Reklama

W naszej rodzinie Wigilia od zawsze była świętem niezmiennych rytuałów. Wchodziłam do mieszkania mojej siostry Kasi i z góry wiedziałam, co mnie czeka: zapach pierogów, skórka pomarańczy na parapecie, gwar rozmów, dzieci rozwrzeszczane od cukru i emocji, mama przejęta barszczem, tata rozlewający kompot z suszu z miną barmana. Z głośnika leciała ta sama płyta z kolędami co zawsze. Kasia krzyczała z kuchni: „Zostaw te uszka, jeszcze zdjęcia nie zrobiliśmy!”. I śmiech – dużo śmiechu, czasem zbyt głośnego, jakby każdy z nas nadrabiał cały rok.

Tomek, mój mąż, idealnie wpasowywał się w ten klimat. Zawsze pomocny, wygadany, czarujący. Rodzina go uwielbiała. Mówili, że mam szczęście. Kiedyś nawet w to wierzyłam. W tym roku coś było inaczej. Niby wszystko wyglądało tak samo, ale ja czułam, że coś się zmieniło. Tomek był obok, ale jakby go nie było. Uśmiechał się, żartował, ale jego spojrzenie zbyt często uciekało do telefonu. Zbyt często znikał z pokoju. Jego obecność była udawana.

Siedziałam przy tym samym stole, jadłam barszcz, śmiałam się, rozmawiałam – i czułam w środku coś, czego wcześniej nie było. Niepokój. Taki ciężki, bezimienny, który siedzi w gardle i każe się zastanawiać, co właściwie się popsuło. Czy to ja się zmieniłam? Czy to on? A może po prostu nie chciałam wcześniej widzieć tego, co dziś zaczęło być aż nazbyt wyraźne?

To ścięło mnie z nóg

– Muszę się przewietrzyć – powiedział Tomek, odsuwając się od stołu.

– Tylko nie zamarznij! – zawołała za nim Kasia i wszyscy parsknęli śmiechem.

Tomek machnął ręką i wyszedł na balkon, zabierając ze sobą telefon. To było jedno z tych drobnych zachowań, które niby nic nie znaczą, ale zostają w głowie. Po co zabierać telefon, skoro tylko się przewietrza?

Zamieszanie przy stole trwało w najlepsze. Kasia wciąż opowiadała jakąś anegdotkę, dzieci podjadały pierniczki, a Basia rozlewała herbatę. Ja tymczasem odsunęłam się od stołu i cicho podeszłam do drzwi balkonowych. Uchylone były tylko odrobinę – jednak wystarczająco, żeby usłyszeć, co mówi.

Wiem, że też tęsknisz. Po świętach porozmawiamy – usłyszałam nagle jego głos, cichy, miękki, taki, jakim od dawna nie mówił do mnie.

Cisza. Po chwili odpowiedź – kobiecy głos, stłumiony. Nie dosłyszałam, co mówiła.

Tak, też cię kocham – powiedział Tomek. Spokojnie. Jakby mówił to dziesiątki razy wcześniej.

Cofnęłam się jak oparzona. Nogi miałam jak z waty. W brzuchu ucisk, jakby ktoś wsadził tam ciężki kamień. Był środek Wigilii, a mnie świat się zawalił. Poszłam na korytarz.

Tomek wszedł z powrotem jak gdyby nigdy nic, podszedł do mnie, cmoknął w czubek głowy.

Zaraz wracam do stołu. Wezmę ci kawałek sernika – powiedział, jakby nic się nie wydarzyło.

Zamrugałam tylko. Nie mogłam się odezwać. W tle kolęda, rozmowy, śmiech. Wszystko grało dalej. Tylko we mnie coś właśnie umarło.

Zachowywał się jak zawsze

– No, to chyba twoje ulubione? – zagadnęła Kasia z uśmiechem, kiedy Tomek usiadł przy stole z talerzykiem.

– Jak zawsze – odpowiedział, biorąc widelec do ręki i bez cienia zawahania wkładając do ust pierwszy kęs.

Patrzyłam na niego, jakby był kimś obcym. Jak on może tak po prostu siedzieć, jeść ciasto, uśmiechać się i udawać, że wszystko jest w porządku? Przecież kilka minut temu szeptał do innej kobiety, że ją kocha. W Wigilię.

Zrobiło mi się słabo od tego wszystkiego. Chciałam wstać, wyjść, trzasnąć drzwiami. Jednak nie mogłam. Siedziałam przy stole jak manekin. Nawet nie dotknęłam swojej porcji.

Długo stałeś na tym balkonie – odezwałam się cicho, beznamiętnie, patrząc na niego.

– Tak. Musiałem coś sprawdzić w pracy – odpowiedział bez mrugnięcia okiem, z tym swoim charakterystycznym półuśmiechem.

W święta? O tej godzinie? – dopytałam.

Wzrok uciekł mu gdzieś w bok. Może już wiedział, że wiem. Nie zaprzeczył. Po prostu zaczął jeść dalej, jakby rozmowa właśnie się zakończyła. Nie powiedziałam już nic. Zacisnęłam dłonie pod stołem, aż zabolały mnie palce. Nie chciałam sceny. Nie tutaj. Nie teraz.

Wszyscy przy stole śmiali się, opowiadali anegdoty, wspominali, jak Kasia kiedyś przypaliła karpia. Ja siedziałam obok męża, który przed chwilą szeptał do kogoś innego „kocham cię” – i musiałam to udźwignąć. W głowie miałam jedno pytanie: jak długo to trwa? Ile razy już tak mówił, kiedy ja spałam obok w naszym łóżku?

Powiedziałam tylko jedno

Kasia ściskała mnie w drzwiach z tą swoją wieczną energią.

– Zawsze miło was gościć! Za rok znowu się widzimy, co?

Uśmiechnęłam się mechanicznie. Nie odpowiedziałam. Głos uwiązł mi w gardle.

Droga do domu była cicha. Tomek prowadził, a ja patrzyłam przez okno na lampki rozwieszone na balkonach, jakby to wszystko działo się gdzieś obok mnie. Jakby jechała tam inna kobieta, inna żona, z innym mężem.

Kiedy weszliśmy do mieszkania, Tomek odwiesił kurtkę, zdjął buty powoli, jakby wszystko było normalne.

To była miła Wigilia, prawda? – zapytał, zerkając na mnie.

Odwróciłam się w jego stronę. Patrzyłam mu w oczy długo, spokojnie.

Nie jesteś już zaproszony za rok – powiedziałam.

Zamarł.

– Co ty mówisz?

Wiem, z kim rozmawiałeś. Wiem, co powiedziałeś – odpowiedziałam sucho. Głos mi już nie drżał. Wszystko się we mnie wyczerpało.

– To… nie tak. To tylko stara historia, wszystko się pomieszało... – zaczął się jąkać. Próbował coś tłumaczyć, jak dzieciak złapany na kłamstwie.

Patrzyłam, jak się mota, jak ucieka spojrzeniem, jak łapie powietrze jak ryba wyciągnięta z wody. Nie czułam już wściekłości. Czułam pustkę. Czułam, że nie muszę krzyczeć. Wszystko już wiem. Nie chciałam wyjaśnień. Nie potrzebowałam nazw, dat, powodów. Nie chciałam wiedzieć, kim była ta kobieta. To nie miało już znaczenia.

Wróciłam do sypialni, zamknęłam drzwi. Położyłam się w ubraniu na pościeli. Słyszałam, jak krząta się w kuchni. Może szukał szklanki wody. Może oddechu. Wiedziałam, że on nie wróci już do tego stołu.

To była najgorsza Wigilia

– I co teraz zrobisz? – zapytała Basia, kiedy opowiedziałam jej wszystko przez telefon. Nie przerywała mi ani razu. Słuchała uważnie, jak zawsze.

Milczałam chwilę. Dopiero po dłuższej pauzie odpowiedziałam:

– Nie wiem. Ale nie chcę już udawać.

Była Wigilia, a ja czułam się tak, jakbym rozebrała choinkę na środku salonu i wyrzuciła ją przez okno. Ta noc rozebrała nasze małżeństwo. Zostawiła puste pudła po dekoracjach i jedno wielkie nic.

Tomek siedział w salonie, oglądał jakieś wiadomości, jakby próbował zapełnić ciszę między nami. Nawet nie próbował podejść, porozmawiać. Może to dobrze. Nie miałam siły.

W nocy nie mogłam spać. Przechadzałam się po mieszkaniu boso, w szlafroku. Otworzyłam szufladę z albumami. Zdjęcia z naszych wakacji. Ślub. Sylwester, kiedy oświadczył mi się na Mazurach. Patrzyłam na siebie sprzed lat i próbowałam sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz naprawdę się do niego uśmiechałam. Nie z grzeczności. Nie z obowiązku.

Zaczęłam płakać. Nie spektakularnie, z krzykiem. Łzy cicho kapały na zdjęcia. Próbowałam je otrzeć, ale zostawały ślady. W głowie wciąż brzmiała ta kolęda, którą śpiewaliśmy przy stole. „Bóg się rodzi, moc truchleje...” – absurdalnie dramatyczna, z tą fałszywą radością. Teraz dźwięczała jak ironia. Jak parodia ciepła. Poczułam się jak najbardziej samotna osoba na świecie. Zdradzona. W białej sukience, przy stole pełnym ludzi, których kocham. Obok mężczyzna, który mnie już nie kochał.

Nie wiedziałam, kim jestem

Rano znalazłam go w kuchni. Siedział przy stole z pustym kubkiem. Jakby liczył, że coś się samo rozwiąże. Że wszystko wróci do normy, jeśli tylko przeczeka.

– Powiedz mi chociaż, od kiedy? – zapytałam.

Nie odpowiedział od razu. Przełknął ślinę, spojrzał w okno, a dopiero potem na mnie.

– Pół roku. Może dłużej. Nie wiem. Myślałem, że to nic poważnego… ale wróciło.

– To nie „wróciło”. To ty do niej wróciłeś – powiedziałam spokojnie, patrząc mu w oczy. Nie musiałam podnosić głosu. Moje słowa wystarczyły.

Z tobą było... inaczej. Spokojnie. A z nią czuję coś... innego – dodał.

Zrobiło się bardzo cicho. Tylko lodówka buczała gdzieś w tle. Zastanawiałam się, co właściwie znaczy „inaczej”. Czy „inaczej” znaczy: nudniej? Zbyt cicho? Bez emocji? Czy jestem teraz tą kobietą, która tylko gotuje, odkłada skarpety, kupuje prezenty na święta i pyta, czy ma dodać mleko do listy?

Nie odpowiedziałam. Po prostu wstałam i wyszłam z kuchni. Słyszałam, jak wstaje za mną, ale nie odwróciłam się. W głowie wracały mi jego słowa, te z balkonu: „Tak, też cię kocham”. Do niej. Nie do mnie.

Szłam do sypialni, jakby ktoś pociągnął za moją linkę bezpieczeństwa. Bez emocji. Bez krzyku. W uszach dźwięczała mi kolęda, ta sama, którą śpiewaliśmy razem z rodziną. Nagle poczułam, że nienawidzę tej melodii. Tego wieczoru. Tego mężczyzny. I siebie też. Za to, że nie widziałam tego wcześniej.

To były nasze ostatnie święta

Siedziałam przy kuchennym stole. Było po północy. Przede mną zimna herbata, której nawet nie chciało mi się podgrzać. Choinka w salonie wciąż świeciła – mrugające lampki jakby drwiły ze mnie. W ich rytmie było coś niepokojąco beztroskiego.

Tomek spał na kanapie. Tak się umówiliśmy albo raczej – tak mu kazałam. W ciszy przyniósł sobie koc, poduszkę. Nie dyskutował. Nie przepraszał. Może myślał, że czas mi przejdzie. Wypłaczę się, pogodzę, zmięknę. Nie przejdzie. Nie tym razem.

Zastanawiałam się, czy ja go kiedykolwiek naprawdę znałam. Przez lata budowałam w głowie obraz naszego małżeństwa – oparty na drobnych gestach, planach, wspólnych zakupach, milczeniu przed snem. Może on grał tylko rolę. Może już dawno był gdzie indziej. Może to ja nie chciałam widzieć. Przymykałam oczy na oddalenie, na ciche wieczory, na rozmowy sprowadzone do: „Zostaw listę na lodówce”.

W tle leciały jakieś wiadomości. Prezenter grzecznie składał życzenia: „Niech nadchodzący rok będzie czasem miłości, bliskości i spełnienia”. Parsknęłam cicho. Dla mnie ten rok już się skończył. A to, co się zaczęło, nie miało z miłością nic wspólnego. Nie będzie przyszłych Wigilii. Przynajmniej nie z nim i nie w tej roli. Wyłączyłam światła na choince. Zapadła prawdziwa cisza.

Milena, 33 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama