Reklama

Od zawsze byłam osobą, która robi więcej niż „trzeba”. Na studiach pracowałam w kawiarni i uczyłam dzieci angielskiego. Potem znalazłam etat w korporacji, gdzie przesiadywałam po godzinach, tylko po to, żeby dopracować prezentację, która nawet nie była moja. Nieraz słyszałam: „Karola, ale po co się tak spinasz?”. Po co? Bo chciałam czegoś więcej. Wierzyłam, że ciężka praca zostanie nagrodzona.

Stało się. Dziś jestem menadżerką działu sprzedaży w jednej z największych firm w branży. Dostałam awans. W końcu. Po tylu latach walki, poświęceń, po nieprzespanych nocach i łzach w poduszkę. I co wtedy się stało? Gdy wracałam do domu z tą wiadomością, z tą wielką euforią w środku – miałam wrażenie, że świat się zatrzymał. Chciałam, żeby to był nasz moment. Mój i Tomka. Mój mąż, moja opoka, moja druga połowa. Tak przynajmniej myślałam.

Weszłam do mieszkania z szerokim uśmiechem i krzyknęłam:

– Tomek! Awansowałam! Mam to! Jestem menadżerką działu!

A on nawet nie podszedł. Siedział na kanapie z pilotem w ręku. Spojrzał na mnie przelotnie, kiwnął głową.

– Mhm. Gratulacje – burknął i z powrotem wbił wzrok w ekran.

Zamarłam. Stałam jak idiotka, z torebką w jednej dłoni i z szampanem w drugiej. Uśmiech zgasł.

– Tylko tyle? – spytałam cicho.

– No a co mam powiedzieć? Zrobiłaś swoje. Fajnie – rzucił bez emocji.

Zapadła cisza. I ta cisza bolała bardziej, niż gdyby nakrzyczał. Bolała bardziej niż jakakolwiek kłótnia.

W środku aż się trzęsłam. Przez tyle lat trzymałam nas razem, wspierałam go, gdy miał kryzys, gdy firma mu nie szła, gdy całe noce analizował tabelki i nie spał. Byłam obok. Zawsze byłam. A teraz... gdy ja osiągnęłam coś wielkiego, to co? Zazdrość? Obrażone męskie ego?

Siedziałam później w łazience i patrzyłam w lustro. Zmęczona, dumna i pusta. Czy on mnie jeszcze kocha? Czy sukces kobiety aż tak boli mężczyznę?

Nie chciał ze mną rozmawiać

Kilka dni później miałam już pewność, że to nie był przypadek. Tomek się oddalił. Unikał rozmów, uciekał spojrzeniem, jakby coś przede mną ukrywał, chociaż nie było ku temu żadnego powodu. Kolacje, które kiedyś były naszym czasem, stały się milczącą formalnością. Jadaliśmy razem, ale każde osobno. Gdy próbowałam poruszyć jakiś temat, zbywał mnie wzrokiem albo ironicznym komentarzem.

– No tak, pani menadżerka pewnie teraz nie ma czasu na takie przyziemne sprawy jak rozmowa z mężem – powiedział pewnego wieczoru, gdy zapytałam, co u niego w pracy.

Odłożyłam widelec i spojrzałam mu prosto w oczy.

– Przecież właśnie próbuję rozmawiać. To że dostałam awans, nie znaczy, że zapomniałam, kim jestem. Czemu się tak zachowujesz?

Wzruszył ramionami i wrócił do swojego talerza.

Może mi wytłumaczysz? Bo ja już nie wiem, co mam robić – dodałam spokojnie.

– A ja nie wiem, co chcesz usłyszeć – mruknął pod nosem i wyszedł z kuchni.

Zostałam sama przy stole. Wzięłam głęboki wdech, ale to nic nie dało. Zamiast złości czułam coś gorszego – rozczarowanie. On nie był zazdrosny o jakiś flirt, tylko o to, że w końcu stanęłam na nogi. Przez chwilę wydawało mi się to wręcz niedorzeczne, ale z każdą kolejną minutą układało się to w całość. Jego chłód, kąśliwe uwagi, jakby próbował mnie ukarać.

Podeszłam do niego później wieczorem, kiedy siedział w gabinecie z laptopem na kolanach.

– Tomek, nie będę się tłumaczyć za to, że mi się udało – powiedziałam cicho, ale stanowczo.

Nie odpowiedział. Patrzył w ekran, jakby nawet nie usłyszał.

Wróciłam do sypialni i położyłam się na łóżku, wpatrując się w sufit. W głowie miałam pustkę, tylko jedno pytanie powtarzało się bez końca: co się z nami stało?

Nie rozumiałam, dlaczego sukces jednej osoby w związku musiał automatycznie oznaczać porażkę drugiej. Przecież nie odebrałam mu niczego. Nie zdradziłam. Nie zlekceważyłam. Po prostu zrobiłam coś dobrze. Tak trudno było się z tego cieszyć razem?

W myślach wracałam do naszych początków. Do tego, jak jeździliśmy na rowerach po lesie, rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym, jak śmiał się z moich żartów, nawet tych najgłupszych. Nie mogłam uwierzyć, że to ten sam człowiek, który teraz zamyka się w sobie i nie potrafi powiedzieć nic, co nie byłoby sarkazmem.

Wtedy jeszcze chciałam walczyć. Ale już zaczynałam się bać, że to walka o coś, co przestaje istnieć.

Traktował mnie jak powietrze

W piątek wróciłam później z pracy. Miałam spotkanie z dyrektorem regionalnym, pierwszy raz prowadziłam je samodzielnie. Dostałam gratulacje, kilka mocnych uścisków dłoni, a wieczorem koleżanka z zespołu zaproponowała kieliszek wina. Odmówiłam, bo chciałam jak najszybciej wrócić do domu. Chciałam się podzielić tym, co czułam. Jeszcze miałam nadzieję.

W progu czekał na mnie zapach obiadu. To był ten jego popisowy makaron z tuńczykiem i bazylią. Przez chwilę coś we mnie drgnęło. Weszłam do kuchni.

– Hej – powiedziałam, zdejmując płaszcz. – Makaron?

– Dla mnie – odpowiedział, nie odrywając wzroku od telefonu.

A dla mnie? – zapytała, ale on nie odpowiedział.

Stałam w drzwiach, trzymając torebkę, i poczułam się jak intruz we własnym domu.

– Nawet nie zapytasz, jak mi poszło?

– Pewnie świetnie. Zawsze ci świetnie idzie – odpowiedział i wziął widelec do ust.

Wtedy coś we mnie się przełamało. Nie krzyczałam. Nie płakałam. Usiadłam naprzeciwko niego.

– Wiesz co? Ja kiedyś cieszyłam się z twoich sukcesów. Nawet z tych drobnych. Bo wierzyłam, że gramy do jednej bramki. A teraz mam wrażenie, że cię mój sukces boli.

Przez chwilę nic nie mówił. Potem odłożył widelec, wytarł usta i spojrzał na mnie.

– A może boli mnie to, że czuję się zbędny. Zawsze byłaś ambitna, Karola. Ale teraz nie wiem, gdzie ja w tym wszystkim jestem. Może już nie pasuję do twojego świata.

– Co to znaczy? – spytałam, próbując utrzymać spokój.

– Znaczy tyle, że teraz ty wszystko ogarniasz. Ty zarabiasz więcej, ty masz ludzi, którzy cię słuchają, ty podejmujesz decyzje. Ja mam cię odwozić na spotkania i kupować mleko?

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Po chwili dodał coś, czego nie zapomnę nigdy.

– Nie sądziłem, że to kobieta będzie mieć większe jaja ode mnie.

Siedzieliśmy w ciszy. Próbowałam znaleźć coś, co mogłoby to wyjaśnić, cokolwiek, co nie sprowadzałoby się do tej bolesnej, brutalnej prawdy: jego męskość runęła, bo ja odniosłam sukces.

– Tomek, to nie jest mój sukces przeciwko tobie. To nasz wspólny sukces, jeśli tylko chcesz. Tylko nie traktuj mnie jak przeciwnika.

Pokręcił głową. Nie z wściekłością. Z rezygnacją.

Tamtej nocy długo leżałam w łóżku, nie mogąc zasnąć. Wreszcie zrozumiałam, że nie chodzi o brak miłości. Chodzi o coś głębszego. O obraz, który każdy z nas miał w głowie od dziecka. On miał być tym silnym. Tym, który prowadzi. A ja, nawet jeśli równie zdolna – miałam być „dodatkiem”. Teraz układ się zmienił. I on tego nie uniósł.

Mimo wszystko poczułam ulgę. Przynajmniej wiedziałam, z czym walczę. Ale też... nie wiedziałam, czy tę walkę w ogóle da się wygrać.

Byłam już na krawędzi

Od tamtej rozmowy nie było już żadnych złudzeń. Tomek się zamknął. Rozmawialiśmy tylko wtedy, gdy musieliśmy. O zakupach, o dziecku, o tym, co zepsute. Każda dłuższa wymiana zdań kończyła się spięciem. Próby wyjaśnień miały w sobie coś mechanicznego. Jakbyśmy tylko powtarzali role, których już nikt nie czuł.

Pewnego ranka przy śniadaniu zapytałam, czy odbierze Maćka z przedszkola. Bez cienia emocji odpowiedział:

– Jeśli pani menadżerka nie ma czasu, to chyba muszę.

– Nie będę już przepraszać za to, że istnieję – powiedziałam spokojnie, ale słowa paliły mnie w gardło.

– Ty nic nie rozumiesz… Całe życie uczono mnie, że facet musi być lepszy. Zarabiać więcej. A teraz wszystko się sypie – odparł z goryczą.

Dzień później, wracając z pracy, usiadłam w aucie przed domem i nie wysiadałam przez dziesięć minut. Myślałam o tym, że nie mogę tak żyć. Że jeśli moje szczęście ma komuś przeszkadzać, to może coś z nami jest naprawdę nie tak.

Zastanawiałam się, czy lepiej dać sobie jeszcze czas, czy po prostu odpuścić. Ale miałam dziecko. Miałam też w sobie gniew – nie za to, że się oddalił. Za to, że mój sukces stał się naszym problemem.

Nie chciałam odejść bez walki

To była moja decyzja. Tomek się nie sprzeciwiał, ale też nie wyglądał na przekonanego. Nie liczyłam, że terapia coś zmieni, ale nie chciałam za kilka lat powiedzieć: „Nie spróbowałam”. To był ostatni krok, zanim podejmę ten ostateczny.

Pierwsze spotkanie było chłodne. Siedzieliśmy jak dwoje obcych ludzi. Tomek mówił mało, głównie unikał wzroku. Ja opowiadałam, że czuję się samotna, mimo że obok jest ktoś, kto kiedyś był najbliżej. W drugim tygodniu terapeuta zapytał Tomka, czego się boi.

– Tego, że już nie jestem potrzebny. Że nie jestem wystarczająco dobry... że nie jestem mężczyzną w takim sensie, w jakim mnie wychowano – powiedział cicho, nie patrząc na mnie.

W kolejnych spotkaniach powoli otwierał się bardziej. Mówił o ojcu, który nigdy nie płakał. O wujkach, którzy śmiali się z facetów pomagających w kuchni. O wstydzie, który czuł, kiedy musiał przyznać przed samym sobą, że mnie zazdrości.

W jednej z sesji powiedziałam, że jego reakcja bolała mnie bardziej niż jakiekolwiek słowo. Bo był pierwszym, od którego oczekiwałam wsparcia.

– To nie ty masz się zmienić, Karolina – powiedział terapeuta. – To twoje poczucie winy, że osiągnęłaś sukces, musi zniknąć.

Zrozumiałam, że nie chodzi o to, żeby wrócić do tego, co było. Musieliśmy zbudować coś nowego. A może przynajmniej spróbować.

Wreszcie to powiedział

Nie wróciliśmy do tego, co było wcześniej. I chyba nigdy nie wrócimy. Ale zaczęliśmy mówić. Czasem ostro, czasem nieporadnie, ale bez udawania. Tomek się starał. Ja też. Wiedzieliśmy już, że nie wystarczy tylko się kochać. Trzeba codziennie wybierać siebie na nowo.

Zdarzało się, że znów czułam jego dystans, a on – moją obojętność. Ale potrafiliśmy o tym mówić. Bez ranienia, bez obrażania się. Czasem milczeliśmy razem, ale już nie w złości. W spokoju.

Pewnego wieczoru, po kolejnej sesji, siedzieliśmy razem w kuchni. Dziecko już spało, a ja wyciągałam rzeczy ze zmywarki. On nagle powiedział:

Chciałbym być dla ciebie wsparciem, ale czasem sam potrzebuję pomocy.

Oparłam się o blat i spojrzałam na niego. Nie był już tamtym zamkniętym mężczyzną z pierwszych tygodni po moim awansie. Był zmęczony, pogubiony, ale szczery.

Nie musisz być silny zawsze. Wystarczy, że jesteś obok – odpowiedziałam i usiadłam przy nim.

To nie było szczęśliwe zakończenie. Nie mieliśmy gwarancji, że się uda. Ale mieliśmy coś więcej niż złudzenie. Mieliśmy świadomość, że związek nie opiera się na równych pensjach ani na cichym podziale ról. Tylko na odwadze, by się nawzajem widzieć i słyszeć. A także na tym, by czasem zrezygnować z wygranej, żeby nie przegrać razem.

Nie wiedziałam, co będzie za rok czy dwa, ale tego dnia poczułam, że jesteśmy po tej samej stronie. Moja siła przestała być jego słabością.

Karolina, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama