„Mój mąż nie mógł znieść, że w pracy zostałam jego szefową. Wolał się zwolnić i zająć się układaniem cegieł”
„Pewnego dnia przyniósł wypowiedzenie. Nie zapowiedział tego wcześniej. Po prostu rzucił kopertę na stół. – Rezygnuję. Odchodzę z firmy. – Żartujesz? – zapytałam cicho. – Nie. Już dłużej nie mogę patrzeć, jak traktujesz mnie jak jednego z podwładnych”.

- Redakcja
Nie planowałam awansu. Zgłosiłam swoją kandydaturę trochę z ciekawości, trochę z nudów, przekonana, że i tak nie mam szans. A jednak to mnie wybrali. Z dnia na dzień stałam się szefową działu, w którym pracował mój mąż. Jeszcze niedawno byliśmy partnerami przy jednym biurku, a teraz – formalnie – to ja miałam wydawać mu polecenia. Myślałam, że się z tego pośmiejemy, że potraktujemy to jak wspólną przygodę. Myliłam się. On nie potrafił się z tym pogodzić. A ja nie umiałam tego zatrzymać.
Nie spodziewałam się awansu
– Serio? No co ty? – Mikołaj aż się zaśmiał, gdy wieczorem opowiedziałam mu, że dostałam awans. – Ty? Szefowa? To jakaś pomyłka!
Nie wiedziałam, czy mam się obrazić, czy roześmiać. Uśmiechnęłam się, choć w środku coś już wtedy lekko zgrzytnęło. Miałam nadzieję, że żartuje. Że po prostu go zaskoczyłam.
– Tak, ja – odpowiedziałam spokojnie. – Zespół wybrał mnie spośród czterech kandydatów. Wiesz, ile głosów dostałam? Prawie jednogłośnie.
– No to gratuluję – rzucił bez entuzjazmu, wstał od stołu i zaczął zbierać naczynia. – Chociaż szczerze mówiąc, nie rozumiem, po co ci to.
Od tej rozmowy minęły dwa tygodnie. W firmie wszystko działo się błyskawicznie – przeszłam szkolenia, pierwsze spotkania z zarządem, dostałam nowe obowiązki i większe biuro. A Mikołaj… cóż, niby nic się nie zmieniło. Wciąż był inżynierem, wciąż pracowaliśmy w tej samej firmie. Ale kiedy patrzyłam, jak unika mojego wzroku na zebraniach i zbywa moje służbowe maile, czułam narastający mur.
W domu też coś pękło. Nie było już wieczornych rozmów, nie było żartów przy kolacji. Było tylko „co na obiad?” i „widziałeś moje klucze?”. Jakbyśmy nagle przestali mówić tym samym językiem. A ja? Ja byłam dumna. Tak bardzo chciałam, żeby i on był.
– Mikołaj, cieszysz się chociaż trochę? – zapytałam któregoś wieczoru, siadając obok niego na kanapie.
– Oczywiście – odpowiedział i wbił wzrok w telewizor. – Przecież dostałaś, co chciałaś.
Jego urażona duma
Zaczęłam zauważać to wszędzie. W spojrzeniach kolegów z pracy, kiedy wchodziliśmy razem na spotkania. W komentarzach Mikołaja, które niby były żartem, ale bolały.
– Pani kierownik, może pozwoli mi pani dziś zjeść obiad, czy trzeba wystąpić o zgodę na przerwę? – rzucił raz w kuchni biurowej, gdy byli tam jeszcze inni.
Wszyscy się zaśmiali. Wszyscy poza mną. Nie wiedziałam, jak reagować. W domu udawał, że wszystko gra. Ale wystarczyło, że zapytałam, jak minął dzień, a odpowiadał zdawkowo. Nie pytał o moje. Nie interesowało go, że pierwszy raz prowadziłam prezentację przed zarządem i że mi wyszło. Nie pochwalił, nie zapytał, nie pogratulował. Jakby to, co osiągnęłam, nie miało żadnego znaczenia. A może właśnie miało... zbyt duże.
Zaczął wracać później z pracy. Tłumaczył się projektami, ale kiedy pytałam, co to za projekty, wzruszał ramionami. Przestał zostawiać rzeczy w łazience – golarkę, perfumy, nawet ręcznik. Jakby chciał zaznaczyć, że to już nie jego przestrzeń. Znikał. Codziennie po kawałku. W firmie też było inaczej. Na zebraniach rzadko zabierał głos, a jeśli już coś mówił, to tylko wtedy, gdy musiał. Nie podważał mnie wprost, ale czułam, że mnie nie wspiera. Nie walczył. Wycofał się.
I tylko raz, po kolejnym cichym wieczorze, gdy zapytałam:
– Czy to dlatego, że jestem teraz twoją przełożoną?
Spojrzał na mnie chłodno i odpowiedział:
– Nie. Dlatego, że przestałaś być moją partnerką.
Ciche dni w domu i pracy
W pracy zachowywaliśmy pozory. On siedział dwa biurka dalej, nie patrzył. Ja prowadziłam spotkania, rozdzielałam zadania, przypominałam o terminach. Wysyłałam maile, na które odpowiadał chłodno i rzeczowo, bez „cześć” i „dzięki”. W zespole nikt nie komentował. Może się domyślali, może już wszystko wiedzieli – ale nikt nie odważył się zapytać.
W domu milczeliśmy. Nawet nie kłóciliśmy się – po prostu unikaliśmy siebie nawzajem. Każde z nas siedziało w swoim kącie, każde z nosem w telefonie albo z udawaną fascynacją wpatrzone w ekran telewizora. Wieczorami kładliśmy się do łóżka osobno. Ja wcześniej, on później. Zawsze później.
Zaczęłam chodzić na jogę po pracy. Nie dlatego, że potrzebowałam ćwiczeń. Potrzebowałam ciszy. Ciszy, w której nikt mnie nie oceni. A może po prostu nie chciałam wracać do mieszkania, które z dnia na dzień przestało być domem? Pewnego dnia przyniósł wypowiedzenie. Nie zapowiedział tego wcześniej. Po prostu rzucił kopertę na stół.
– Rezygnuję. Odchodzę z firmy.
– Żartujesz? – zapytałam cicho.
– Nie. Już dłużej nie mogę patrzeć, jak traktujesz mnie jak jednego z podwładnych. Jesteś dobra w tym, co robisz, to jasne. Ale nie chcę być trybikiem w twoim systemie. Mam dosyć.
Patrzyłam na niego z niedowierzaniem. Przez chwilę miałam nadzieję, że się uśmiechnie. Powie, że blefuje. Ale nie powiedział.
– Mam już nową pracę. Na budowie. Od poniedziałku zaczynam.
Wolność za wszelką cenę
Wstał w poniedziałek o piątej rano. W kuchni pachniało kawą, cicho stukały buty o kafelki. Weszłam półprzytomna, w szlafroku, i spojrzałam na niego. Wyglądał inaczej – dres, robocza kurtka, plecak. Jakby już nie był częścią tego samego świata.
– To już dziś? – zapytałam, choć znałam odpowiedź.
– Mhm – odpowiedział, nie patrząc mi w oczy. – O szóstej mam być na miejscu. Pierwsza dniówka.
Chciałam coś powiedzieć. Że to głupie. Że rzuca stabilną pracę w zawodzie, na który studiował, że ma doświadczenie, że przecież nie musi... Ale nic nie powiedziałam. Bo wiedziałam, że musi. Że to nie jest decyzja o pracy. To był jego krzyk – nie chcę żyć w twoim cieniu. Wrócił brudny, zmęczony, spocony. Ale... uśmiechnięty. I to bolało najbardziej. Bo gdy wracał z firmy, gdzie siedzieliśmy pięć biurek od siebie, był szary, zgaszony, obojętny. A teraz... jakby coś w nim odżyło.
– Dostałem swoją ekipę. Będę prowadził budowę tego osiedla pod miastem – rzucił, siadając do kolacji.
– I co? Podoba ci się?
– Wiesz co? Bardzo. Nikt mi nie mówi, co mam robić. Nikt nie udaje, że mnie słucha tylko dlatego, że musi. Tam jest jasno. Albo robisz, albo nie. Proste zasady.
Zamilkłam. Ja miałam excela, wykresy, targety. On – szpachlę i pustaki. Zdziwiło mnie, jak bardzo mu tego zazdrościłam. Jakby prostota była luksusem, na który nie mogłam sobie pozwolić.
Zderzenie z rzeczywistością
Minęły dwa miesiące. Nie było już wspólnych poranków, nie było rozmów przy kolacji. On wstawał, gdy ja jeszcze spałam, wracał, gdy ja siedziałam nad laptopem. Czasem mijaliśmy się w łazience, czasem w przedpokoju. Jak sąsiedzi. Albo współlokatorzy. Zaczęłam się zastanawiać, kiedy ostatni raz zapytał, jak się czuję. Albo ja jego. Kiedy ostatni raz dotknęliśmy się w sposób, który nie był przypadkowym muśnięciem ramienia? W naszym małżeństwie nie było już bliskości, tylko obowiązki – rachunki, zakupy, pranie.
– Co robisz w weekend? – zapytałam w piątek wieczorem, łapiąc go w drzwiach.
– Jadę z chłopakami na budowę. Chcemy to skończyć przed terminem, będą premie.
– A my? – zapytałam cicho. – W ogóle jeszcze jesteśmy „my”?
Zawahał się. A potem powiedział coś, co długo dźwięczało mi w głowie:
– Nie wiem. Może jesteśmy tylko dwoma osobami, które kiedyś miały wspólne życie.
Zrobiło mi się zimno. I pusto. Jakby jednym zdaniem wyciągnął ze mnie wszystko. W weekend poszłam sama do kina. Pierwszy raz od lat. Potem do kawiarni. Patrzyłam na pary przy stolikach i zastanawiałam się, ile z nich jest jeszcze razem, a ile już tylko udaje. Wieczorem wrócił późno, zmęczony, z pyłem na kurtce. Podałam mu herbatę, ale nie spojrzał mi w oczy.
– Dziękuję – powiedział.
– Proszę – odpowiedziałam. I to było wszystko.
Wszystko przez awans
Wiedziałam, że to się kiedyś stanie. Że nadejdzie wieczór, w którym usiądziemy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole i już nie będzie nic więcej do powiedzenia.
– Myślę, że powinniśmy się rozstać – powiedział wtedy spokojnie. Nie było w nim złości. Tylko zmęczenie i... ulga?
Popatrzyłam na niego długo. Nie płakałam. Łzy wypłakałam wiele tygodni temu, kiedy jeszcze wierzyłam, że to tylko faza. Że się przyzwyczai. Że mu przejdzie. Nie przeszło.
– Myślę, że masz rację – odpowiedziałam równie cicho. – Zmieniliśmy się. Ja... poszłam w swoją stronę. Ty w swoją.
Nie było dramatów, krzyków, rzucania talerzami. Spakował się kilka dni później. Zostawił klucze na komodzie. Zabrał tylko to, co najważniejsze – dokumenty, ubrania, jedną książkę, której nigdy nie przeczytał do końca. Na koniec stanął w drzwiach i powiedział:
– Wiesz... byłaś dobra w tej pracy. Naprawdę. Tylko... nie umiałem znieść, że mi odjeżdżasz. A ja stoję w miejscu.
Chciałam coś powiedzieć. Że mógł iść ze mną. Że mogłam na niego poczekać. Ale nie powiedziałam nic. Bo już nie miało znaczenia. Dziś mijamy się czasem w sklepie. Mówi „cześć”, a ja kiwam głową. Na jego dłoni jest nowy tatuaż, na mojej – pierścionek bez obrączki. Może naprawdę byliśmy tylko dwoma ludźmi, którzy kiedyś mieli wspólne życie. A teraz – mamy osobne.
Weronika, 37 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Na emeryturze zaprzyjaźniłam się z młodą sąsiadką i jej córeczką. Dziś one są mi bliższe, niż moja własna rodzina”
- „Podarowaliśmy dzieciom nasz ukochany domek letniskowy nad jeziorem. To, co z nim zrobili, woła o pomstę do nieba”
- „Na weselu kuzynki mąż narobił smrodu i zniknął. Myślał, że posprzątam po nim ten cały bałagan, ale się przeliczył”

