Reklama

Nie wiem, kiedy dokładnie przestaliśmy być „my”, a staliśmy się tylko „on” i „ja”. Może to było wtedy, gdy po raz pierwszy poczułam, że mówię coś tylko po to, by zapełnić ciszę. Albo kiedy zaczęłam udawać, że jego milczenie nie boli.

Mam na imię Karina. Mam trzydzieści pięć lat i jestem żoną Sławka. Od dziewięciu lat. Zawsze byłam tą, która planuje, organizuje, przewiduje. To ja wybieram hotele, pakuję walizki, szukam miejsc, gdzie można zjeść romantyczną kolację. On – bierze wolne, wsiada do auta i jedzie. Bez pytań.

Te wakacje miały być inne. Po trudnym roku, po miesiącach, kiedy czułam, że nasze życie to tylko wymiana informacji, nie rozmów – wymarzyłam sobie, że wrócimy do siebie. Wynajęłam apartament z widokiem na morze. Taki, który kiedyś nazwałby „idealnym miejscem do zakochania się”.

Wszystko wyglądało cudownie. Biały balkon z widokiem na zatokę. Pachnąca kawa parzona w ekspresie. Ciepły wiatr rozwiewający moje włosy, gdy siedziałam na tarasie i czekałam, aż dołączy. Ale nie dołączał. Od początku był... inny. Wieczorami siadał sam, z kieliszkiem wina. Patrzył w przestrzeń. Kiedy zapytałam, o czym myśli, tylko uśmiechnął się bez odpowiedzi.

– Patrzę na morze – powiedział wtedy. Ale miałam dziwne wrażenie, że nie o morze mu chodziło.

Zapatrzył się w morze

– Kawa ci wystygła – powiedziałam, przesuwając filiżankę bliżej jego dłoni.

– Nie szkodzi – odparł Sławek, nie odrywając wzroku od ekranu telefonu.

Siedzieliśmy przy stole na tarasie. Słońce dopiero wschodziło, rozlewając blade światło na fale. Pachniało solą i czymś jeszcze – może rozczarowaniem?

Znowu spałeś na kanapie? – zapytałam, próbując utrzymać neutralny ton.

– Nie chciałem cię budzić.

– Przez całą noc?

Spojrzał na mnie przelotnie. Wzruszył ramionami, jakby to wszystko – nasz związek, nasze plany, nawet ta rozmowa – nie było warte większej uwagi.

Lubię patrzeć na morze. Uspokaja mnie.

– Tylko morze? – zapytałam ostrożnie.

– A na co jeszcze mam patrzeć? – jego głos był spokojny, ale coś w nim zgrzytało. – Na telewizję? Na ściany? Po prostu potrzebuję trochę ciszy.

– Wiesz, czasem myślę, że ta cisza ci odpowiada bardziej niż ja – wymamrotałam. Ale on już nie słuchał.

Wewnątrz wrzałam. Co się z nami stało? Gdzie się podział tamten Sławek, który potrafił godzinami opowiadać mi o najnowszej książce, którą przeczytał? Który zabierał mnie nocą na plażę tylko po to, żeby patrzeć, jak księżyc odbija się w wodzie?

Siedziałam naprzeciwko niego jak duch. Mówiłam, pytałam, próbowałam – a on był coraz dalej. Czasem zastanawiałam się, czy to ja się zmieniłam. Może stałam się nudna? Przezroczysta? Może przestałam go interesować, tak zwyczajnie, po ludzku.

Wzięłam głęboki oddech i uśmiechnęłam się sztucznie.

– Może dzisiaj pójdziemy na kolację? Do tej knajpki, którą ją widzieliśmy w porcie?

– Zobaczymy – rzucił, wstając od stołu.

Zobaczymy. Zawsze „zobaczymy”. Nigdy: „tak, chcę” albo „z tobą pójdę gdziekolwiek”.

Miałam coraz więcej podejrzeń

Znowu siedział na balkonie. Trzymał kieliszek wina, ten sam co wczoraj. Jego profil zlewał się z ciemnością, tylko żar z papierosa co jakiś czas rozświetlał jego twarz. Przeszłam przez salon boso, ostrożnie, żeby nie skrzypnęła żadna deska.

Zatrzymałam się w progu.

– Co robisz? – spytałam.

Nie odwrócił głowy.

Szukam piratów – rzucił z rozbawieniem. – Może podpłyną, ukradną cię i zabiorą w lepsze miejsce.

Przez sekundę się uśmiechnęłam. Ale zaraz potem zauważyłam coś dziwnego. W jego dłoniach nie było telefonu – tylko lornetka. Spojrzałam na jego sylwetkę – siedział lekko pochylony, skupiony. I nie, nie patrzył na fale.

– Serio? Lornetka? – spytałam, podchodząc bliżej.

– No przecież mówię, że piratów szukam – odparł, wciąż się nie odwracając.

– Nie ma żadnych piratów.

– Zdziwiłabyś się.

– A może nie szukasz ich na morzu? – moje pytanie zawisło w powietrzu.

W końcu spojrzał na mnie. Z jego twarzy zniknął uśmiech. Patrzył przez chwilę w ciszy, po czym z powrotem odwrócił głowę w kierunku horyzontu. Albo raczej – w kierunku apartamentu naprzeciwko.

Zrobiło mi się zimno. Zbyt wiele drobiazgów zaczynało się łączyć. Jego ciągłe przesiadywanie na balkonie. Uciekanie od wspólnych wieczorów. I to napięcie, które czułam w jego ciele, gdy tylko zbliżałam się za bardzo.

Przez kolejne dni obserwowałam go uważniej. I zauważyłam, że lornetka niemal zawsze skierowana była w jednym kierunku – nie na wodę, lecz na okna po drugiej stronie dziedzińca. Czasem wręcz wydawało mi się, że widzę tam cień poruszającej się kobiety.

Telefon Sławka milknął dziwnie szybko po odebraniu wiadomości. Nigdy nie był osobą, która dba o dyskrecję – a teraz zasłaniał ekran dłonią, wyciszał dźwięki. Nocami nie wracał do łóżka. Zostawał na balkonie. Sam. A przynajmniej tak mi się wydawało.

Zaczęłam czuć, jak ogarnia mnie paranoja. Ale czy to na pewno mi się wydaje… skoro zaczynałam widzieć coraz więcej?

Odkryłam jego sekret

Obudziło mnie światło. Takie ciepłe, ciche światło z balkonu. Spojrzałam na zegarek – była 2:17. Sławek znowu tam siedział. Westchnęłam, odruchowo sięgnęłam dłonią na drugą stronę łóżka, ale jak zwykle była pusta.

Wstałam cicho. Bez butów, tylko w cienkiej koszuli. Podłoga była zimna. Podeszłam do drzwi balkonowych i przez szparę w zasłonie zerknęłam na niego.

Siedział bokiem. Kieliszek wina w jednej dłoni, telefon w drugiej. Śmiał się. Ale nie tak zwyczajnie – to był ten jego śmiech, którego nie słyszałam od miesięcy. Ten szczery, lekko zduszony, lekko zalotny. Widziałam, jak unosi telefon, jak robi gesty w stronę naprzeciwko. Jak wysyła pocałunek… komuś.

Zerwałam się i otworzyłam drzwi gwałtownie.

Co ty wyprawiasz?! – głos mi zadrżał.

Sławek odwrócił się, zaskoczony. Nie zdążył schować telefonu. Jeszcze się nie zamknęły drzwi, a ja już stałam obok niego.

Kim ona jest? – wycedziłam.

– Karina… To nic takiego – mówił wolno, bez złości. – Po prostu się nudzę. Ona też. To tylko flirt.

– Flirt?! Ty nazywasz to „flirtem”? Gdybym ci wysyłała buziaczki przez balkon i wiadomości w środku nocy, też byś powiedział, że to nic?!

– Nie przesadzaj. Przecież cię nie zdradziłem.

Zadrżałam. Coś się złamało. Tak fizycznie. Jakby serce zrobiło „chrup” i rozpadło się na pół.

– Wiesz co? Nie wiem, co gorsze – że mnie zdradzasz, czy że robisz to tak… żałośnie.

Zamknęłam się w łazience, zsunęłam się na kafelki. I płakałam. Nie z żalu. Z upokorzenia. Bo to był koniec. I chyba nie miałam siły walczyć.

Ona była bezwstydna

Rano wyglądał tak, jakby nic się nie wydarzyło. Zrobił sobie kawę, ubrał koszulkę z jakimś żartem o grillowaniu, nawet zagwizdał coś pod nosem. A ja siedziałam przy stole z opuchniętymi oczami, zrezygnowana, pusta.

– Idę na spacer – rzuciłam, nie czekając na odpowiedź.

Plan był prosty. Podejdę pod tamten apartament. Zobaczę ją. Tę, z którą śmieje się mój mąż, kiedy myśli, że śpię. Musiałam. Jakby spojrzenie w jej twarz miało mi coś wyjaśnić.

Zapukałam. Drzwi otworzyła kobieta może pięć lat młodsza ode mnie. Miała rozpuszczone włosy, dres w kolorze kawy z mlekiem i spojrzenie osoby, która niczego się nie wstydzi.

– Przepraszam… czy mogłaby mi pani pożyczyć trochę cukru do kawy? – zapytałam, udając uprzejmość.

– Cukru? – uśmiechnęła się z przekąsem. – Jasne. Proszę wejść.

Weszłam. Jej mieszkanie było niemal identyczne jak nasze, ale pachniało kadzidłem i winem. I miało jeden szczegół, którego nie dało się nie zauważyć – przez wielkie okna w salonie widać było nasz balkon.

Piękny widok, prawda? – rzuciła, podając mi słoiczek.

– Mój mąż też tak mówi – odpowiedziałam.

Spojrzała na mnie. Długo. Zbyt długo.

– Tak, wiem – powiedziała spokojnie. – Często patrzy.

Wróciłam do apartamentu z dłonią zaciśniętą na cukrze jak na granacie. Wiedziałam. Po prostu wiedziałam. I teraz widziałam twarz kobiety, z którą mój mąż prowadził swój mały romans przez balkon i ekran telefonu.

Usiadłam w łazience. Cukru nie wsypałam nigdzie. Położyłam małe torebki na podłodze i patrzyłam na nie, jakby mogły mi powiedzieć, co dalej.

Wszystko już wiedziałam

Wieczorem już nie udawałam. Nie próbowałam zagadywać, nie zaproponowałam spaceru. Po prostu siedziałam na kanapie, patrzyłam na morze, które do tej pory miało go usprawiedliwiać.

Wszedł do salonu. Bez lornetki. Bez kieliszka. Chyba wiedział, że to moment, którego już nie przegadamy byle śmiechem.

– Porozmawiamy? – zapytałam spokojnie.

– Jeśli chcesz – odpowiedział. Usiadł na przeciwko, zgarbiony, z rękami splecionymi.

– Powiedz mi prawdę. Tylko raz. Czy ty... się zakochałeś?

Zaśmiał się. Ale to nie był śmiech wesoły. Bardziej gorzki, jakby śmiał się ze mnie. Albo z siebie.

– Karina, nie zakochałem się. Nawet jej dobrze nie znam. To była… gra. Tylko zabawa.

– Gra? – powtórzyłam. – Masz żonę. Wakacje. Widok z balkonu, o którym zawsze marzyłeś. A ty sobie grasz? Bawisz się?

– Może dlatego, że wszystko się wypaliło. Bo między nami już nic nie ma. Nie ma śmiechu, nie ma żartu. Nawet nie ma kłótni. Jesteś jak cień. Jak coś, co zawsze jest obok, ale już nic nie znaczy.

Zamknęłam oczy. Każde słowo było jak uderzenie.

– Wiesz, co ja czuję, Sławek? Jakbym przez dziewięć lat była aktorką w sztuce, w której ty dawno przestałeś grać. Ja się starałam, zapamiętywałam kwestie, a ty zszedłeś ze sceny. I teraz siedzisz na widowni, oceniasz.

– Bo się zmieniłaś – warknął. – Kiedyś byłaś żywa, ciekawa świata. Teraz jesteś tylko zmęczona. Wiecznie niezadowolona. Nawet o wakacje musiałaś walczyć jak o ostatni oddech.

– Bo to był ostatni oddech. Dla nas.

Wstałam i zaczęłam się pakować. Spokojnie, bez łez.

– Nie zostanę tu ani chwili dłużej.

Zawsze się tego bałam

Walizka była lekka. Może dlatego, że większość ciężaru zostawiłam tam, w apartamencie z widokiem na morze, który miał nas uratować.

Nie obejrzałam się, gdy zamykałam za sobą drzwi. Nie chciałam widzieć jego twarzy. Nie chciałam go więcej zapamiętywać.

Wysiadłam kilka przystanków przed miastem. Poszłam na plażę, sama. Morze było dokładnie takie samo jak dzień wcześniej – spokojne, rytmiczne, jakby nigdy nie widziało mojego bólu.

Usiadłam na piasku. Zdjęłam buty. Poczułam ciepło przesypującego się przez palce piasku. I po raz pierwszy od dawna… naprawdę oddychałam.

Ludzie mijali mnie, zakochani, rozgadani, z dziećmi. A ja? Ja byłam sama. Ale to była inna samotność. Nie taka jak tam, przy nim. To była samotność, którą sama wybrałam.

Zrozumiałam, że bałam się tej chwili przez lata. Bałam się, że odejdę i nie będę umiała żyć bez jego obecności. Ale teraz wiedziałam. Najgorsze, co może być, to samotność obok kogoś, kto nie chce cię widzieć. Morze szumiało coś cicho, jakby próbowało mnie pocieszyć.

Nie wiem, co będzie dalej. Czy wrócę do tego miasta. Czy znajdę kogoś. Ale wiem jedno. Nigdy więcej nie zgodzę się być tłem w cudzym życiu. Nawet jeśli miałabym grać w pojedynkę – wolę to niż być statystką w cudzej opowieści.

Karina, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama