Reklama

Nie sądziłam, że tak będzie wyglądało moje życie małżeńskie po dziesięciu latach. Zawsze wyobrażałam sobie, że z wiekiem oboje będziemy się bardziej wspierać, dzielić obowiązkami, cieszyć z małych rzeczy. Tymczasem moje dni zaczynają się o szóstej rano i kończą późnym wieczorem, a mój mąż? On po prostu przestał wstawać. Dosłownie. Rzucił pracę, twierdząc, że ma dość życia na budziku. I od tamtej pory leży – na kanapie, z telefonem w ręku, jak placek z dyni. Nie przeszkadza mu pranie, rachunki, ani to, że dzieci chcą taty, a nie rośliny doniczkowej z dostępem do Wi-Fi. A mnie zaczyna brakować cierpliwości.

Kiedyś był ambitny

Pamiętam, jak się poznaliśmy. Był jednym z tych facetów, którzy nigdy nie stali w miejscu. Zawsze gdzieś pędził, z czymś kombinował, a jak opowiadał o swoich planach, to człowiek zaczynał wierzyć, że wszystko jest możliwe. Wtedy pracował jako technik w firmie serwisującej klimatyzacje. Śmiał się, że zna każdy dach w mieście. A ja się śmiałam razem z nim.

– Jeszcze trochę, zbiorę kasę i otworzę własną działalność – powtarzał, zakładając okulary przeciwsłoneczne, jakby już był prezesem.

I wiecie co? Zrobił to. Otworzył firmę. Małą, bo małą, ale jego. Wstawaliśmy razem o szóstej, piliśmy kawę w ciszy, zanim obudziły się dzieci. Byłam z niego dumna. Chodził zmęczony, czasem narzekał, ale było widać, że czuje sens w tym, co robi. Potem zaczęły się schody. Najpierw pandemia, potem kilku trudnych klientów, jakieś zaległości. Po cichu sprzedał narzędzia, potem oddał auto. Tłumaczył, że to tymczasowo. Tymczasowo, które trwa już ponad rok.

– Mam dość wstawania rano, mam dość ludzi – mruknął kiedyś, kiedy zapytałam, czy nie czas pomyśleć o nowej pracy.

A potem przestał wychodzić z łóżka. Przeniósł się na kanapę. I tak leży. Scrolluje. Kiedyś był ambitny. A dziś nie chce nawet odnieść kubka po herbacie.

Odechciało mu się

To był zwyczajny poniedziałek. Budzik zadzwonił o szóstej trzydzieści, jak co dzień. Zerwałam się z łóżka, zaspana, ale przyzwyczajona. Dzieci jeszcze spały. W kuchni włączyłam czajnik, przetarłam blaty z okruszków i spojrzałam na kanapę. Leżał. Tak jak wieczorem. Tylko zmienił pozycję.

– Wstawaj, dzieci zaraz wstaną, trzeba je ogarnąć – rzuciłam niby lekko.

– Mhm... – mruknął spod koca, nie ruszając się ani o centymetr.

Zagotowałam wodę, nalałam dwie kawy. Postawiłam jedną na stole. Drugą obok jego telefonu, który zdążył mu się przykleić do dłoni przez noc. Nadal nie podniósł głowy.

– Serio? Nadal nic? – spytałam ostrożnie.

– A po co mam wstawać? – odburknął. – Nigdzie nie muszę iść.

Nie odpowiedziałam. Bo nie wiedziałam, co powiedzieć. Przecież nie miał pracy. Nie miał planów. Nie miał nawet powodu, żeby się ogolić. A ja miałam milion rzeczy. Wróciłam do kuchni, wstawiłam tosty, obudziłam dzieci. W ciągu trzydziestu minut musiałam być matką, kucharką, stylistką, logistyczką i psycholożką.

On? Nie ruszył się ani razu. Nawet nie pożegnał dzieci, kiedy wyszły. Siedział ze wzrokiem wbitym w ekran, jakby tam było coś, czego nie można przegapić. Wtedy pierwszy raz poczułam coś więcej niż złość. Poczułam lęk. Bo tego dnia ja wstałam. A on – już nie.

Scrollowanie to nie zawód

Z początku próbowałam to zrozumieć. Przecież każdy może się wypalić, prawda? Może to depresja, może kryzys wieku średniego. Nie oceniałam, nie wrzeszczałam. Siadałam obok niego z herbatą i pytałam łagodnie:

Może coś cię trapi? Pogadajmy.

– Nic się nie dzieje – odpowiadał, nawet nie odrywając wzroku od telefonu.

A jednak coś się działo. Kanapa wciągnęła go jak ruchome piaski. Rano scrollował TikToka, potem przeskakiwał na YouTube’a, czasem przerywał na drzemkę. Wieczorem gry. W nocy seriale. I tak dzień za dniem. Tylko telefon się zmieniał, bo poprzedni się przegrzewał. Ale on nie.

Zaczęłam żartować, że został specjalistą od memów i influencerów, bo znał wszystkich, nawet takich, o których dzieci nie miały pojęcia. Śmiał się. Pierwszy raz od dawna.

– No widzisz – rzucił – jeszcze się do czegoś nadaję.

Ale ja nie chciałam męża, który zna najnowsze dramy z internetu. Chciałam mężczyzny, który przynosi zakupy bez przypominania, podlewa kwiatki, zabiera dzieci na rower. Takiego, który widzi, że kran cieknie, a nie udaje, że nie słyszy.

– Scrollowanie to nie zawód – powiedziałam mu kiedyś z wyrzutem.

– A ty myślisz, że mnie ktoś chce? – odburknął. – Mam czterdzieści lat, dwójkę dzieci, brzuch i zero energii. Co ja mam niby robić?

Zamilkłam. Bo nie wiedziałam, jak odpowiedzieć. Chyba pierwszy raz w życiu nie miałam już żadnego pomysłu.

Mąż na kanapie, ja na krawędzi

Były dni, kiedy miałam ochotę go wyrzucić z domu. Tak dosłownie – otworzyć drzwi i powiedzieć: „Idź. Rusz się. Zrób cokolwiek”. Ale nie mówiłam tego. Zamiast tego płakałam pod prysznicem, kiedy dzieci już spały.

– Mamo, czemu tata nie chodzi do pracy? – spytała kiedyś młodsza.

Zatkało mnie. Przełknęłam ślinę i odpowiedziałam półprawdą:

– Bo tata na razie odpoczywa.

– A ty kiedy odpoczywasz?

I to było pytanie, które wbiło się we mnie jak nóż. Bo ja nie odpoczywałam nigdy. Pracowałam na etacie, ogarniałam dom, robiłam obiady, planowałam zakupy, sprzątałam. On... on był. Kiedyś, gdy wróciłam zmęczona po ośmiu godzinach pracy i godzinie w korku, zastałam go, jak leżał z otwartym laptopem na kolanach.

– Co robisz? – zapytałam z nadzieją.

– Szukam pracy – odpowiedział bez entuzjazmu.

Zajrzałam do ekranu. Było tam okno z grą i zakładka z artykułem „10 sposobów na szybką gotówkę bez wychodzenia z domu”. Poczułam, że się duszę.

– Może trzeba będzie ci pomóc spakować się do mamusi – powiedziałam lodowatym tonem.

Spojrzał na mnie z takim bólem, jakbym właśnie go zdradziła. Ale ja już nie miałam siły się tłumaczyć. Mąż, który nie jest partnerem, to ciężar. A ja, dźwigając cały dom, byłam coraz bliżej przepaści.

Ucieczka w sen i memy

Ostatnie miesiące wyglądały tak samo. On na kanapie, ja w biegu. Czasem, kiedy wracałam późnym popołudniem, zastawałam go śpiącego w tej samej pozycji, w jakiej zostawiłam go rano. Jakby czas dla niego stanął w miejscu. Dzieci mówiły o tym szeptem, jakby bały się, że obudzą w nim coś złego.

– Tato, chodźmy na spacer – prosił syn.

– Później, jestem zmęczony – odpowiadał i znów zanurzał się w ekran.

Nie wiem, czym mógł być zmęczony. Spał po dziesięć godzin, w dzień drzemał, a resztę czasu spędzał na przeglądaniu memów. Czasami sam śmiał się do ekranu, a ja w kuchni słyszałam jego pojedyncze parsknięcia. To brzmiało jak echo dawnego życia, które już do nas nie wróci. W weekendy było jeszcze gorzej. Nie chciał nigdzie wychodzić, bo – jak twierdził – nie ma sensu „wydawać na głupoty”. Nawet na wspólną kawę w parku. Kanapa stała się jego twierdzą, a telefon – oknem na świat, w którym mógł być kimś innym niż mężczyzną, który się poddał.

Coraz częściej łapałam się na tym, że wolę zostać dłużej w pracy niż wracać do domu. To było straszne uczucie – wolał być w biurze niż z własnym mężem. Zaczęłam winić siebie, że może za mało go wspieram, może powinnam go bardziej motywować. Ale jak motywować kogoś, kto nie chce wstać? Widziałam, jak powoli tracimy kontakt. Jak dzieci coraz mniej z nim rozmawiają, a ja coraz częściej milczę, by nie wybuchnąć. Czułam, że jeżeli coś się nie zmieni, zostanę w tym domu sama, choć nie będę sama fizycznie.

To nie mój mąż

Nie wiem, kiedy dokładnie zniknął. Nie fizycznie – jego ciało wciąż było obecne, ciepłe, oddychające, obecne na tej samej kanapie. Ale mój mąż, ten, którego pokochałam, gdzieś przepadł. Zastąpił go cień człowieka, który rano nie wstaje, nie mówi, nie patrzy, nie pyta, jak minął mi dzień. Człowiek, który tylko leży i przewija, leży i przewija, jakby życie miało opcję „przeskocz do lepszej sceny”.

Ostatnio powiedziałam mu, że jeśli czegoś nie zmieni, to ja się wyprowadzę. Popatrzył na mnie długo, bez słowa, i znowu odwrócił wzrok w stronę ekranu. Jakby nic nie słyszał. Albo nie chciał usłyszeć. A może nie miał już siły, by cokolwiek z tym zrobić.

Nie wyprowadziłam się. Jeszcze nie. Ale zaczęłam zbierać myśli. Notować wydatki, zapisywać opcje. Szukać w sobie tej kobiety, która kiedyś wierzyła, że razem przetrwamy wszystko. Bo nie wiem, ile jeszcze dam radę nieść to wszystko sama. I nie wiem, czy ten, który teraz leży na kanapie, jeszcze kiedyś wstanie jako ten sam człowiek, którego kochałam.

Czasem patrzę na stare zdjęcia. Widzę tam uśmiechniętego faceta z dzieckiem na ramionach, zarumienionego po dniu pracy, z dłońmi brudnymi od farby, ale z oczami pełnymi życia. I pytam siebie: czy ktoś widział mojego męża? Bo ten z kanapy to nie on.

Renata, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama