Reklama

Nazywam się Ewelina, mam trzydzieści cztery lata. Dla świata jestem zwyczajną żoną kobietą. Nie mamy dzieci, żyjemy w spokojnej dzielnicy, mąż pracuje, a ja zajmuję się domem. Ludzie myślą, że mam szczęście. Ale nie wiedzą, jak wygląda moje życie od środka.

Marek nie bije. Nie krzyczy. Ale jego cisza potrafi być głośniejsza niż wrzask. On kontroluje wszystko – to, co jem, z kim rozmawiam, dokąd wychodzę. Kiedyś tego nie widziałam. A może nie chciałam widzieć? Moja mama próbowała mi otworzyć oczy. Mówiła:

– Uważaj, kochanie. On cię wygasza.

Nie słuchałam. Zaczęłam się oddalać – najpierw od niej, potem od samej siebie. Marek nie znosił, że mama do mnie dzwoni, że jeżdżę do niej. Mówił, że się wtrąca. Aż w końcu... przestałam jeździć. Przestałam odbierać. Zmarła, kiedy się z nią pokłóciłam. Umarła sama. Nie zdążyłam się pożegnać.

Od tamtej pory nie byłam na jej grobie. Marek mi nie pozwala. Nawet we Wszystkich Świętych mówi, że nie mam po co tam jechać, że „nie ma czego odgrzebywać”. Przez lata milczałam. Aż nagle coś we mnie się zmieniło.

Prosiłam o chwilę nad grobem

– Chciałabym pojechać na cmentarz. Tylko na chwilę – powiedziałam cicho, jakbym prosiła o coś nieprzyzwoitego.

– Co? Znowu ta twoja matka? – odłożył gazetę z głośnym szelestem. – Ile razy jeszcze będziemy to wałkować?

– Marek, przecież zaraz mamy Wszystkich Świętych. Wszyscy jadą...

– No to niech jadą. Ty nie musisz. Po co się znowu nakręcasz? Umarła i już. Chyba, że wolisz spędzić dzień z trupem niż z mężem?

Zamilkłam. To zawsze działało tak samo. Najpierw irytacja, potem pogarda, na koniec – szantaż emocjonalny. Znałam ten schemat. Ale tym razem coś we mnie zadrżało. Może przez to, że ostatnio coraz częściej patrzyłam na puste miejsce przy stole. Albo przez to, że mama mi się śniła. Stała pod bramą cmentarza i patrzyła, jak przechodzę obojętnie.

– To tylko jeden dzień... Chciałabym zapalić mamie znicz – powtórzyłam, nieco głośniej.

– Znowu ta twoja matka! Nawet po śmierci ją wybierasz zamiast mnie? – Marek wstał, jakby miał ochotę trzasnąć drzwiami, ale wiedział, że to ja zostanę w środku. – Ona ci tak mieszała w głowie, że do dziś nie możesz sobie ułożyć życia. I jeszcze chcesz iść jej dziękować?

– To nie tak, po prostu... chcę uczcić jej pamięć – wyszeptałam.

– Dla mnie to koniec tematu.

I tak to było. Znowu się wycofałam. Znowu zostałam w domu. Ale po raz pierwszy nie było we mnie tylko smutku. Czułam też coś nowego. Złość.

Często o niej myślałam

– On cię zmienia. Nie poznaję cię, Ewelina – powiedziała kiedyś mama, a ja aż się wzdrygnęłam. Siedziałyśmy wtedy u niej w kuchni. Piekła jabłecznik. Ten sam, który zawsze robiła mi na urodziny. Ale tym razem jego zapach drażnił mnie, jakby był wyrzutem sumienia.

– Po prostu się dostosowuję. Ty nigdy go nie lubiłaś – powiedziałam wtedy. Do dziś żałuję, że tak łatwo ją zbyłam.

– Bo widzę, jak cię przygniata – odparła, odwracając się do mnie. – Kochanie, miłość to nie kontrola. Miłość nie mówi ci, kim masz być.

Wtedy nie chciałam tego słuchać. Miałam już pierścionek na palcu, suknia wisiała w szafie, a Marek był przecież taki troskliwy. Nie chciałam widzieć, że troska jest jednocześnie klatką. Że to nie opieka, tylko kontrola.

– On po prostu... dba o mnie – próbowałam się bronić.

On cię tłamsi – powiedziała cicho mama i odwróciła się z powrotem do piekarnika.

Nie pokłóciłyśmy się wtedy. Mama nigdy nie krzyczała. Ale po tej rozmowie odwiedzałam ją rzadziej. Było mi głupio. Może już wtedy wiedziałam, że ma rację.

Teraz jej już nie ma. A ja coraz częściej wracam do tych chwil jak do jakiejś bezpiecznej przystani. Z każdym wspomnieniem widzę wyraźniej: Marek nie zabronił mi jeździć na grób matki, bo jej nienawidził. Zrobił to, bo to był jego sposób, by mnie złamać. Na dobre.

To przelało czarę goryczy

Myślałam, że Marek pracuje w garażu. Ale kiedy schodziłam po pranie do piwnicy, usłyszałam jego głos. Rozmawiał przez telefon.

– Jak się nie słucha, to trzeba jej zamknąć drogę – śmiał się do słuchawki. – Ta jej stara w końcu kipnęła, to niech się i z pamięcią po niej pożegna.

Zamarłam. Dosłownie. Jakby ktoś mnie uderzył w twarz. Przylgnęłam do ściany, czując, że serce mi bije jak oszalałe.

– Nie, no co ty, jeszcze nie wie, że odciąłem jej kartę – ciągnął dalej, a ja czułam, jak żołądek ściska mi się w ciasny węzeł. – Zostawiłem jej tylko jedną, tą na zakupy. Jak będzie kombinować, to i ją zablokuję. Musi siedzieć na miejscu. Inaczej znowu będzie się użalać nad tym grobem i robić z siebie ofiarę.

Potem się zaśmiał. Śmiał się ze mnie. Z mojej żałoby. Z matki. Cofnęłam się po cichu po schodach. Zostałam z pustym koszem na klatce schodowej, z ręką zaciśniętą na poręczy, żeby się nie przewrócić.

To nie była troska. To nie był żal po matce. To była klatka. Nie chodziło o grób. Ani o moją matkę. Chodziło o kontrolę. O to, że on musi wiedzieć wszystko, trzymać mnie jak na smyczy. Bo kiedy jestem wolna, zaczynam czuć. A teraz właśnie – poczułam wszystko naraz. Ból. Wściekłość. Wstyd. I coś jeszcze. Coś, co we mnie do tej pory spało. Bunt.

Trzymała mnie tylko przysięga

– Ewelina, czy ty w ogóle siebie słyszysz? – Bożena spojrzała na mnie znad kubka z herbatą, unosząc brwi. – Twój mąż ci zabrania jeździć na cmentarz, jakbyś miała tam kogoś sobie znaleźć, a nie zapalić znicz własnej matce.

Siedziałyśmy u niej w kuchni. Tyle razy odmawiałam tych spotkań, zawsze tłumacząc się „obowiązkami”. A teraz sama zadzwoniłam. Nie miałam już siły być sama w tym wszystkim.

– Marek... on po prostu nie lubił mamy. Myśli, że ona mnie nastawiała przeciwko niemu – próbowałam jeszcze bronić tego, co nie miało już prawa do obrony.

Bożena wstała i podeszła do okna. Przez chwilę milczała. Potem odwróciła się i powiedziała cicho:

– Ewelina, on cię nie kocha. On cię kontroluje. To nie jest związek. To więzienie z czystymi firankami.

Zamrugałam. Tak wprost nikt mi tego nie powiedział.

Ale przecież... to mój mąż. Przysięgałam mu.

– A sobie przysięgałaś, że będziesz szczęśliwa? Że będziesz sobą?

Zamilkłam. Nigdy o tym nie myślałam. Żyłam tak, jak Marek chciał. Jak było wygodnie. Cicho, posłusznie, z opuszczoną głową. A teraz… teraz pierwszy raz od lat spojrzałam na siebie nie jak na „czyjąś żonę”, ale jak na kobietę, która coś czuje.

– Może powinnaś tam pojechać – dodała Bożena. – Bez pytania. Bez pozwolenia. Zrób to dla siebie. Dla niej.

Po raz pierwszy od lat naprawdę to rozważyłam.

Wreszcie to zrobiłam

Było zimno, ale sucho. Klasyczna jesień na Wszystkich Świętych – nieprzyjazna, ale nie aż tak, by mogła być wymówką. Marek wyszedł rano jak zwykle. „Jadę do Roberta, pomożemy mu z drewutnią” – rzucił od niechcenia i nawet nie zapytał, co ja planuję. Był pewien, że nie planuję nic.

Ale ja czekałam tylko, aż drzwi się zamkną. Wstałam. Powoli, jakby każdy ruch ważył tonę. Ubrałam się ciepło, sięgnęłam do szafki po znicz. Tylko jeden. Wzięłam go jak relikwię – przezroczysty, z matowym wieczkiem, złoty krzyżyk z przodu. Prosty. Taki, jaki lubiła mama.

Gdy szłam przez alejki cmentarza, czułam, jak coś się we mnie zmienia. Nie płakałam, ale oczy szczypały mnie jak przed burzą. Niosłam znicz jak dar, jak przeprosiny. Stanęłam przed grobem. Nagle zrobiło się cicho. Aż nienaturalnie. Pochyliłam się i postawiłam znicz, zapaliłam go. Drżała mi ręka. Potem uklękłam i szeptem zaczęłam mówić:

– Mamo... przepraszam, że nie byłam tu wcześniej. Bałam się. Ale już nie chcę się bać. Chcę żyć. Dla siebie. I dla ciebie. Pamiętam, co mówiłaś. Że mam uważać, żeby nie zniknąć. Wiesz co? Jeszcze jestem. Jeszcze mnie nie zgasili.

Wtedy popłynęły łzy. Powoli, cicho. Jakby były tylko dla niej. Siedziałam przy grobie długo. A kiedy wstałam, byłam lżejsza. To nie był koniec. To był początek.

Przestałam się bać

Gdy wróciłam do domu, było ciemno. Buty Marka stały w przedpokoju, kurtka wisiała na haczyku. Weszłam do środka spokojnie. Nie zdejmowałam płaszcza. Wiedziałam, że zaraz się zacznie.

– Gdzie byłaś? – jego głos dobiegał z kuchni. Nie krzyczał. Jeszcze nie.

Na cmentarzu – odpowiedziałam, prostując się. – U mamy.

Wyszedł do przedpokoju. Patrzył na mnie z mieszaniną wściekłości i zaskoczenia.

Zrobiłaś to specjalnie, żeby mi dopiec – powiedział, jakby właśnie odkrył jakiś spisek.

– Nie – odpowiedziałam spokojnie. – Zrobiłam to dla siebie.

Zamilkł na moment. Próbował coś powiedzieć, ale nie potrafił znaleźć właściwych słów. Patrzył na mnie, jakbym była kimś obcym. Może pierwszy raz od dawna mnie naprawdę zobaczył. Może pierwszy raz od dawna ja zobaczyłam siebie.

Minęłam go i poszłam do sypialni. Zamknęłam drzwi bez trzaśnięcia, bez krzyku. Po prostu – zamknęłam. Usiadłam na łóżku. Cisza była inna. Ciepła. Nie wiedziałam jeszcze co dalej. Czy wystarczy mi odwagi, by odejść. Czy będę umiała żyć sama. Ale wiedziałam jedno: już się nie cofnę. Ten znicz na grobie był jak latarnia w ciemności. Pokazał mi drogę. Na razie zamknęłam tylko drzwi sypialni, ale dla mnie to było jak wybicie pierwszej cegły w murze.

Ewelina, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama