Reklama

Przez wiele lat sprzątałam, gotowałam, troszczyłam się o nasze wspólne sprawy, a on? Czasem przytulił, czasem rzucił suchym „dzięki” i tyle. Myślałam, że to wystarczy, że tak wygląda zwyczajne małżeństwo. Nie czekałam na cudy, chciałam tylko partnerstwa i odrobiny bliskości. A potem któregoś wieczoru, jakby od niechcenia, powiedział, że już mnie nie kocha. Że kogoś poznał. I że liczy, że nie będę robić scen, tylko pozwolę mu odejść z godnością. Tyle że on chyba zapomniał, z kim się żenił. I jak wygląda prawdziwa godność – nie jego, tylko moja.

Coś się wypaliło

– Zjesz coś? – zapytałam, kiedy wszedł do kuchni, rzucając klucze na blat.

– Nie jestem głodny – mruknął i nawet nie spojrzał w moją stronę.

Od kilku miesięcy był nieobecny. Fizycznie w domu, psychicznie gdzieś daleko. Próbowałam udawać, że to tylko przemęczenie, stres w pracy, przejściowy kryzys. Gotowałam jego ulubione dania, proponowałam wspólne wyjścia, nawet kupiłam nową bieliznę, choć nienawidzę chodzić po sklepach. Nic. Jego spojrzenia były chłodne, dotyk przypadkowy, rozmowy – jeśli w ogóle się zdarzały – ograniczone do „co na obiad” i „gdzie są moje spodnie”.

Zaczęłam się zastanawiać, czy to ja zrobiłam coś nie tak. Czy może już nie jestem wystarczająco interesująca? Może przytyłam? Może się starzeję zbyt brzydko? Wieczorami leżałam obok niego i patrzyłam w sufit, słuchając, jak spokojnie oddycha, jakby wszystko było w porządku. A ja czułam się obca we własnym małżeństwie.

– Ty coś czujesz? – zapytałam pewnego wieczoru. – Bo ja mam wrażenie, że jestem tu sama.

Milczał. Przez chwilę myślałam, że może się zlituje, dotknie mojej dłoni, powie cokolwiek. On tylko wzruszył ramionami.

– Może po prostu coś się między nami wypaliło – powiedział. – Tak bywa.

Zamknęłam oczy. Zobaczyłam nas sprzed dziesięciu lat, szczęśliwych, śmiejących się z byle czego. A potem wróciłam do rzeczywistości. On był już gotowy odejść. Ja jeszcze nie wiedziałam, że za chwilę sama mu w tym pomogę.

Wtedy to powiedział

– Muszę być szczery – powiedział pewnego wieczoru, gdy wrócił z pracy wcześniej niż zwykle.

Usiadł przy stole naprzeciwko mnie, jakbyśmy mieli rozmawiać o rachunkach albo o tym, co kupić na kolację. Tylko że tym razem w jego oczach było coś innego. Zmęczenie? Skrucha? A może tylko lęk przed konfrontacją.

– Kogoś poznałem – wypalił bez wstępu.

Zamrugałam. W pierwszym odruchu chciałam się zaśmiać. Pomyślałam, że to jakiś kiepski żart. A potem zobaczyłam, że nie unika mojego spojrzenia.

– To znaczy... masz romans? – zapytałam cicho.

– Nie, jeszcze nie. To znaczy... nic się nie wydarzyło. Ale czuję, że... że z nią wszystko jest łatwiejsze.

Zabolało. Bo nie powiedział, że ją kocha. Powiedział, że jest łatwiej. Jakbym ja była skomplikowaną instrukcją obsługi, której od dawna nie potrafi zrozumieć.

– I co teraz? – spytałam.

– Myślałem, że... porozmawiamy. Że może się rozejdziemy w zgodzie. Jesteśmy dorośli, prawda? Bez dramatów.

Bez dramatów. Jego ulubiona formułka. Jakby moje życie właśnie nie waliło się na kawałki. Jakby zdrada, choćby emocjonalna, była sprawą administracyjną, do załatwienia na chłodno. Wstał i podszedł do okna. Stał tam chwilę w milczeniu, a potem dodał:

Myślałem, że będziesz mnie błagać, żebyśmy spróbowali jeszcze raz.

I wtedy coś we mnie zaskoczyło. Czułam, że to nie ja jestem tą słabszą stroną.

Krzyż na drogę

Nie odpowiedziałam od razu. Podniosłam się z krzesła, powoli, jakby każda część ciała musiała się namyślić, czy chce wstać. Podeszłam do szafki, wyjęłam kieliszek i butelkę wina, nalałam sobie do połowy. On patrzył zdezorientowany.

– Napijesz się? – zapytałam.

– Serio? – zdziwił się. – W takiej chwili?

– Czemu nie? Skoro mamy świętować twoją dojrzałą decyzję o rozstaniu, to chociaż uczcijmy ją przyzwoicie.

Wziął kieliszek z mojej dłoni. Usiadł z powrotem. Myślał, że zaraz zacznę płakać, rzucać pytaniami, prosić, żeby został. Ale ja miałam w głowie coś zupełnie innego. Po raz pierwszy od dawna poczułam ulgę. Nie musiałam już niczego udawać, ani przed nim, ani przed sobą.

– Wiesz co? – powiedziałam. – Może rzeczywiście się wypaliło. Może już dawno. I może to dobrze, że się przyznałeś. Przynajmniej nie będziesz mnie dalej męczył swoim niezdecydowaniem.

Zmieszał się.

Nie chcę, żebyś myślała, że to twoja wina.

– Och, nie martw się. Nie myślę.

Wypiłam łyk wina i spojrzałam na niego spokojnie.

– Jeśli chcesz odejść, droga wolna. Zabierz swoje rzeczy, swoją godność i... proszę bardzo – wskazałam ręką drzwi. – Krzyż na drogę.

Szarpnął się z krzesła, jakby chciał coś powiedzieć, może się tłumaczyć.

– Tylko zamknij za sobą drzwi. Przeciąg się robi.

Wściekłość przyszła później

Na początku byłam zaskakująco spokojna. Usiadłam z powrotem przy stole, dokończyłam wino i włączyłam radio. Jakby to był zwykły piątkowy wieczór, a nie chwila, w której rozpadło się moje małżeństwo. Z łazienki dochodził odgłos wody – on, nawet teraz, próbował zmyć z siebie winę. Po dwudziestu minutach wyszedł, włożył kurtkę i spojrzał na mnie pytająco.

– Naprawdę tak po prostu?

– Tak po prostu – powtórzyłam.

Nie zamknął drzwi. Zrobiłam to za niego, przekręcając klucz. I dopiero wtedy poczułam, jak zaczyna się we mnie kotłować. Ręce zaczęły mi drżeć, a serce waliło jak oszalałe. Wstałam, zaczęłam chodzić w kółko po mieszkaniu. Chwytałam przypadkowe rzeczy – jego kubek, jego kapcie, gazetę, którą rano czytał – i wyrzucałam je do worka na śmieci.

Wściekłość przyszła później. Nie od razu. Najpierw była cisza. Potem pojawiły się pytania. „Dlaczego?” „Od kiedy?” „Z kim?”. Żadnego z tych pytań nie wypowiedziałam na głos. Wiedziałam, że nie chcę znać odpowiedzi.

Zamiast tego zaczęłam zmywać naczynia. Tak po prostu. Od lat zmywałam po nas dwojgu. Tym razem robiłam to tylko dla siebie. Po raz pierwszy nie czekałam, aż wróci, nie martwiłam się, czy będzie głodny. Był dla mnie jak ktoś obcy, kto tylko przez pomyłkę przez kilka lat mieszkał w moim życiu.

Zaskakujące odkrycie

Minęły trzy dni. Nie dzwonił, nie pisał. Żadnego „przepraszam”, żadnej próby powrotu. Chyba naprawdę myślał, że załatwiliśmy sprawę dojrzałym rozstaniem. Ja też się nie odzywałam. Sprzątałam. Wyrzuciłam jego koszule, pościel pachnącą jego perfumami, ręcznik, z którego zawsze korzystał. Miałam wrażenie, że za każdym razem, gdy coś znikało z naszego mieszkania, moje ciało stawało się lżejsze.

W czwartek przyszła do mnie Agata – koleżanka z pracy. Przyniosła lody i wino. Znała mnie na tyle dobrze, żeby nie zadawać głupich pytań.

– Wiesz – powiedziała po dwóch godzinach gadania o wszystkim i o niczym – widziałam go w poniedziałek. Siedział z jakąś blondyną pod centrum handlowym. I wiesz co? Wyglądał, jakby nie wiedział, co z sobą zrobić.

– Może nie wiedział – odpowiedziałam bez większego zainteresowania.

– Albo wiedział i udawał. Ale nie wyglądał na zakochanego, raczej jak ktoś, kto zgubił się we własnym planie.

Po jej wyjściu długo siedziałam na kanapie i myślałam. A potem zrobiłam coś, czego się po sobie nie spodziewałam. Weszłam na jej profil – tej jego nowej. Znalazłam go bez trudu. Zdjęcia z jogi, cytaty o miłości i świeżym początku. A potem, pod jednym z jej postów, komentarz: „To tylko faza. Przejdzie ci”. Kliknęłam w profil komentującej – jego była. Z innego czasu, innego życia.

I wtedy zrozumiałam coś ważnego: on nigdy nie szukał miłości. On zawsze szukał kogoś, kto będzie go podziwiać, kogoś, kto poskleja go do kupy. Tym razem to nie ja. I bardzo dobrze.

Został sam z własnym żalem

Kiedy tydzień później zadzwonił, nie zdziwiłam się. Czułam, że to się stanie. Tacy jak on zawsze wracają. Nie dlatego, że kochają. Dlatego, że życie z kimś nowym okazuje się trudniejsze niż się wydawało.

– Możemy porozmawiać? – zapytał nieśmiało.

– O czym? – odpowiedziałam sucho.

– O nas. O tym, czy jeszcze mamy szansę…

Prychnęłam cicho. Nie złośliwie. Po prostu to już mnie śmieszyło.

– Ty miałeś szansę – powiedziałam. – Przez lata. I sam ją zniszczyłeś.

– Wiem… Może to wszystko stało się za szybko, może się zagubiłem…

– Może. A może po prostu nie potrafisz być z nikim dłużej niż do momentu, w którym trzeba przestać udawać i zacząć być odpowiedzialnym.

Po drugiej stronie słyszałam tylko oddech. Czekał, aż się wzruszę. Aż mu powiem, że tęsknię, że płakałam, że nie umiem bez niego. Tyle że... umiałam. Codziennie czułam się silniejsza, czystsza, spokojniejsza.

– Wiesz co, Piotr? – powiedziałam. – Nie dzwoń więcej. Nie dlatego, że mam do ciebie żal. Po prostu nie chcę, żebyś znów rozgościł się w moim życiu jak nieproszony gość. Zostawiłam cię wtedy. I zostawiam cię teraz – z twoim własnym żalem.

Rozłączyłam się i usiadłam na balkonie z kubkiem kawy. Słońce grzało twarz, a w powietrzu unosił się zapach jaśminu. Uśmiechnęłam się sama do siebie. Już nikt nie musiał mnie wybierać.

Iwona, 41 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama