Reklama

Zawsze marzyliśmy o własnym domu. Takim z ogródkiem, białym płotkiem i kominkiem, przy którym zimą siadalibyśmy z kubkiem herbaty. Mąż powtarzał, że zrobi wszystko, by spełnić to marzenie. Kiedy dostał propozycję pracy w Norwegii, długo się nie zastanawiał. – Pojadę, zarobię, wrócę, zbudujemy coś naszego – mówił z entuzjazmem. Ja zostałam z dziećmi, z głową pełną planów i sercem pełnym tęsknoty. Codziennie liczyłam dni do jego powrotu. Tylko że ten powrót okazał się inny niż wszystkie, a marzenia o domu zamieniły się w żałobę, której nie potrafię wyśnić ze snów.

Obiecywał mi dom

– Zrobimy to jeszcze przed czterdziestką, zobaczysz – mówił, rozkładając na stole katalog z projektami domów. – Taki w nowoczesnym stylu, z dużymi oknami. I koniecznie taras.

Nie od razu wierzyłam, że to się uda. Byliśmy zwyczajną rodziną, żadnych kokosów, dwójka dzieci, kredyt za mieszkanko w bloku i praca od ósmej do szesnastej. Ale mąż się zawziął. Już wcześniej przebąkiwał, że kolega załatwił mu robotę w Norwegii – na budowie, za dużo lepsze pieniądze niż tutaj. Ja się krzywiłam. Bałam się, że rozłąka nas oddali, że dzieci będą tęsknić, że coś się stanie. Ale on miał w oczach ten błysk, który pamiętałam z naszych młodych lat. Taki „ja to zrobię, choćby nie wiem co”.

– To tylko kilka miesięcy, może rok. Pomyśl, jaki to będzie start. Kupimy działkę, zaczniemy budowę. W końcu nie chcemy całe życie kisić się na pięćdziesięciu metrach, co nie?

Pokiwałam głową. Nie chciałam gasić jego entuzjazmu. Nasze mieszkanie faktycznie zaczynało pękać w szwach. Syn wyrósł z łóżka, córka marzyła o własnym pokoju. Ja… ja chyba najbardziej chciałam wreszcie miejsce, które będzie nasze. Tak na zawsze. Bez sąsiadów za ścianą i z ciszą za oknem.

Tamtego wieczoru usiedliśmy razem na balkonie, z kubkami kawy. Patrzyliśmy na rozświetlone bloki, a on powiedział:

– Wrócę z pieniędzmi. Obiecuję. A ty wtedy wybierzesz sobie kolor dachówki.

– Tylko wróć – odpowiedziałam cicho.

Rozstanie na dworcu

Nigdy nie lubiłam dworców. Te pożegnania w pośpiechu, pociągi i autobusy zabierające ludzi w nieznane. Ale tego dnia próbowałam się nie rozklejać. Nie przed nim, nie przed dziećmi. Wszyscy staliśmy na peronie – ja, nasz dziesięcioletni syn Kuba i sześcioletnia Zosia, ściskająca w dłoniach pluszowego misia, który miał trzymać tatusia za rękę, gdy będzie mu smutno.

Będzie dobrze, kochanie – szeptał mi do ucha, obejmując nas wszystkich naraz. – Mam zakwaterowanie z kolegą, praca pewna, pieniądze dobre. Damy radę.

– Nie zapominaj jeść – powiedziałam, głaszcząc go po policzku. – I ubieraj się ciepło. Tam podobno wieje od fiordu.

– Mam dwie pary kalesonów – zażartował. Uśmiechnęłam się przez łzy.

Dzieci próbowały jeszcze coś mówić, ale autobus już podjeżdżał. Kierowca wysiadł, otworzył luk bagażowy. Pasażerowie zaczęli się kręcić, sprawdzać dokumenty, liczyć walizki. Wszystko działo się za szybko.

Tatuś wróci z domem w kieszeni – powiedział Kuba, patrząc poważnie. A Zosia dodała:

– Ale szybko, tak?

Pocałował ją w czoło, potem Kubę. Na końcu mnie. Długo, spokojnie, jakby chciał mnie zapamiętać.

– Tylko się nie martw, proszę cię. Pisz do mnie – powiedział i wsiadł do autobusu. Machał przez szybę, aż zniknął za zakrętem.

Stałam jeszcze chwilę, zanim zorientowałam się, że Zosia szarpie mnie za rękę.

– Mamo… tata zapomniał misia?

Spojrzałam. Na mojej dłoni nadal tkwił mały pluszak.

Nagle nastała cisza

Na początku pisał codziennie. Czasem krótko – że zmęczony, że zimno, że Norwegowie mało mówią, ale roboty sporo i płacą na czas. Wysyłał zdjęcia: z mroźnego świtu, z placu budowy, raz nawet z fiordem w tle. Uśmiechnięty, z rumianymi policzkami, w pomarańczowej kurtce i kasku na głowie. Miałam wrażenie, że naprawdę jest z siebie dumny. I ja też byłam.

Dzieci wieczorami siadały przy komputerze, a on dzwonił na wideo. Opowiadał im o śniegu, który skrzypi pod butami, i o dziwnym jedzeniu – jakimś śledziu, którego nawet on nie dał rady zjeść. Kuba żartował, że tata pewnie je tylko konserwy, a Zosia co wieczór przypominała, że misio leży na jego poduszce, jak obiecała. A potem... wiadomości zaczęły się urywać.

Najpierw tłumaczył się, że wraca późno, że pada śnieg i nie ma siły pisać. Potem – że telefon wpadł mu do wody i działa tylko, jak się go mocno przyciśnie. Próbowałam zrozumieć. Przecież wiedziałam, jak wygląda robota na budowie, szczególnie zimą, w obcym kraju. Ale im dłużej milczał, tym bardziej czułam niepokój.

– Może się z kimś pokłócił – mruknął Kuba. – Albo mu się tam lepiej podoba niż z nami.

Zbeształam go, ale sama też zaczęłam się bać. O wszystko. Że go ktoś wykorzystał. Że się rozchorował. Że się coś stało. Wieczorami siedziałam przy telefonie i patrzyłam na jego ostatnią wiadomość: „Jutro napiszę więcej. Buziaki”. To „jutro” nigdy nie przyszło.

Nikt nie chce takiego telefonu

To był piątek, jeden z tych zwykłych – dzieci w szkole, ja w pracy, śnieg za oknem topniał w niechlujnych kałużach. O 14:07 zadzwonił mój telefon. Norweski numer. Zamrugałam. Serce mi stanęło. Odebrałam bez słowa.

– Dzień dobry, tu konsulat Rzeczypospolitej Polskiej w Oslo. Czy rozmawiam z panią Joanną P.?

Poczułam, jak ziemia usuwa mi się spod nóg. Chciałam powiedzieć „tak”, ale z gardła wydobył się tylko chrapliwy oddech.

– Proszę pani... przykro mi to mówić przez telefon... pański mąż, Rafał, miał wypadek. Na budowie. Zginął na miejscu.

Wszystko się rozmazało. Usłyszałam tylko: „upadek z rusztowania”, „protokół”, „przewrócona konstrukcja”, „ciało zostanie sprowadzone do Polski”… A potem już tylko głuchy szum. Nawet nie wiem, jak się pożegnałam. Telefon wypadł mi z ręki. Siedziałam na podłodze w kuchni, patrząc na pękniętą fugę między kaflami. Potem zadzwoniłam do mamy. A ona... ona po prostu zapytała:

– Co się stało? Coś z dziećmi?

– Nie… Rafał…

Nie zdążyłam powiedzieć więcej, bo głos mi się załamał. Z drugiej strony zapadła cisza. Wiedziała. Wieczorem powiedziałam dzieciom. Zosia zaczęła krzyczeć, że kłamię. Że tatuś przecież obiecał wrócić z domem w kieszeni. Kuba próbował być dzielny, ale jego drżące dłonie mówiły wszystko. Usiedliśmy razem na podłodze, wtuleni w siebie. Tego dnia nie zgasiliśmy światła.

Wróciła tylko trumna

Trumna przyszła w poniedziałek. Nikt nie był na to gotowy. Samochód z napisem „międzynarodowy transport zmarłych” zaparkował pod kaplicą jak kurier, jakby przywoził coś zwykłego, coś z listy zamówień. Nie mogłam patrzeć. Ale musiałam. Kiedy wnieśli ją do kaplicy, poczułam, że to nie jest mój Rafał. Ani ten z balkonu, kiedy mówił o kolorze dachówki, ani ten z fiordu na zdjęciu. Ten człowiek zamknięty w ciemnym drewnie, owinięty chłodem, był kimś obcym. Nawet zapach był inny. Obcy. Metaliczny, duszący.

Stali przy mnie – mama, teściowa, siostra. Ale ja widziałam tylko dzieci. Zosia tuliła się do mojego ramienia, cicho szlochając. Kuba – jakby zdrętwiał. Nie płakał. Patrzył przed siebie, jakby szukał jakiegoś sensu. Jakby próbował zrozumieć, gdzie w tej trumnie zmieścił się cały ich świat.

Na pogrzeb przyszło wielu ludzi – koledzy z pracy, sąsiedzi, nawet ci z podstawówki. Ktoś przywiózł wiązankę w kolorach naszej flagi, ktoś inny – fotografię Rafała w ramce. Ksiądz mówił o poświęceniu, o miłości, o nadziei. Ale ja nie słyszałam nic. Kiedy opuszczali trumnę do grobu, Zosia szarpnęła mnie za rękę.

– A gdzie jego walizka? – zapytała. – Przecież miał przywieźć dom.

Nie umiałam odpowiedzieć. Otarłam jej łzy i przytuliłam mocno. Bo jak wytłumaczyć dziecku, że czasem obietnica nie wystarcza, że czasem życie kończy się w miejscu, które miało być tylko przystankiem?

Życie bez niego

Minęło pół roku. Śnieg stopniał, dzieci skończyły kolejny rok szkolny, a ja wciąż łapię się na tym, że nasłuchuję kroków na klatce schodowej. Że myślę, jak to będzie, kiedy Rafał wróci i powie, że to wszystko pomyłka. Że żyje. Że po prostu zaspał na autobus. Ale on nie wróci. Czasem siadam wieczorem z laptopem i otwieram katalog z projektami domów. Patrzę na zdjęcia, które kiedyś wybieraliśmy razem. Teraz każdy z nich boli. Bo żaden nie jest już możliwy. Nie w tym składzie. Nie z nim.

Zosia coraz częściej śni, że tata przychodzi do niej w nocy i mówi, że zbuduje domek na chmurze, taki tylko dla nich. Kuba dorósł za szybko. Czasem patrzę na jego minę i widzę w nim cień mężczyzny, którym był jego ojciec. Milczy więcej niż mówi. Przestał zadawać pytania. Jakby zrozumiał, że nie wszystkie mają odpowiedzi.

Nie wiem, czy kiedykolwiek przestanę tęsknić. Ale próbuję. Każdego dnia robię krok. Wstawiam wodę na herbatę. Wychodzę do ludzi. Przytulam dzieci mocniej. Bo wiem, że mam dla kogo żyć. Czasem zamykam oczy i słyszę jego głos. Jak mówi: „Wrócę z pieniędzmi, z domem, z planem na resztę życia”. Nie wrócił z niczym. A jednak coś zostawił – siebie w naszych wspomnieniach, w śmiechu dzieci, w każdym detalu życia, które próbuję poskładać z rozsypanych cegieł. Domu nie zbudowaliśmy. Ale może uda nam się stworzyć coś ważniejszego – miejsce, w którym czujemy, że byliśmy kochani.

Joanna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama