Reklama

Są rzeczy, których nikt z zewnątrz nie zrozumie – zapach starych książek w szafie po dziadku, list od mamy pisany w pośpiechu, poplamiona sukienka, w której pierwszy raz poszłam na randkę. Dla innych to śmieci, dla mnie – cząstki życia. Mój mąż od zawsze miał do tego podejście bardzo pragmatyczne. Z czasem jednak przestało to być zwykłą różnicą charakterów, a zaczęło przypominać starcia. Walkę o przestrzeń, o prawo do sentymentów, do wspomnień. I choć może brzmi to banalnie, każdy kolejny wyrzucony przez niego przedmiot bolał mnie jak zdrada. Bo tak naprawdę nie chodziło o rzeczy. Chodziło o szacunek.

Zaczęło się od wazonu po babci

– A co to za straszydło? – spytał z niesmakiem, trzymając w rękach zielonkawy, szklany wazon, który jeszcze chwilę wcześniej stał na komodzie w salonie.

– Postaw to. To wazon po mojej babci.

– No właśnie, po babci. Czyli rozumiem, że swoje już przeżył. Może czas dać mu spokojnie odejść do wazonowego nieba?

Nie zaśmiałam się. Wzięłam go delikatnie z jego rąk i postawiłam z powrotem na miejsce.

– Lubię go. Jest trochę kiczowaty, wiem. Ale... on tam zawsze stał. W domu babci, przy oknie. W nim były zawsze kwiaty z ogródka.

– No to najwyższy czas, żebyś dorosła – mruknął pod nosem i ruszył do kuchni.

To nie była pierwsza taka sytuacja, ale wcześniej miał jeszcze w sobie resztki wyczucia. Krytykował, marudził, ale nie ruszał niczego bez mojej zgody. A tu nagle, pewnego dnia, wracam z pracy, a wazon leży w reklamówce przy śmieciach. I tylko jego bezczelne „a co, i tak był pęknięty” dopełniło miarki.

Pęknięty? Nawet jeśli – to był mój pęknięty wazon. Mój kawałek dzieciństwa. Pamiątka po kobiecie, która nauczyła mnie, że najcenniejsze rzeczy nie zawsze błyszczą. Wtedy pierwszy raz zrozumiałam, że mój mąż nie rozumie. Nie rozumie mnie. Nie chodziło o szkło. Chodziło o brak szacunku. Brak pytania. Brak uważności. I to bolało bardziej niż gdyby rozbił dziesięć takich wazonów.

Ten mój bałagan

– Mówiłem ci, żebyś zrobiła porządek z tymi kartonami – powiedział, ledwie zamknął za sobą drzwi od piwnicy. – W połowie rzeczy nawet nie wiesz, co tam jest.

Zeszłam za nim po schodach, zaniepokojona tonem jego głosu. Stał nad otwartym pudłem, w którym walały się zdjęcia, stare zeszyty, kolorowe pisma z lat 90.

Przecież to moje rzeczy... – zaczęłam spokojnie, ale on już się nakręcał.

– Twoje, moje – jakie to ma znaczenie? Tu nie ma muzeum. Trzymasz tu jakieś zżółknięte notatki, kartki świąteczne sprzed dwudziestu lat i płytę CD z podpisem „Bal gimnazjalny 2003”. Serio?

Wyjął płytę i machnął nią teatralnie przed moją twarzą. Wzięłam ją mu z ręki, przyciskając do piersi.

– Bo to mój bal. Moje wspomnienia. Miałam wtedy na sobie granatową sukienkę i płakałam w toalecie, bo chłopak, który mi się podobał, tańczył z kimś innym...

– I to jest powód, żeby trzymać ten śmieć przez dwadzieścia lat?

Nie odpowiedziałam. Kucnęłam przy kartonie i zaczęłam przeglądać jego zawartość. Każda rzecz miała historię. Niektóre zabawne, inne smutne, jeszcze inne zupełnie zwykłe. Ale moje.

– Wyrzuciłem już trzy inne – rzucił od niechcenia. – Tam były tylko jakieś papiery i stare bilety. Nieważne, prawda?

Poczułam, jak w środku robi mi się pusto. Przecież nie pytał. Po prostu to zrobił. Jakby miał prawo. Bo przecież dla niego to „bałagan”. A dla mnie? Dla mnie to było jak grzebanie w mojej głowie bez pytania.

Dla niego to rupiecie

– Nie mogłem już patrzeć na ten stary obrus. Rozlatuje się, śmierdzi starością i ma plamy, których nawet Vanish nie ruszy – powiedział z dumą, kiedy zorientował się, że coś zniknęło ze stołu w jadalni.

– Co zrobiłeś z obrusem? – zapytałam, choć już znałam odpowiedź. Pusto było na stole. Tak jakoś... zimno.

– Wyrzuciłem. Serio, miałem dość. Przecież go nie używamy. Leżał tylko, żeby zbierać kurz.

Zamknęłam oczy. Ten obrus mama haftowała jeszcze przed moim ślubem. Ręcznie. Zgubiła wtedy jeden z zębów w herbacie, tak się śmiała, kiedy źle postawiła ścieg i musiała pruć całą linię. Nie chodziło o obrus. Chodziło o historię. O gest. O ręce mojej matki, które go stworzyły.

– Wiesz, co w nim widziałam? – zapytałam cicho. – Dzieciństwo. Wigilię. Mamę z wałkiem i tatę, który podjadał pierogi, kiedy nie patrzyła. A potem mnie, jak go wyciągam z szafy, bo... bo jakoś tak ładniej z nim. Cieplej.

On milczał. Patrzył na mnie, jakby widział coś nowego, obcego.

– Dla ciebie to rupieć. Dla mnie to kawałek serca.

– Przesadzasz – rzucił w końcu. – Nie możemy przecież żyć w muzeum.

– Nie, ale chcę żyć w domu. W którym czuję się szanowana.

To nie był pierwszy raz. Ale pierwszy, kiedy poczułam, że chyba naprawdę nie rozumie. Albo – co gorsze – rozumie, ale i tak ma to gdzieś.

Kiedy zniknął mój pamiętnik

Szukając zeszytu z przepisem na drożdżowe ciasto, otworzyłam pudło z dokumentami. Był tam zawsze – czerwony zeszyt w kratkę, oklejony naklejkami, z wyblakłym napisem „Z pamiętnika nastolatki”. Mój pamiętnik. Prowadziłam go przez cztery lata. Pisałam o wszystkim – o tym, jak bardzo nienawidzę swojej twarzy, jak się wstydzę powiedzieć „cześć” do chłopaka z sąsiedztwa, o bólu po śmierci taty, o marzeniach, których nigdy nikomu nie zdradziłam. Nie było go. Przejrzałam wszystkie pudła. Po godzinie wiedziałam – zniknął.

– Pamiętasz ten czerwony zeszyt, który był w dokumentach? – zapytałam go, kiedy wrócił z pracy.

– Ten stary, w kratkę? Myślałem, że to jakiś notatnik z liceum. Kartki w nim się sypały. Wyrzuciłem. A co?

Stałam w miejscu, jakby ktoś mi nagle odciął powietrze.

To był mój pamiętnik – powiedziałam szeptem.

– Pamiętnik? Ale... przecież nie pisałaś go od lat. Nie sądziłem, że to coś ważnego.

– Nie pisałam, bo już nie jestem tamtą dziewczyną. Ale ona... nadal jest we mnie. I tam były wszystkie moje uczucia. Myśli, których nie potrafiłam wypowiedzieć na głos. A teraz... to wszystko leży na jakimś śmietniku?

Pokręcił głową i wzruszył ramionami, jakby wciąż nie rozumiał, w czym problem. A ja pomyślałam: może to ja jestem problemem. Może dla niego uczucia i wspomnienia nie znaczą nic, jeśli nie można ich wycenić albo postawić na półce.

Znowu te moje graty

W sobotę wróciłam z pracy trochę wcześniej. Chciałam zaskoczyć go obiadem, może pokazać, że jeszcze potrafimy być blisko, zwyczajnie, bez kłótni. Ale zamiast zapachu zupy, przywitał mnie kurz i otwarte drzwi od garderoby. Stał pośrodku pokoju z czarnym workiem na śmieci i wrzucał do niego moje rzeczy. Stare apaszki, ozdoby do włosów, parę ramek bez zdjęć, korale po ciotce Krysi.

– Co ty robisz?! – zawołałam, podbiegając do niego.

– Sprzątam. Mówiłaś, że nie masz kiedy. To pomagam.

– Pomagasz?! – wyrwałam mu worek z rąk. – Te „gratki”, jak je nazywasz, to moje rzeczy. Moje! Dlaczego robisz to bez pytania?

– Bo mam dość tego twojego zbieractwa! Wszędzie tego pełno. Szuflady nie można zamknąć, bo upychasz tam sentymenty!

– To nie są sentymenty, tylko moja historia! Rzeczy, które coś dla mnie znaczą. Ty masz swoje skrzynki z narzędziami, garaż pełen złomu i jakoś ci tego nie wyrzucam!

– Bo to są rzeczy przydatne!

– A moje nie są?

Zamilkł, ale jego twarz mówiła wszystko. Nie są. To był ten moment, kiedy zrozumiałam, że my nie jesteśmy tylko z innych światów. My już nawet nie próbujemy mówić tym samym językiem. On chce pustych przestrzeni. Ja – pełnych serca. I w tej pustce chyba nie ma już miejsca na mnie.

W głowie mu się to nie mieści

Wieczorem usiadłam na kanapie, otoczona pudełkami, które uratowałam z jego „wielkiego sprzątania”. Każda rzecz była jak głos z przeszłości, który ktoś próbował uciszyć. I nagle poczułam, że jestem już zmęczona tą walką. Nie o obrusy, nie o pamiętnik, nie o wazon – tylko o prawo do bycia sobą. Do istnienia w naszym domu nie jako cień jego logiki, ale jako pełna, dziwna, emocjonalna ja.

On przeszedł przez pokój, nawet nie pytając, co robię. Włączył telewizor. Zimne światło odbiło się w szybie starego lusterka, które trzymałam właśnie w dłoni. W tym samym, w które jako dziecko patrzyłam z babcią, ucząc się zaplatać warkocze. Dla niego to tylko plastik. Dla mnie – babcia.

– Kiedyś mnie kochałeś – powiedziałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

– Nadal cię kocham. Po prostu nie rozumiem, po co ci to wszystko – odpowiedział, nawet nie odrywając wzroku od ekranu.

I właśnie w tym zdaniu zawierało się wszystko, co nas dzieliło. On kochał obraz, który miał w głowie. Wersję mnie, którą dało się logicznie ogarnąć. Ale tej prawdziwej, z przeszłością, emocjami, dziwnymi przywiązaniami – już nie potrafił. Nie rzuciłam mu walizki. Nie zrobiłam dramatycznej sceny. Ale wiedziałam, że to koniec. Bo jeśli ktoś nie szanuje twoich wspomnień, to nie szanuje ciebie. Moje rzeczy spakowałam sama. Z czułością. Jakby były częścią mnie. I odeszłam, zanim zupełnie mnie wyrzucił.

Renata, 42 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama