Reklama

Nie od razu zrozumiałam, że coś się dzieje. Byliśmy przecież dziesięć lat po ślubie. Nie idealni, ale… zwyczajni. Mieliśmy wspólne rytuały – poranna kawa, niedzielne spacery, wspólne robienie zakupów. Nic wielkiego, ale to było nasze. Dlatego, kiedy pewnego dnia po prostu nie wrócił z pracy, najpierw pomyślałam, że coś się stało. Wypadek? Cokolwiek.

Przez wiele miesięcy próbowałam zrozumieć, gdzie popełniłam błąd. Co przegapiłam. Analizowałam nasze rozmowy, wspomnienia, gesty. Wchodziłam do sypialni i wąchałam jego koszule, jakby tam jeszcze był. Potem przestałam. Musiałam.

Czułam coś w powietrzu

Pamiętam dokładnie ten dzień. Był poniedziałek. Wstałam wcześniej niż zwykle, bo miałam wizytę u dentysty i potrzebowałam złapać wcześniejszy autobus. On pił kawę w kuchni. Siedział przy stole w dresie, jak zwykle, z gazetą w ręku, ale ani razu na mnie nie spojrzał. Nie przytulił. Nie zapytał, jak się czuję. To nie było normalne.

– Wszystko okej? – zapytałam wtedy z kubkiem w dłoni.

– Tak, czemu miałoby nie być? – odpowiedział i wzruszył ramionami.

Nic nie powiedziałam. Myślałam, że może jest zestresowany pracą. Albo pokłócili się z kimś w firmie. Nie drążyłam, bo... po dziesięciu latach człowiek już wie, że czasem lepiej nie drążyć. Że trzeba dać przestrzeń. Pozwolić. Poczekać.

Tego dnia wyszłam z domu o ósmej. On miał do pracy na dziewiątą. Nie wrócił na kolację. O dziewiętnastej zaczęłam się martwić. O dwudziestej zadzwoniłam na jego telefon. Nie odebrał. O dwudziestej drugiej byłam już w panice. O północy wpadłam w histerię. Nad ranem przyszła wiadomość. Krótki, mechaniczny SMS. „Nie szukaj mnie”.

Nie spałam tej nocy. Ani kolejnej. I jeszcze kilku następnych. Chodziłam do pracy z sińcami pod oczami, jadłam na siłę, tylko po to, żeby nie zemdleć. Znajomi najpierw współczuli, potem zaczęli mnie omijać. Nie wiedzieli, co powiedzieć. Ja zresztą też nie. Jak wytłumaczyć, że człowiek, z którym dzieliłam życie, którego kochałam – po prostu wyszedł z domu i nie wrócił? I nawet nie powiedział dlaczego.

Nie wiedziałam, jak żyć dalej

Minęły dwa tygodnie, zanim wyjęłam jego szczoteczkę do zębów z kubka. Miesiąc, zanim wyniosłam jego buty do piwnicy. Pół roku, zanim przestałam sprawdzać telefon, czy może się odezwał. Dzień, w którym to zrobiłam, bolał bardziej niż ten, w którym zniknął. Bo wtedy... wtedy to już było pewne. Nie wróci.

Policja niewiele mogła zrobić. Formalnie nie było przestępstwa – dorośli ludzie mają prawo odejść, jeśli chcą. Mimo to zgłoszenie złożyłam. Musiałam. Choćby po to, żeby nie czuć się zupełnie bezsilna. Funkcjonariusz, który przyjmował moje zgłoszenie, miał smutne oczy i widocznie zbyt wiele takich historii za sobą.

Może pani poszukać go prywatnie, ale… z doświadczenia powiem: jak ktoś nie chce być znaleziony, to nie będzie.

Przez pierwsze miesiące nie żyłam. Egzystowałam. Automatycznie. Wstawałam rano, myłam się, wychodziłam do pracy. Wieczorami siadałam w kuchni i wpatrywałam się w puste krzesło naprzeciwko jak robot. Jakby zaraz miał wrócić. W końcu przestałam. Człowiek nie może wiecznie tkwić w zawieszeniu.

Rodzina mówiła: „musisz iść dalej”. Koleżanki: „jesteś jeszcze młoda, ułożysz sobie życie”. Słuchałam i kiwałam głową, ale w środku wszystko było puste. Bo to nie o „ułożenie sobie życia” chodziło. To była żałoba po kimś, kto żył – i sam wybrał, by mnie opuścić.

Najgorzej było, że nie wiedziałam, dlaczego. Nie zdradziłam. Nie krzyczałam. Nie zniszczyłam mu życia. Przecież byłam obok. Czy to za mało? Półtora roku później zdjęłam obrączkę. Wcale nie czułam się wolna.

Zobaczyłam jego i nie tylko

Do tego miasta pojechałam przypadkiem. Grób babci był w Rzeszowie, a ja odwlekałam tę wizytę od miesięcy. Nie dlatego, że nie chciałam – po prostu… nie umiałam się zmusić. Tam wszystko było z przeszłości. A ja tak długo walczyłam, żeby nie żyć tym, co było.

Tego dnia jednak się zebrałam. Wsiadłam w pociąg z samego rana z bukietem frezji i zniczem w torbie. Cicho. Słonecznie. Zmarła kilka miesięcy wcześniej. O tej porze wszystko na cmentarzu pachniało wilgocią, martwymi liśćmi i woskiem. Przeszłam alejką, skręciłam w prawo przy wielkim kamiennym aniele, a potem nagle zamarłam. Stał jakieś dwadzieścia kroków ode mnie.

Nie widział mnie jeszcze. Pochylał się nad grobem. Marmurowym, świeżym, z wypolerowanymi literami. Obok niego była kobieta. Wysoka, smukła, w jasnym płaszczu. Trzymała dziecko za rękę. Małą dziewczynkę, może czteroletnią. Dziewczynka podskakiwała w miejscu, próbując coś przeczytać z nagrobka. On pochylił się i coś do niej powiedział, po czym przytulił ją, jakby była całym jego światem. Serce mi stanęło.

To był on. Mój mąż. Mężczyzna, który przed dwoma laty wyszedł z domu i nigdy nie wrócił. Który napisał mi jedno zdanie, jakby przekreślił dziesięć lat naszego życia. Teraz stał przed moimi oczami – z nową rodziną. Cofnęłam się instynktownie za pobliski krzew tui. Ręce mi drżały. Czułam się jak złodziejka. Jak intruz w życiu, które kiedyś było moje, a teraz… już nie miało dla mnie miejsca.

Wszystko nagle wróciło

Nie wiem, jak długo tam stałam. Czas się zatrzymał. Wszystko było jak w zwolnionym tempie. Ich gesty, uśmiechy, to jak on delikatnie odgarnął włosy z czoła tamtej kobiety, jak podał dziewczynce rękę, kiedy ruszyli alejką w stronę wyjścia.

Nie zauważył mnie. Może nawet by mnie nie poznał. W końcu schudłam, ścięłam włosy, zmieniłam styl. Nie, nie po to, by o nim zapomnieć. Po prostu... żeby jakoś przetrwać. Żeby nie patrzeć codziennie na siebie w lustrze i nie widzieć kobiety, którą zostawił. A mimo to, tam, na tym cmentarzu, poczułam się znowu jak ona. Jak ta, którą porzucono. Bez wyjaśnienia. Bez pożegnania.

Kiedy odeszli, długo jeszcze stałam za tym krzakiem. Potem dopiero odważyłam się podejść do grobu babci. Postawiłam znicz, uklękłam. Ale nie umiałam się modlić. Myśli uciekały do niego. Do niej. Do tej dziewczynki. Czy był ojcem tego dziecka? Ile lat miała? Ile czasu upłynęło od jego odejścia do momentu, kiedy pojawiła się ona? Czy on mnie zdradzał jeszcze wtedy, gdy piliśmy wspólną kawę? Kiedy całował mnie w czubek głowy na dobranoc? Czy byłam tylko przystankiem?

Nie pamiętam, jak wróciłam na dworzec. W pociągu trzęsłam się jak w gorączce. Patrzyłam w szybę i widziałam własną twarz – z innymi oczami. Jakbym znów miała trzydzieści lat, kochała go bezgranicznie i czekała, aż otworzy drzwi. Tyle że te drzwi już na zawsze zostały zamknięte. I to on przekręcił zamek.

Musiałam komuś powiedzieć

Miałam ochotę napisać do niego wiadomość. Chociaż jedno zdanie: „Widziałam cię”. Ale po co? Żeby znów milczał? Albo gorzej – odpisał chłodno, jak wtedy: „Nie szukaj mnie”? To by mnie zniszczyło jeszcze raz.

Kilka dni nie mówiłam nikomu. Udawałam, że wszystko gra. W pracy uśmiechałam się, w domu sprzątałam, gotowałam. Wieczorami leżałam w łóżku i odtwarzałam sceny z cmentarza. Ten jego uśmiech. Ten czuły gest wobec tamtej kobiety. I ten sposób, w jaki patrzył na dziecko. Jak ojciec. Jakby był szczęśliwy.

– A ja? – szeptałam w ciemności. – Kim ja byłam? Próbą? Pomyłką?

W końcu zadzwoniłam do siostry.

On żyje – powiedziałam cicho, a głos mi się załamał.

– Co? Kto?

– On. Mój mąż. Widziałam go. W Rzeszowie. Z kobietą. Z dzieckiem.

Milczenie po drugiej stronie było dłuższe, niż powinno.

– Co zrobiłaś?

– Nic. Stałam i patrzyłam. Jak idiotka.

– Może warto z nim porozmawiać? Zamknąć to jakoś?

Czy ja naprawdę tego chciałam? Po co słuchać, że mnie nie kochał? Że zakochał się w niej i uznał, że tak będzie łatwiej? Że odszedł, bo nie umiał żyć w kłamstwie? A może... że po prostu wybrał lepiej? Nie. Nie byłam gotowa. I chyba nigdy nie będę.

Już go nie szukam

Minęły trzy miesiące od tamtego dnia na cmentarzu. Już nie budzę się w środku nocy z przyspieszonym oddechem. Już nie płaczę w autobusie, kiedy przypadkiem ktoś wygląda podobnie. Już nie wyobrażam sobie, że wróci. To „już nie” nie znaczy, że zapomniałam. Albo że wybaczyłam. Po prostu zrozumiałam.

Nie wszyscy mają w sobie odwagę, by odejść z godnością. On odszedł jak tchórz. Zostawił mnie w połowie życia, z tysiącem niewypowiedzianych słów i pytaniami, które zadawałam sama sobie przez dwa lata. Zostawił mnie, bo... mógł. Jemu życie dało mu nową szansę, nową kobietę, nową rodzinę – a mnie zostawiło z jego starymi kubkami w szafce i niezapłaconą fakturą za prąd.

Nie szukałam go. Nie pisałam. Nie dzwoniłam. Zamknęłam drzwi nie tylko przed nim, ale i przed dawną wersją mnie – tą, która wiecznie czekała, która tłumaczyła go, broniła, wmawiała sobie, że wszystko się jeszcze ułoży. Dziś jestem inna. Silniejsza. Choć nadal załamana.

Czasem siedzę na balkonie z herbatą w dłoni i myślę o tej dziewczynce. Może jest jego córką. Może nie. Może któregoś dnia zada pytanie o jego przeszłość, a on znów ucieknie. Albo odpowie jej jednym zdaniem. Może takim samym, jak mnie. „Nie szukaj mnie”.

Ewa, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama