – Zrobimy ogród marzeń!
– My?
– No, ja. Ale tobie też się spodoba. Zobaczysz. Drewno, ścieżki, palisada, może jakiś stawik.
Zanim zdążyłam zapytać, czy skończył choć jedną rzecz w domu, już był przy komputerze, rysował coś w Paincie i zamawiał narzędzia, które „na pewno się przydadzą”. Na przykład spulchniacz gleby za dwie stówki.
– Po co ci to, skoro mamy łopatę?
– Łopatą to można co najwyżej grób wykopać – rzucił z rozbawieniem, jakby właśnie rozśmieszył pół Polski.
Przez tydzień chodził po ogrodzie jak Napoleon na polu bitwy. Mierzył, kopał, rozrzucał ziemię. Zniknęła trawa, zniknęły doniczki, wszystko zmienił w jedno wielkie błoto. Potem postawił paliki, do połowy wykopał dziurę pod oczko wodne i... stracił zapał.
– Wiesz, teraz pada. Nie ma sensu działać w deszczu – tłumaczył, stojąc w kaloszach po kostki w błocie. – Trzeba poczekać, aż przeschnie.
Nie przeszkodziło mu to jednak tydzień później pojechać na ryby. A ja? A ja siedziałam wieczorami i patrzyłam przez okno na ten księżycowy krajobraz. Gdzie kiedyś był trawnik, teraz miałam pole błota i stertę desek, które już zaczynały pleśnieć.
– Zrobisz coś z tym? – zapytałam po kilku tygodniach.
– No przecież mówię, że robię ogród. Wiesz, jaki to proces?
Tak, wiedziałam. Proces gnicia, zapuszczania i porzucania. A najgorsze, że zaczęłam się bać, co jeszcze wpadnie mu do głowy.
Ściany miałe być białe
Plan był prosty – malujemy sypialnię. „Będzie jasno, czysto i świeżo”, powiedział. „Szybko pójdzie, najwyżej jeden dzień”, zapewnił. Naiwna ja, uwierzyłam. Zresztą, co miałam do stracenia? I tak nie spało mi się dobrze w pokoju, którego ściany pamiętały jeszcze czasy, gdy prezydentem był Kwaśniewski.
Zaczęło się nieźle – folia rozłożona, meble odsunięte, farba zakupiona. Nawet wałek miał nowy. I gdy już naprawdę myślałam, że to może być pierwszy projekt, który mój mąż doprowadzi do końca… zadzwonił telefon.
– Marek ma problem z autem. Muszę mu pomóc, przecież nie zostawię chłopa w potrzebie.
I tyle go widziałam przez trzy godziny. Gdy wrócił, z entuzjazmem machnął wałkiem kilka razy po jednej ścianie. Tylko że nie rozcieńczył farby. Wyszły zacieki. Poprawił tylko w jednym miejscu. Drugi raz już nie wrócił.
– Co z resztą? – spytałam wieczorem, pokazując na mokrą plamę w rogu.
– Musi wyschnąć. A poza tym... może zrobimy taką artystyczną ścianę? Teraz modne są takie, wiesz, niedomalowane. Styl loftowy.
Zamknęłam oczy i policzyłam do dziesięciu. Na próżno. Każdego dnia ta „artystyczna” ściana drażniła mnie coraz bardziej. Ale najgorsze było to, że ja ją w końcu… sama dokończyłam. W niedzielę rano, gdy on jeszcze chrapał. Stałam na drabinie z wałkiem w dłoni i myślałam tylko jedno:
– Jak to możliwe, że ja jeszcze z nim mieszkam?
Dom z kartonu
Pewnego dnia przyszedł do nas znajomy, którego nie widzieliśmy od lat. Rozejrzał się po salonie, potem po korytarzu, podrapał się po głowie i z bardzo niepewnym uśmiechem rzucił:
– Wy tu… mieszkacie na stałe?
Zatkało mnie. Ale coś we mnie pękło. Zamiast się obrazić, roześmiałam się. Może nawet histerycznie. Bo miał rację. Nasz dom wyglądał jakbyśmy prowadzili tu eksperyment survivalowy. Albo mieszkali na planie jakiegoś reality show: „Zrób to sam i zostaw w połowie”.
W przedpokoju od pół roku leżała paczka z panelami, które miał położyć. W rogu stało pięć wiader po farbie – bo może się jeszcze przydadzą. Półki w salonie – nieprzykręcone. Kabina prysznicowa – z drzwiami prowizorycznie podpartymi mopem. Na strychu zaczęte ocieplenie. Zaczęte, ale nigdy niedokończone.
– Kiedyś to zrobimy porządnie – powiedział mąż z przekonaniem, jakby sam nie był głównym sabotażystą tego „kiedyś”.
Tylko że ten dom, nasz dom, naprawdę się rozpadał. Powoli, ale nieubłaganie. I nie chodziło już tylko o tynk odpadający w łazience. Chodziło o zmęczenie. O codzienne przypominanie, że tu nic nie będzie do końca zrobione. Że nawet śniadanie to czasem kromka bez masła, bo masło się skończyło, a on zapomniał kupić. Albo kupił, ale zapomniał, że je zostawił w bagażniku.
Dom z kartonu, ze złudzeń i niespełnionych planów. A ja – z każdym dniem – coraz bardziej gotowa, żeby go opuścić.
Nie mam do niego siły
Pewnego wieczoru, gdy znowu siedział przed telewizorem, a ja po raz enty sprzątałam jego rozrzucone narzędzia z kuchennego blatu, po prostu usiadłam i się rozpłakałam. Cicho. Bez dramatu. Bez krzyku. Bo już nie miałam siły.
Nie chodziło o tę jedną śrubkę, którą miał przykręcić. Nie o listwę przypodłogową, która od dwóch lat opierała się o ścianę, jakby czekała na lepsze czasy. Ani o ogród, który wciąż przypominał wykopalisko archeologiczne. Chodziło o to, że ja ciągle czekałam. Na moment, kiedy weźmie się w garść. Na dzień, w którym wrócę z pracy, a on zaskoczy mnie dokończonym czymkolwiek. Ale nic takiego się nie zdarzyło. I pewnie się nie zdarzy.
– Co ci jest? – zapytał, zerkając znad pilota.
– Nic – powiedziałam cicho. – Tylko chyba zaczynam rozumieć, że ten dom to nie tylko ty.
– O co ci chodzi?
– O to, że wszystko tu się rozpada. I że ja nie chcę się razem z tym rozpadać.
Nie zareagował. Nawet nie wstał. A ja poszłam do sypialni i po raz pierwszy od bardzo dawna zasnęłam z myślą, że muszę coś zmienić. Albo w nim. Albo w sobie. Albo po prostu pójść dalej. Bo dom to nie ściany, nie dach i nie panele. Dom to miejsce, w którym chcesz być. A ja… coraz częściej czułam, że już go nie mam.
Zofia, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Moje życie zmieniło się przez czysty przypadek. Wszystko zawdzięczam przepisowi na ciasto z jabłkami”
- „Mój mąż nie pozwolił mi powiększyć rodziny, bo nie cierpi dzieci. Jedno wydarzenie zmieniło go o 180 stopni”
- „Mój syn wybrał swoją żonę, a mnie odprawił z kwitkiem. Zapomniał, kto mu nieba uchylił, by miał to, co ma”

