Reklama

Od czterech lat jestem żoną Sebastiana. Z zewnątrz pewnie wyglądaliśmy jak zwykłe, dobrze funkcjonujące małżeństwo. Mieliśmy wspólne mieszkanie z balkonem na południe, psa, który szczekał tylko na sąsiadkę z drugiego piętra, i ulubioną lodziarnię trzy ulice dalej. W piątki zamawialiśmy pizzę, a w soboty oglądaliśmy seriale. I choć z pozoru było dobrze, to w środku mnie od dawna było coś nie tak.

Zawsze miałam w sobie potrzebę utrwalania chwil. Robiłam zdjęcia, kiedy tylko się dało: Sebastianowi śpiącemu na kanapie, Sebastianowi przy frytkach na stacji benzynowej, Sebastianowi malującemu ściany. Niby nic, ale dla mnie – wszystko. Te zdjęcia to był mój sposób na mówienie: „widzę cię, jesteś dla mnie ważny”. Nigdy się nie opierał, choć często się uśmiechał z pobłażaniem. Ale... sam nigdy nie wyjął telefonu, by zrobić mi zdjęcie. Ani razu. Ani przypadkiem, ani z czułości.

Tłumaczyłam to sobie na tysiąc sposobów. Może nie lubi. Może nie myśli o tym. Może to ja jestem przewrażliwiona. Ale z każdym miesiącem coraz trudniej było mi to ignorować. W momentach, gdy ja stałam z aparatem, patrząc na niego jak na coś wartego zapamiętania, czułam, że ja sama jestem... niewidzialna. Jakby mnie nie było.

Czasami zastanawiałam się, czy ja sobie tego wszystkiego nie wymyśliłam. Może wyidealizowałam Sebastiana? Może to nie był brak czułości, tylko inny język miłości? Ale w głębi serca czułam, że po prostu przestawałam być w jego oczach kimkolwiek więcej niż tłem. Jak ściany w kuchni.

Nie przemógł się nawet na wakacjach

Morze było spokojne, prawie nieruchome. Słońce przebijało się przez poranne chmury, rzucając srebrzyste refleksy na taflę wody. Pachniało solą, smażoną rybą z budki obok i jakimś tanim perfumem od mijającej mnie dziewczyny. Stałam z rękami w kieszeni, patrząc na fale, które spokojnie obmywały brzeg. Chciałam, żeby ten moment zapadł mi w pamięć – był w tym widoku jakiś spokój, coś kojącego. I chciałam w nim być ja.

Zrób mi zdjęcie, dobrze? – powiedziałam cicho, wyciągając telefon w stronę Sebastiana.

Obrócił się do mnie, nie patrząc nawet na ekran. Jego spojrzenie przesunęło się gdzieś ponad moją głową, w stronę budki z lodami. Westchnął.

– Po co? Przecież to tylko morze – rzucił i zaczął grzebać w kieszeni za portfelem.

Zamarłam. Prawa ręka z telefonem zawisła w powietrzu. Poczułam, jak w gardle coś mi się zaciska.

Tylko morze? – powtórzyłam, próbując zrozumieć, czy dobrze usłyszałam. – A ja?

Nie odpowiedział. Nie spojrzał nawet w moją stronę. Oddał mi telefon i ruszył powoli w stronę stoiska z goframi, jakby nic się nie stało.

Stałam tam jeszcze chwilę z telefonem w ręce i złamanym sercem. Przecież nie chodziło o morze. Nie chodziło nawet o zdjęcie. Chciałam, żeby zobaczył mnie – jak stoję na tle tych fal, jak się uśmiecham, jak istnieję.

W tamtej jednej chwili zrozumiałam więcej niż przez wszystkie lata naszego małżeństwa. Może właśnie tyle wystarczy: jedno zdanie, jedno spojrzenie (albo jego brak), żeby zburzyć wszystko, co człowiek próbował zbudować.

Nie czuł takiej potrzeby

Po powrocie znad morza przez kilka dni chodziłam jak duch. Sebastian wrócił do codziennego rytmu – praca, siłownia, serial przed snem. Jakby nic się nie wydarzyło. Jakby nie padły tamte słowa. Jakby mnie nie zranił. A ja nie mogłam zapomnieć. To jedno „po co?” wciąż odbijało się echem w mojej głowie.

W końcu nie wytrzymałam. Był czwartek wieczór. On siedział w kuchni i mieszał herbatę, stukając łyżeczką o porcelanę. Usiadłam naprzeciw niego. W gardle miałam sucho, jakbym musiała wypowiedzieć coś, co zmieni bieg historii.

– Sebastian… – zaczęłam ostrożnie. – Mogę cię o coś zapytać?

– No jasne – odpowiedział bez większego zainteresowania, nawet nie podnosząc wzroku.

Dlaczego nigdy nie robisz mi zdjęć?

Zmarszczył brwi.

– W sensie… jak to? – zapytał z lekkim rozbawieniem.

– Tak po prostu. Ja ci robię zdjęcia cały czas. Nawet jak śpisz. Jak jesz. Jak się śmiejesz. A ty… nigdy nie uchwyciłeś mnie w żadnym momencie. Nawet jak cię proszę.

Cisza. W końcu wzruszył ramionami.

– Nie wiem… Nie mam takiej potrzeby. I tak jesteśmy razem, to chyba ważniejsze niż jakieś zdjęcia?

– Serio? – parsknęłam. – Myślisz, że to o same zdjęcia chodzi?

Wreszcie spojrzał mi w oczy, pierwszy raz od dłuższego czasu.

– A o co?

– O to, że mnie nie widzisz. Jestem obok, gotuję ci zupę, robię pranie, w łóżku śpię obok, ale nie widzę siebie w twoich oczach. Jakby mnie nie było.

Pokręcił głową.

Ale wymyślasz. Przez jedno głupie zdjęcie robisz dramat?

Dla mnie to nie było jedno zdjęcie. To było wszystko.

Komuś jednak robił zdjęcia

Zawsze wierzyłam, że zdrada to dotyk, pocałunek, nagie ciało w nie swojej pościeli. Ale wtedy... przekonałam się, że można zdradzić spojrzeniem.

Pewnego wieczoru, kiedy Sebastian był w łazience, jego telefon zawibrował. Ekran rozświetlił się na blacie kuchennym. Zobaczyłam zdjęcie dodane do kontaktu. Kobieta – uśmiechnięta, rozświetlona zachodzącym słońcem. Artystyczne ujęcie, lekko rozmazane tło. Było piękne. Idealne.

Serce mi zamarło. Weszłam w galerię. Było tam to samo zdjęcie. Kolejne. I kolejne. Różne ujęcia tej samej kobiety. Inne fryzury. Inne sukienki. Wszystkie zrobione przez niego. Te zdjęcia miały w sobie czułość. Obecność. On ją widział.

– Więc jednak umiesz robić zdjęcia – powiedziałam, gdy wszedł do pokoju.

– Co?

Odwróciłam ekran telefonu w jego stronę. Chciał coś powiedzieć, ale urwał.

Pewnie koleżanka z pracy, co? – zapytałam chłodno. – Albo z delegacji?

– Tak… Znaczy... tak. Po prostu robiliśmy zdjęcia, bo miała prezentację, potrzebowała portretów.

– Portretów? Na tle zachodzącego słońca? – zaśmiałam się, ale w moim śmiechu nie było wesołości. – Wiesz, co widzę, patrząc na te zdjęcia? Jak na nią patrzysz. Jakbyś chciał zapamiętać każdy szczegół. Każdy włos, uśmiech, ruch.

Zamilkł.

– I wiesz co? Nigdy tak na mnie nie patrzyłeś. Przez wszystkie wspólne lata.

Stał w milczeniu. A ja czułam, że to, czego się obawiałam, właśnie się dopełniło. Nie chodziło o to, że była piękniejsza, młodsza, bardziej zadbana. Chodziło o to, że była widziana. A ja byłam przezroczysta. Niewarta nawet jednego zdjęcia.

Nie miałam na co czekać

Zebrałam się nocą. Nie było wielkiej awantury. Żadnych wrzasków, talerzy rozbijanych o ścianę. Tylko pudełka, do których pakowałam moje rzeczy. Po cichu. Bez słów. On spał, a może tylko leżał, na kanapie w salonie. Nie zapytał, co robię. Nie próbował mnie zatrzymać. Nawet nie wstał. Milczał. To bolało bardziej niż jakiekolwiek „zostań” wypowiedziane ze złością.

Zabrałam zdjęcia w ramkach. Wszystkie. Te, które przez lata robiłam jemu. Nasze wyjazdy, jego uśmiechy, nawet te momenty, kiedy robił śmieszne miny. To wszystko było moje. Ja to stworzyłam. Ja widziałam. Ja chciałam to pamiętać. Teraz... chciałam to odzyskać. Nie dla nas. Dla siebie.

– Serio? Przez jedno zdjęcie się rozwodzisz? – zapytała mnie następnego dnia Zuzka, moja przyjaciółka. Siedziałam u niej z torbą pod stopami, trzymając kubek herbaty jak kotwicę.

– Nie chodzi o zdjęcie – odpowiedziałam cicho. – Chodzi o to, że przez cztery lata sama robiłam wszystko, żeby nas zapamiętać. A on nawet nie próbował mnie zobaczyć.

Zuzka nic nie powiedziała. Tylko ścisnęła moją dłoń. Wiedziałam, że rozumie więcej, niż potrafiła powiedzieć.

Przeniosłam się do nowego mieszkania, kawalerki z widokiem na podwórko i sypiący się balkon. I po raz pierwszy od dawna poczułam się... prawdziwie obecna.

Sama sobie zrobię zdjęcie

W nowym mieszkaniu wszystko było inne. Ściany pachniały świeżą farbą, a podłoga skrzypiała pod nogami. Nie miałam tu jeszcze wspomnień, tylko ciszę i echo własnych kroków. Przez kilka pierwszych dni siedziałam na materacu pośrodku pokoju i patrzyłam w sufit. Słuchałam siebie. Po latach.

Czasem łapałam się na myśli: „może przesadziłam?”. Może faktycznie to było „tylko zdjęcie”, a ja rozbiłam nasze życie na drobne kawałki przez jedną chwilę na plaży. Ale potem patrzyłam na te zdjęcia, które zabrałam. I widziałam w nich, ile dawałam z siebie. Jak bardzo starałam się zatrzymać nas, choć przez cały ten czas byłam jedyną, która naprawdę próbowała.

Kupiłam małą ramkę. Włożyłam do niej zdjęcie, które zrobiłam sobie sama. Nie z wakacji, nie z imprezy. Z kuchni, w piżamie, rozczochrana. Bez filtra. Ale moje. Postawiłam je na parapecie. Patrzyłam na nie i pierwszy raz pomyślałam o sobie: widzę cię. Z czułością.

Nie wiem, czy jeszcze kiedyś ktoś spojrzy na mnie tak, jak ja chciałam, żeby spojrzał Sebastian. Ale wiem jedno – już nie będę się prosić, by ktoś mnie zauważył. Już nie będę się ustawiała na tle krajobrazu, by ktoś łaskawie kliknął. Sama siebie widzę.

Dominika, 31 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama