Reklama

Zakochałam się w nim, bo był ciepły, troskliwy i potrafił rozśmieszyć mnie w najmniej odpowiednich momentach. Z perspektywy czasu myślę, że po prostu szukał kogoś, kto będzie jak jego matka – tylko młodszy. Ja? Jestem jego żoną, a nie kucharką, sprzątaczką i domową czarodziejką od papryk w occie. Nasze małżeństwo zaczęło się sypać od drobnostek: „Moja mama zawsze...”, „U nas w domu to...”, aż któregoś dnia usłyszałam, że jestem „bez gospodarskiej ręki”. Może i nie jestem jak jego mama, ale to nie znaczy, że nie zasługuję na szacunek.

Zupa z torebki to nie zupa

– To nie ma smaku – skwitował Patryk, gdy postawiłam przed nim miskę zupy krem z dyni. – A poza tym, znowu z torebki?

– To nie z torebki – odparłam, opierając dłonie o blat. – Sama gotowałam, dynię kroiłam, piekłam, blendowałam. Chcesz zdjęcia w trakcie procesu?

– Mama robiła zupę, która pachniała w całym domu – mruknął z miną męczennika i odsunął talerz. – A tu... jakbyś dodała ciepłej wody i mix przypraw.

Zrobiło mi się głupio. Włożyłam w tę zupę dwie godziny, chociaż wróciłam z pracy o siedemnastej, zmęczona i spocona. Miałam nadzieję, że doceni. Ale on, jak zwykle, znalazł sposób, żeby sprowadzić mnie do poziomu „nieogarnięta baba, która nie zna się na gotowaniu”.

– Twoja mama była na emeryturze i miała całe dnie na przypalanie cebuli – rzuciłam sucho.

– Nie chodzi tylko o czas. Chodzi o podejście. U niej to było z serca, a ty tylko odhaczysz obiad i sru, Netflix – odparł, nie podnosząc głowy znad telefonu.

Zamknęłam oczy, żeby nie powiedzieć niczego, czego później pożałuję. I wtedy to padło:

– Może czasem warto byłoby zadbać o dom, a nie tylko o siebie.

Poczułam, jakby ktoś we mnie rzucił cegłą. Wstałam od stołu i wyszłam do łazienki. Nie płakałam. Zastanawiałam się, jak długo jeszcze dam radę udawać, że to tylko różnice charakterów, a nie brak elementarnego szacunku.

Jestem zła, bo nie robię przetworów

– A może byśmy zrobili w tym roku papryki? – zagaił Patryk przy sobotniej kawie. – Mama zawsze robiła ze trzydzieści słoików. Całą zimę były pod ręką.

– Możemy kupić gotowe – odpowiedziałam bez namysłu. – W sklepie są za sześć pięćdziesiąt. Napełnię ci całą szafkę, jeśli chcesz.

– Ale to nie to samo. Domowe są domowe. Mama zawsze w sierpniu jechała po świeżą, czerwoną, wybierała najładniejsze, parzyła skórkę, obierała...

– Patryk, przestań – przerwałam mu, zanim rozpędził się na dobre. – Wiesz, że nie znoszę grzebać się w słoikach. I nie mam czasu. Ty masz? To zrób.

Parsknął.

– No tak, bo to nie jest twoje zadanie. Lepiej sobie paznokcie pomalować, niż stać nad garami. Mama w twoim wieku miała trójkę dzieci i spiżarnię pełną przetworów.

– W twoim wieku twoja mama była już zgorzkniała, zmęczona i z wiecznie bolącym kręgosłupem – rzuciłam ostro. – Chcesz, żebym też tak skończyła?

Patryk spojrzał na mnie z niechęcią. W jego oczach widziałam rozczarowanie, może nawet pogardę. Nie pierwszy raz. Dla niego domowe przetwory były dowodem miłości. A ja nie chciałam udowadniać uczuć przez godzinne stanie przy garnku.

Szkoda, że nie chcesz być jak ona. Byłoby łatwiej.

– Może dla ciebie. Ale nie dla mnie – powiedziałam cicho, odwracając się plecami. Nie chciałam, żeby widział, że drżę.

Bo on naprawdę tego nie rozumiał. Ja nie chciałam być jak jego mama. Chciałam być sobą. I żeby to wystarczyło.

Kłótnia o słoiki

Kiedy weszłam do kuchni w sobotni poranek, Patryk już tam był. Stał w fartuchu mojej mamy – takim z nadrukiem śmiesznych ziemniaków – i obierał papryki. Na blacie leżały słoiki, ocet, liście laurowe, gorczyca i cukier. Obok gar z parującą wodą. Wszystko jak z przepisów jego mamy.

– Co to ma być? – spytałam, stając w drzwiach z kubkiem kawy.

Skoro ty nie chcesz, to ktoś musi zadbać o spiżarnię – odpowiedział, nie patrząc na mnie. – I póki ja tu jestem, nie zamienię domu w fastfoodowy bar.

Zrobiło mi się ciemno przed oczami. To nie były już tylko pretensje. To był jawny atak. O to, jak wygląda dom. Jak wygląda rodzina. I kto ma rację.

– Czyli robisz to, żeby mi coś udowodnić?

– Robię to, bo ktoś musi. Ty masz swoje Netflixy i kawki z koleżankami. A ja chcę, żeby nasze dzieci – jeśli kiedyś je będziemy mieć – wiedziały, jak pachnie dom zimą. A nie żeby miały matkę, która nie wie, czym się różni słoik weka od twist-offa.

– Dobrze, że nie mamy dzieci – rzuciłam lodowato. – Bo nie chciałabym, żeby słuchały, jak ich ojciec codziennie narzeka, że mama nie dorównuje babci.

– Bo nie dorównujesz – powiedział bez cienia skruchy.

Wyszłam. Zostawiłam go z paprykami, ze słoikami, z przeszłością, w której utknął jak w konserwie. A ja coraz bardziej czułam, że muszę z niej uciec.

Teściowa ma zawsze rację

Nie lubiłyśmy się od początku. Teściowa była typem kobiety, która wyczuwała każdą niezgodność z jej obrazem „idealnej synowej” jak pies tropiący. Raz nie uprasowałam obrusów przed świętami i tydzień później usłyszałam przy rodzinnym stole:

– Za moich czasów to dziewczyna musiała wiedzieć, jak się prasuje lniane rzeczy, zanim wyszła za mąż.

Uśmiechnęłam się wtedy grzecznie, bo co miałam zrobić? Wyjść z krzykiem? Ale najgorsze nie było to, co ona mówiła. Najgorsze było to, jak Patryk na to reagował – a raczej nie reagował wcale.

– Mama nie chciała cię urazić – powiedział mi później, jakby naprawdę wierzył, że jej kąśliwe uwagi to tylko rady prosto z serca.

– A ty może chciałbyś, żebym zaczęła chodzić w fartuszku i śpiewać przy garach? Może powinnam też mówić do ciebie „mój panie i władco”?

– Przestań, dramatyzujesz. Mama po prostu uważa, że kobieta powinna umieć ogarnąć dom. I wiesz co? Ja też tak uważam – powiedział z powagą.

Zrozumiałam wtedy coś, czego nie chciałam dopuścić do siebie wcześniej. On nie był tylko pod wpływem swojej matki. On naprawdę uważał, że jestem gorszą wersją kobiety, bo nie piekę ciasta w sobotę i nie mam spiżarki pełnej konfitur.

– Wiesz, ona kiedyś powiedziała, że jesteś ładna, ale pusta – dodał po chwili.

Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Powiedział to bez mrugnięcia okiem. A ja z każdym słowem czułam się coraz bardziej niewidzialna.

Nie jestem jej kopią

To był dzień, w którym naprawdę pękłam. Otworzyłam szafkę w kuchni i zobaczyłam rząd idealnie ustawionych słoików z papryką. Każdy z naklejoną etykietką: „Papryka 2025, przepis Mamy”. Poczułam się jak w muzeum. Jakbym żyła w cieniu kobiety, która rządziła moim domem.

Wieczorem, gdy Patryk siedział na kanapie z piwem, usiadłam naprzeciwko.

– Powiedz mi szczerze – zaczęłam spokojnie – dlaczego ze mną jesteś?

Spojrzał zaskoczony.

– Co?

– No bo nie jestem twoją mamą. Nie gotuję jak ona, nie prowadzę domu jak ona, nie lubię zapachu octu ani prasowania serwetek na Wigilię. Więc co tu robisz?

– Jesteś moją żoną – odpowiedział po chwili. – Po prostu... nie sądziłem, że tak bardzo będziecie się różnić.

– A ja nie sądziłam, że będziesz mnie porównywał do swojej matki – powiedziałam ostro. – Codziennie. W każdym geście, w każdej rozmowie.

– Nie przesadzaj...

– Nie. Już nie będę udawać, że to normalne. Bo nie jest. I ja tego dłużej nie zniosę.

Nie odpowiedział. Tylko wstał i poszedł do kuchni. Pewnie znowu przestawił słoiki, żeby stały idealnie. Jak u niej. W tamtym momencie zrozumiałam, że nigdy nie przestanę być dla niego niewystarczająca. Bo on nie szukał żony. On szukał kopii swojej matki. A ja? Ja nie zamierzałam nią być.

Nasza ostatnia szansa

W niedzielny poranek otworzyłam spiżarkę i wyjęłam jeden z jego ukochanych słoików. Etykietka się odklejała, więc wzięłam nożyk i ją zdrapałam. „Przepis Mamy” – zniknęło, jakby nigdy tego nie było. Postawiłam słoik na stole w kuchni. Potem obok kolejny. I kolejny. Usiadłam. Czekałam. Patryk wszedł w bokserkach, przetarł oczy.

– Co robisz?

– Zastanawiam się, co z nimi zrobimy – powiedziałam. – Bo nie chcę ich już trzymać. Nie chcę żyć w muzeum twojej matki.

– To tylko papryki – rzucił z przekąsem.

– Nie, Patryk. To wszystko. Twoje „u nas w domu to się tak nie robiło”, „moja mama to by już miała pierogi zrobione”, „twoja zupa nie pachnie jak jej”. To wszystko są te słoiki. Albo je zjesz i przestaniesz mnie porównywać, albo... albo przestanę gotować. Przestanę się starać. Może nawet przestanę tu być.

Patrzył na mnie dłuższą chwilę. A potem podszedł i... odkręcił jeden słoik. Zjadł paprykę na sucho, bez chleba, bez grymasów.

– Są dobre – powiedział. – Ale nie warte tego, żebyśmy przez nie mieli zimną wojnę.

– Nie chcę być nią, Patryk. I nie będę.

– Wiem. Przepraszam, że próbowałem cię do niej dopasować.

Może to była tylko rozmowa. Może chwilowe przebłyski zrozumienia. Ale w tamtym momencie poczułam coś, co czułam dawno temu – że może jeszcze mamy szansę. Jeśli tylko pozwoli mi być sobą.

Natalia, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama