„Mój mąż to niedojrzały dzieciak, woli imprezy z kolegami niż rodzinę. Dorósł, gdy wystawiłam jego manatki za drzwi”
„Tego wieczoru dotarło do mnie, że nie chodzi tylko o jego nieobecność przy wspólnych śniadaniach czy brak spacerów. Chodzi o pustkę, która rosła między nami. O to, że ja z każdym tygodniem byłam coraz bardziej samotna”.

- Redakcja
Od lat próbuję stworzyć rodzinę z prawdziwego zdarzenia. Taką z niedzielnymi śniadaniami, wspólnymi wypadami do lasu, planszówkami w sobotni wieczór. Co weekend odgrzewam ten sam plan: wycieczka rowerowa, kino, może wypad nad jezioro. I co weekend słyszę od Marcina:
– Oj, nie, kochanie, paintball z chłopakami. Wiesz, obiecałem Kamilowi. A potem integracyjne piwo.
Wolał imprezować
„Chłopaki”. To jego ukochane słowo. Marcin żyje od soboty do soboty. W tygodniu pracuje, niby jest, niby coś mówi, ale to bardziej obecność fizyczna niż emocjonalna. Wieczorami przewija się przez kuchnię jak cień. Czasem coś tam rzuci do dzieci, czasem się uśmiechnie. Ale gdyby go zapytać, jak Zosia poradziła sobie z klasówką z matematyki albo co Janek ostatnio rysował – rozłożyłby ręce.
Na początku walczyłam. Wydzwaniałam, prosiłam. Raz nawet zrobiłam mu awanturę przy jego kumplach – jak głupia, z nadzieją, że mu będzie wstyd. Nie było. Zamiast tego dostałam etykietkę „czepialskiej żony”. A dzieci? Najpierw patrzyły na mnie z pytaniem: „czemu tata nie chce?”, potem przestały pytać.
Zosia zaszywa się w swoim pokoju z książkami, a Janek, mój mały wulkan energii – coś się w nim zamknęło. Patrzy tylko gdzieś w bok, gdy Marcin wraca do domu, i nie biegnie już do niego z rysunkiem w ręce. Patrzę na nich i boli mnie to bardziej niż cokolwiek. Bo widzę, jak ojciec, ten sam, który przed laty obiecywał, że zrobi wszystko dla rodziny, zamienia się w postać-widmo. Duch weekendowy, który znika, zanim jeszcze na dobre się pojawi.
– A może byśmy tak pojechali w niedzielę do Kazimierza? – zaproponowałam cicho, mieszając zupę w garnku. – Dzieci dawno nigdzie nie były, Zosia by się ucieszyła, Janek może by się trochę rozgadał. Pospacerowalibyśmy po rynku, zjemy lody, znajdziemy jakąś knajpkę na obiad...
Nie widział problemu
Marcin siedział przy stole i przeglądał coś w telefonie. Nawet nie podniósł głowy.
– W niedzielę? – mruknął. – Już się umówiłem z chłopakami. Gramy w paintballa pod Otwockiem. Kamil organizuje, ma być super teren.
Odłożyłam łyżkę na blat. Odczekałam kilka sekund, zanim zdołałam coś powiedzieć.
– Wiesz, to już trzeci weekend z rzędu… Marcin, dzieci cię potrzebują. Ja też. Nie chodzi mi o wielkie wycieczki, ale o zwykłe bycie razem. Obiecałeś, że postaramy się spędzać więcej czasu jako rodzina.
Wzruszył ramionami.
– Przecież wszystko jest w porządku. Pracuję, nie piję, wracam na noc. Co ci jeszcze nie pasuje?
Patrzyłam na niego, a w głowie miałam tylko jedno pytanie: kiedy on się tak zmienił? Kiedy „wszystko jest w porządku” zaczęło znaczyć „tyle mi wystarczy, reszta mnie nie obchodzi”?
– To nie jest w porządku, Marcin – powiedziałam. – Chodzi o ciebie. Nie jesteś z nami. Ciałem może tak, ale resztą… Zosia się zamyka, Janek przestał się cieszyć na twoje powroty. Czy ty to w ogóle widzisz?
– Przesadzasz – odparł z lekkim rozbawieniem, jakby opowiadał żart, którego nie rozumiem. – Wymyślasz problemy, bo masz za dużo wolnego czasu. Dzieci jak to dzieci, raz są bardziej chętne, raz mniej. Nie dajmy się zwariować.
Był beztroski
Podszedł do lodówki, wyjął piwo, otworzył i pociągnął łyk. Stałam w miejscu, jakby ktoś przyspawał mnie do podłogi. Pomyślałam wtedy, że dla Marcina rodzina była czymś, co po prostu ma się jak zestaw mebli – dobrze, że stoi, ale nie trzeba się nim zajmować, dopóki się nie przewróci.
Tego wieczoru dotarło do mnie, że nie chodzi tylko o jego nieobecność przy wspólnych śniadaniach czy brak spacerów. Chodzi o pustkę, która rosła między nami. O to, że ja z każdym tygodniem byłam coraz bardziej samotna obok człowieka, który twierdził, że wszystko jest w porządku.
W niedzielę, zamiast do Kazimierza, poszłam z dziećmi do parku. Było chłodno, ale słonecznie. Janek szedł w milczeniu, trzymał mnie za rękę, a Zosia spacerowała kilka kroków przed nami, bujając torebką i mrucząc coś pod nosem. Miałam nadzieję, że chociaż lody w kawiarni poprawią im humor, ale nawet na to nie mieli ochoty. Wróciliśmy wcześniej niż planowałam.
Marcin wrócił po osiemnastej. Wesoły, ubłocony, z rozczochraną fryzurą i tym swoim uśmiechem chłopca po przygodzie. Rzucił kluczyki na komodę i od razu złapał za telefon. Zosia leżała na kanapie z książką, Janek siedział przy stole i coś rysował.
Spojrzał na Janka.
– Co tam rysujesz, mistrzu? – zapytał z przesadnym entuzjazmem.
Odwróciły się od niego
Janek nie odpowiedział. Zsunął kartkę na bok i wbił wzrok w blat stołu. Marcin udawał, że tego nie zauważył. Wziął jego rysunek, zerknął, po czym odłożył z westchnieniem.
– No dobra, to ja się idę wykąpać.
Zosia bez słowa wstała z kanapy i przeszła do swojego pokoju, zostawiając otwartą książkę. Zamknęła drzwi. I to był moment, kiedy coś mnie ukłuło.
– Zosiu, coś się stało? – zapytałam przez drzwi.
– Nie – odpowiedziała, ale ten jeden sylabiczny dźwięk miał w sobie więcej zawodu niż tysiąc słów.
Wieczorem przy kolacji próbowałam jeszcze ratować atmosferę. Usiadłam z nimi przy stole, podgrzałam zupę, pokroiłam chleb. Marcin przyszedł ostatni, w czystej koszulce, pachnący żelem pod prysznic. Usiedliśmy. Jedliśmy w ciszy. Nikt nie narzekał. Nikt się nie kłócił. Po prostu było pusto.
– Wiesz, Zosia dzisiaj w parku powiedziała, że nie będzie już więcej pisać do ciebie listów na Dzień Ojca – rzuciłam cicho, nie patrząc na niego.
– Co? Czemu? – zdziwił się z pełną łyżką zupy w ręce.
– Powiedziała, że to bez sensu, bo nie wiesz, gdzie je kładzie.
Marcin parsknął śmiechem, ale sam chyba poczuł, że nie powinien.
– No dobra, przyznam, że nie zawsze je widzę… Ale dzieci przesadzają. Przecież jestem, wracam, zapewniam im wszystko.
Nie odpowiedziałam. Przestałam już mówić. Widziałam, że nie słucha.
Nic nie rozumiał
Tej nocy, kiedy dzieci już spały, siedziałam w ich pokoju. Patrzyłam na śpiącego Janka, który jeszcze rok temu każdego wieczoru opowiadał, co narysował, jaki miał sen, czego się nauczył. Teraz zamykał się w sobie, coraz ciszej mówił, coraz rzadziej zadawał pytania. A Zosia – starsza, dojrzalsza – zaczynała rozumieć, że niektórych ludzi nie zmienimy, choćbyśmy bardzo się starali.
Marcin w tym czasie oglądał mecz. Śmiał się do ekranu, komentował coś pod nosem. A ja siedziałam obok dwojga naszych dzieci i czułam się jak samotna matka, choć formalnie miałam męża.
Na Dzień Ojca Zosia wręczyła Marcinowi zabawkowy pistolet. W pudełku, między plastikowymi kulkami, była kartka z napisem: „Dla nieobecnych tatusiów – żeby chociaż w grze byli obecni”. Marcin roześmiał się, zupełnie nie rozumiejąc przekazu.
– No nieźle, jaki sarkazm, co? – spojrzał na mnie rozbawiony. – Ma dziewczyna poczucie humoru.
Nic nie odpowiedziałam. Zosia już wtedy była w swoim pokoju. Janek nawet nie zszedł na śniadanie.
Wieczorem, kiedy dzieci spały, podeszłam do Marcina i wręczyłam mu zdjęcie, które wydrukowałam – jedno z naszych wspólnych wakacji nad morzem, sprzed kilku lat. Marcin spojrzał, uśmiechnął się z lekkim zdziwieniem.
– O, ale wtedy miałem ciało… Nieźle, muszę wrócić do tej sylwetki – mruknął i odłożył zdjęcie na stół obok pilota.
Wróciłam do sypialni i zgasiłam światło. Leżałam w ciszy, nie czując już ani żalu, ani gniewu. Tylko chłód między nami. Wiedziałam, że nie chodziło o jedno zdjęcie, jeden prezent czy jedną rozmowę. To wszystko trwało latami. A teraz... zapadła decyzja. Cicha, ale nieodwracalna.
Miałam tego dość
W poniedziałek, gdy Marcin był w pracy, zaczęłam pakować jego rzeczy. Ubrania, kosmetyki, sprzęt do paintballa. Dzieci nie pytały. Patrzyły tylko, jakbym robiła coś, co już dawno przewidziały.
Wieczorem usiedliśmy razem na kanapie, czekając. Marcin wrócił później niż zwykle. Klucze zadźwięczały w zamku, śmiech ucichł, kiedy wszedł do środka i zobaczył puste półki w przedpokoju.
– Co się dzieje? – zapytał od progu, patrząc najpierw na torby, potem na mnie.
– Wyprowadzasz się – powiedziałam. – Nie chcę już mieszkać z cieniem męża.
Zamilkł. Stał tak przez chwilę, z torbą sportową na ramieniu. Potem odłożył ją na ziemię i usiadł.
– Ale dokąd mam iść?
– Nie obchodzi mnie to. Może do swoich kolegów od paintballa – powiedziałam i zaczęłam wystawiać jego torby za drzwi.
– Ale dzieci… – zaczął, ale przerwałam mu.
– Dzieci widzą więcej, niż ci się wydaje.
Wyszedł w milczeniu. Tym razem bez śmiechu. Została po nim tylko cisza. I ona mówiła więcej niż wszystkie nasze kłótnie przez lata.
Sylwia, 41 lat
Czytaj także:
- „Po rozwodzie wróciłam do rodziców, ale nie za darmo. Ciągnęli ze mnie kasę za każdą kromkę chleba, bo mieli powód”
- „Na emeryturze miałam odpoczywać, a niańczę obce dzieci, żeby mieć na rachunki. Moje własne mają mnie gdzieś”
- „Dla męża zrezygnowałam z kariery i zostałam gosposią. Wymienił mnie na młodszy model, bo znudziła mu się sprzątaczka”

