Reklama

Zawsze wiedziałam, że nie każda para marzy o dzieciach. Ale kiedy zakochałam się w Radku, byłam pewna, że z czasem zmieni zdanie. Niestety, on od początku był nieugięty – mówił wprost, że nie chce potomstwa i tyle. Nie dlatego, że nie lubił dzieci. Po prostu bał się odpowiedzialności, ograniczeń i wszystkiego, co wiąże się z rodzicielstwem. Próbowałam rozmawiać, tłumaczyć, ale każda taka rozmowa kończyła się kłótnią. Już zaczęłam się godzić z jego decyzją, choć w sercu czułam bunt. I wtedy stało się coś, co wywróciło nasze życie do góry nogami.

Dzieci nie są dla niego

– Nie chcę dzieci. Nigdy nie chciałem – powiedział mi to już na trzeciej randce.

Siedzieliśmy wtedy na ławce nad Wisłą, popijając gorącą herbatę z termosu, bo był listopad i robiło się naprawdę zimno. Wtedy tylko się uśmiechnęłam, zbywając temat. Pomyślałam, że każdy facet tak mówi na początku. Że to tylko poza. Bo przecież kto w wieku trzydziestu dwóch lat tak definitywnie zamyka temat dzieci?

Radek jednak był inny. Bardziej uparty. Albo po prostu bardziej zraniony przez życie, niż mi się wydawało.

– Nie chcę się nikomu tłumaczyć, dlaczego późno wróciłem. Nie mam ochoty rezygnować z podróży, z nocy bez snu, z weekendów tylko dla siebie. Dziecko wszystko zmienia. I najczęściej zabiera więcej, niż daje – rzucił kiedyś, kiedy jego kolega z pracy opowiadał o narodzinach swojego syna.

Próbowałam to rozumieć. Tłumaczyłam sobie, że może miał trudne dzieciństwo. Może się boi. Może to minie. Przecież tyle kobiet zmienia zdanie, to może mężczyźni też? Ale mijały miesiące, potem lata, a Radek powtarzał jak mantrę, że dzieci nie są dla niego. Nasze życie toczyło się bez większych dramatów. Praca, kolacje, wspólne wypady w góry. Kochaliśmy się. Ale z tyłu głowy zawsze miałam ten cień.

Czasem, kiedy widziałam kobietę pchającą wózek, ściskało mnie w gardle. A kiedy moja siostra została mamą, pękłam.

– Radek, a jeśli ja jednak kiedyś będę chciała? – zapytałam.

– To będziemy musieli to przemyśleć. Osobno – odpowiedział chłodno.

Wszystko podporządkowane jemu

Na pierwszy rzut oka byliśmy zgodną parą. Tacy, których się podziwia – on opanowany, elegancki, zawsze uprzejmy. Ja uśmiechnięta, ciepła, wspierająca. Z zewnątrz wszystko się zgadzało. Ale tylko z zewnątrz. Bo w środku naszego związku wszystko kręciło się wokół Radka. Wybieraliśmy wakacje, które jemu pasowały. Filmy, które jemu odpowiadały. Nawet nasze wspólne mieszkanie urządził prawie sam – a kiedy próbowałam dorzucić coś „bardziej mojego”, zawsze miał jakąś trafną uwagę, że „to się nie komponuje” albo „nie pasuje do stylu”.

Nie buntowałam się. Przez długi czas byłam zakochana po uszy i gotowa się dostosować. On miał silną osobowość, ja byłam bardziej miękka, podatna. Ale kiedy temat dzieci wracał, czułam się jak mała dziewczynka, której ktoś wyrywa z rąk wymarzony prezent i mówi, że jest za droga zabawka.

Wiem, że byłabyś dobrą matką. Po prostu ja nie chcę być ojcem – mówił spokojnie, jakby to był najnormalniejszy argument na świecie.

Wtedy jeszcze wierzyłam, że coś się zmieni. Że może po ślubie spojrzy na to inaczej. Albo że zdarzy się coś, co w nim kliknie. Ale mijały kolejne lata. A Radek, chociaż dawał mi wiele – stabilizację, czułość, poczucie bezpieczeństwa – coraz częściej odbierał mi powietrze. Jakby mnie kochał, ale tylko taką wersję mnie, która nigdy nie będzie mamą.

Pewnego dnia wrócił do domu i rzucił:

– Jest oferta pracy w Berlinie. Zaczynamy nowy rozdział.

Nawet nie zapytał, czy ja tego chcę.

Ta wiadomość mnie zmroziła

To był zwykły poniedziałek. Siedziałam w pracy, przeglądałam raporty i próbowałam skupić się na czymkolwiek, gdy zadzwonił telefon. Numer nieznany, ale lokalny. Odebrałam bez większych emocji, myśląc, że to pewnie ktoś z administracji.

– Dzień dobry, pani Sylwio? Mówi Elżbieta, znajoma pani męża. Spotkaliśmy się kiedyś na ślubie jego kuzynki. Muszę pani coś powiedzieć

Słuchałam, jakby ktoś przycisnął pauzę w mojej głowie.

– Radek miał wypadek. Potrącił chłopca na pasach. Nie z jego winy, dziecko wbiegło na czerwonym. Wszystko będzie dobrze, ale… no, to był szok. Dziecko ma może z osiem lat.

Słowa zawisły w powietrzu. „Dziecko”. „Potrącił”. „Na pasach”. Zadzwoniłam do Radka. Odbierał dopiero za trzecim razem.

– Już wszystko załatwione – powiedział bez emocji. – Karetka, policja, zeznania. Mały miał dużo szczęścia. Siniaki, złamana ręka, ale żyje.

Milczałam.

Naprawdę, nie było w tym mojej winy – dodał. – Ale... muszę przyznać, że… pierwszy raz w życiu byłem tak przerażony. Jak zobaczyłem to dziecko leżące na ulicy, pomyślałem…

Zawiesił głos.

– Pomyślałem, że... mogłem zabić czyjegoś syna. Albo... swojego.

To zdanie mnie zmroziło. Nigdy wcześniej nie słyszałam w jego głosie takiej kruchości. Pierwszy raz od lat nie brzmiał jak człowiek z żelaza. Coś w nim pękło. Nie wiedział jeszcze, że kilka dni później ja też zadzwonię do niego. I powiem coś, co jeszcze bardziej zachwieje jego światem.

To go odmieniło

Nie planowałam tego. Przysięgam. Ale kiedy rano spojrzałam na ten test ciążowy leżący na pralce, z dwoma wyraźnymi kreskami, czułam, że to jakaś kara. Albo dar. Jeszcze nie wiedziałam co. W głowie miałam chaos. Przez kilka godzin chodziłam po mieszkaniu jak w amoku, z telefonem w ręce, bez odwagi, żeby zadzwonić. W końcu wysłałam mu wiadomość: Musimy porozmawiać. Dzisiaj. Proszę, bądź w domu po pracy.

Wrócił jak zwykle punktualnie, jeszcze w garniturze, z siatką zakupów, bo zawsze lubił mieć wszystko pod kontrolą.

– Co się stało? – zapytał, nie zdejmując butów.

Podałam mu test. Nic nie mówiłam. Patrzyłam tylko, jak blednie. Jak jego twarz, zwykle niewzruszona, nagle staje się zupełnie obca.

– To jakiś żart? – spytał cicho.

– Nie. Radek, ja… nie wiem, jak to się stało. Ale to się stało.

Nie mówił nic przez długą chwilę. Chodził po salonie, potykał się o dywan, szarpał rękawem koszuli. Nie widziałam go nigdy w takim stanie.

– To koniec, tak? – zapytałam. – Masz szansę odejść teraz. Bez żalu, bez walki. Zawsze byłeś szczery. To może powiedz: nie chcę, nie umiem, nie potrafię.

I wtedy się rozpłakał. Mój mąż, który nigdy nie okazywał emocji, stał w kuchni i płakał.

– Ja nie wiem, jak być ojcem. Ale wiem, że nie chcę cię stracić.

Nie wiedziałam, czy to wystarczy. Ale po raz pierwszy poczułam, że naprawdę się boi. I że już nie ucieka.

Nie wierzyłam, że to się dzieje

Zmienił się. I to nie powoli, nie ostrożnie, jakby próbował tylko na chwilę. Radek zmienił się jakby ktoś mu zdjął z oczu przepaskę i kazał spojrzeć prosto w słońce. Pierwsze tygodnie ciąży były dla mnie trudne – mdłości, zmęczenie, emocje jak rollercoaster. Ale on… był. Nie uciekał do pracy, nie chował się za projektami. Przynosił imbir, gotował rosół, trzymał mnie za rękę w nocy, kiedy budziłam się z lękiem.

– Co jeśli nie damy rady? – spytałam kiedyś, leżąc na kanapie z głową na jego kolanach.

– To znaczy, że będziemy próbować od nowa. Tyle razy, ile trzeba – odpowiedział spokojnie.

Nie poznałabym go, gdybym nie znała tych jego oczu. Tego cichego uśmiechu. W dwudziestym tygodniu poszliśmy na badanie połówkowe. Pierwszy raz chciał iść ze mną sam. I pierwszy raz widziałam, jak ściska moją dłoń tak mocno, że prawie jej nie czułam. A kiedy lekarz powiedział, że wszystko wygląda dobrze, a na monitorze pojawił się obraz maleńkiego serduszka – Radek się rozpłakał. Drugi raz w życiu widziałam go płaczącego. Ale tym razem nie ze strachu. Z zachwytu.

– To nasze dziecko? – zapytał jakby nie dowierzał.

Skinęłam głową i położyłam dłoń na brzuchu.

– To nasze życie – odpowiedziałam.

Jeszcze kilka miesięcy temu sądziłam, że będę musiała wybierać: miłość albo macierzyństwo. Ale on zdecydował się iść za mną. Albo obok mnie. Już nie przede mną.

Nie planowaliśmy tego

Nasza córka przyszła na świat w środku nocy, dokładnie o 3:47. Miała drobniutkie dłonie i czarne włoski przyklejone do czoła. Ważyła trochę ponad trzy kilo i krzyczała, jakby chciała wykrzyczeć całemu światu, że już tu jest. A Radek… Radek płakał, śmiał się i całował mnie po czole, powtarzając szeptem:

– To ona. To nasza córka.

Nazywa się Maja. To imię wybrał on. Sam. Bez dyskusji. Pamiętam, jak siedzieliśmy w kuchni kilka dni przed porodem i złożył kartkę papieru na pół. Po jednej stronie napisał: „imiona, które lubi Sylwia”, po drugiej: „imiona, które brzmią jak coś więcej niż tylko imię”. I wtedy spojrzał na mnie i powiedział:

– Maja to ty. I to ja. To wszystko, co się stało. I wszystko, co przed nami.

Dziś Radek potrafi wstać o piątej rano, by podać mi Maję do karmienia. Zmienia pieluchy z taką precyzją, jakby był chirurgiem. Śpiewa jej piosenki, których nikt nigdy nie znał, i opowiada historie o chmurach, które się zakochują w drzewach. Czasem patrzę na niego z niedowierzaniem. Na tego mężczyznę, który przez lata zarzekał się, że nigdy nie chce być ojcem. I myślę, jak kruche są nasze przekonania, gdy stają twarzą w twarz z miłością.

Nie planowaliśmy tego. A teraz… nie wyobrażamy sobie życia inaczej.

Sylwia, 34 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama