Reklama

Nie wiem, kiedy zaczęliśmy się oddalać. Może wtedy, gdy dzieci wyjechały na studia, a dom zamilkł. Może wtedy, gdy Marek coraz częściej znikał na działce, zostawiając mnie z hałasem pustych kubków i wiadomości z serwisów informacyjnych. A może to trwało latami – powoli, niemal niezauważalnie – aż któregoś dnia spojrzałam na niego i pomyślałam: „To dla mnie obcy człowiek”.

Zawsze lubił coś majsterkować. W weekendy zakładał stary polar i znikał między tujami. Ja zwykle zostawałam – pranie, seriale, gotowanie obiadów. Ale od jakiegoś czasu coraz częściej słyszałam: „Pomagam Kasi z sąsiedniej altanki. Sama nie daje rady”. Najpierw przenoszenie donic. Potem naprawa dachu, grabienie liści. Zaczęłam się śmiać, że może powinien jej jeszcze wykopać studnię i wybudować saunę.

Aż pewnego dnia wyczułam na jego kurtce ten zapach. Różany, słodki. Nie mój.

– Może przypadkiem się otarła – próbowałam się uspokoić. Ale nie umiałam. Jego uśmiech, gdy czytał jakieś SMS-y, nie był już dla mnie. Wracał coraz później. Zmęczony, ale dziwnie zadowolony.

– Basiu, czy ja przesadzam? – zapytałam kiedyś przyjaciółkę, gdy jej to opowiadałam.

– Nie przesadzasz. Sprawdź to – powiedziała spokojnie. – Lepiej wiedzieć, niż się domyślać.

Właśnie to postanowiłam zrobić.

Znowu był u sąsiadki

Wróciłam wcześniej z pracy. Coś mnie tknęło, jakby instynkt. Weszłam do mieszkania – cisza. Marek znów zniknął. Wiedziałam, gdzie go szukać. Działka. Ale nie pojechałam. Bałam się, co tam zobaczę.

Minęła godzina, potem dwie. Siedziałam przy stole, nie zdejmując płaszcza. Słuchałam tykania zegara. Gdy w końcu otworzyły się drzwi, usłyszałam jego ciężkie kroki, piasek sypiący się z butów. Pachniał wiatrem i kurzem. I czymś jeszcze. Jakąś słodką nutą. Znów nie moją.

Gdzie byłeś? – zapytałam, bez powitania.

– No przecież mówiłem. Na działce. Kasia miała dach do zabezpieczenia. Miało dzisiaj padać.

– Cały dzień tam byłeś?

– Parę godzin, nie przesadzaj. Pomagam ludziom, to chyba nic złego?

Wstałam. Ręce mi się trzęsły. Nie chciałam tej rozmowy, ale potrzebowałam jej.

– Wiesz, Marek, nie pamiętam, kiedy ostatni raz zrobiłeś coś dla mnie. Naprawiłeś coś tutaj. Zaproponowałeś kawę. A dla niej latasz jak chłopiec na posyłki.

– Znowu zaczynasz… – warknął. – Ciągle tylko coś podejrzewasz. Widzisz, dlatego właśnie wolę być tam. Tam przynajmniej nikt mnie nie osądza.

Zamilkłam. Bolało. Jego słowa, ton, ta obojętność.

Wieczorem siedziałam sama. Przypominałam sobie jego ostatnie spojrzenia, jego nieobecność przy kolacji, jego milczenie w łóżku. Zmienił się. A ja coraz częściej czułam się jak mebel – wygodna, ale zbędna część tła.

Postanowiłam coś sprawdzić

Upiekłam jego ulubioną szarlotkę. Z kruszonką, z cynamonem, taką, jaką lubił najbardziej. I wcale nie po to, żeby mu dogodzić. Właściwie… nie dla niego. Raczej dla siebie. To miało być moje narzędzie – sprawdzian, eksperyment, coś, co pozwoli mi zobaczyć prawdę, jakąkolwiek ona by była.

Położyłam jeszcze ciepłe ciasto na paterze, przykryłam ściereczką i sięgnęłam po telefon.

– Basia, idę dziś do niej – powiedziałam cicho.

– Do Kasi? – usłyszałam lekkie westchnięcie. – Jesteś pewna?

– Nie. Ale jak nie pójdę, to oszaleję.

– Dobrze. Tylko... bądź gotowa na wszystko, Asia.

Włożyłam płaszcz, wzięłam ostrożnie ciasto i ruszyłam. Szedł ze mną zapach jabłek i cynamonu, jakby próbował mnie zatrzymać. Po drodze powtarzałam sobie, że pewnie nic podejrzanego nie znajdę. Że może Kasia rzeczywiście potrzebuje pomocy. Że Marek jest po prostu znudzony, a nie niewierny. Że przesadzam.

Ale pod tym wszystkim pulsowało coś innego – wstyd. Że muszę iść do obcej kobiety z ciastem jak detektyw-amator. Że jestem tą żoną, która nie wierzy własnemu mężowi. I lęk. Że znajdę coś, czego nie będę już mogła „odzobaczyć”.

Minęłam furtkę, stanęłam pod jej domkiem. Mała altana, różowe pelargonie w donicach. Wszystko zbyt schludne, zbyt idealne. Nacisnęłam dzwonek. W tamtym momencie miałam ochotę zawrócić. Ale zostałam. Trzymałam w dłoniach ciepłą szarlotkę jak tarczę.

Zobaczyłam aż za dużo

Drzwi otworzyły się po dłuższej chwili. Stała w nich Kasia – w szlafroku, jasnym, satynowym, z koronką na dekolcie. Włosy miała niedbale upięte, ale nie tak, jak kobieta sprzątająca altanę. Tak, jak kobieta, która właśnie skończyła się całować. Albo… coś więcej.

Za nią zobaczyłam kuchnię. A w niej – Marka. Ubrany też w szlafrok, jakby narzucony na szybko. Miał uśmiech na twarzy, który zgasł natychmiast, gdy mnie zobaczył. Na kilka sekund zapadła cisza. Ciężka, gęsta, obezwładniająca.

– Przyszłam tu, bo Marek nie odbierał – powiedziałam. – I… upiekłam szarlotkę.

Podniosłam ciasto, jakby to wszystko miało jeszcze sens. Weszłam do środka. Nikt mnie nie zatrzymał. Minęłam Kasię, cicho, spokojnie, choć w środku palił się we mnie ogień. Położyłam szarlotkę na stole, idealnie pośrodku.

– Może zjecie później – rzuciłam.

Asia... to nie tak... – Marek zaczął, ale ja uniosłam rękę.

– Nie musisz nic mówić. Już wiem.

Spojrzałam na niego. Na nich. Na filiżanki, na poduszkę na kanapie, na pantofle. To nie było jedno popołudnie. To było życie, które ułożyli sobie poza mną. Wyszłam bez trzaśnięcia drzwiami. Nie chciałam im dać satysfakcji z krzyku i awantur. Szarlotka została. Jeszcze ciepła. Dla nich.

Żal mi tylko straconych lat

Do domu wracałam pieszo. Nie chciałam wsiadać do autobusu. Nie chciałam być obok ludzi. Chciałam czuć chłód na twarzy, twardość chodnika pod stopami. Oddychałam jak po biegu – płytko, ciężko, boleśnie.

Marek dzwonił. Raz. Drugi. Potem znów. Telefon wibrował w kieszeni jak oszalały, ale nie sięgnęłam po niego ani razu. Jakby ten kawałek plastiku ważył tonę. W końcu napisał SMS-a. „Wszystko ci wyjaśnię. Proszę, porozmawiajmy”. Nie odpisałam od razu. Dopiero, gdy przekroczyłam próg mieszkania i poczułam znajomy zapach – nasze firany, nasza kawa, nasze stare życie – wtedy napisałam. „Nie. Teraz to ja chcę być sama”.

Zsunęłam buty, rzuciłam płaszcz na fotel. Chciało mi się płakać, ale nie umiałam. Czułam się jak wydmuszka. Skończona partia w grze, w którą grałam latami i nie zauważyłam, że Marek od dawna grał w innej drużynie. Usiadłam przy stole. W tym samym miejscu, gdzie rano stała patera z ciastem. Zobaczyłam ją jeszcze przed oczami – tę scenę, jak ją kładę u Kasi na stole. Jak troje ludzi przez sekundę udaje, że wszystko jest normalne. Było w tym coś absurdalnego. I tragicznie śmiesznego.

Wtedy dopiero popłynęły łzy. Cicho, nie szlochałam. Nie krzyczałam. Tylko siedziałam i płakałam – nad tym, że byłam głupia. Że ufałam. Że upiekłam ciasto dla kobiety, która odebrała mi męża. Albo – która mi go tylko pokazała takim, jakim był naprawdę.

Nie mogłam tego słuchać

Przyszedł następnego dnia po pracy. Nie zapowiedział się. Otworzyłam drzwi, choć przez chwilę miałam ochotę po prostu zostawić go na klatce, z jego wyjaśnieniami, których już nie potrzebowałam.

Stał z pochyloną głową. Jak winny chłopiec. Ale to nie było wzruszające. To było żałosne.

– Mogę wejść? – zapytał.

Wzruszyłam ramionami. Usiadł w kuchni, tam, gdzie zawsze. Ale nie pasował już do tego stołu. Do tej kuchni. Do mnie.

– Asia… To był błąd. Naprawdę. To się stało tylko raz. Przysięgam.

Patrzyłam na niego bez słowa. Mówił dalej, coraz szybciej.

– Ja… Wiesz, jak się między nami zrobiło. Tylko cisza i obowiązki. Kasia… po prostu mnie słuchała. Mówiła miłe rzeczy. Śmiała się z moich żartów. Poczułem się znowu… kimś.

– Kimś? – powtórzyłam, jak echo.

Zacisnęłam palce na kubku z herbatą. Parzyła mnie, ale nie puszczałam.

Nie chodzi o nią – powiedziałam cicho. – Nie chodzi o Kasię. Chodzi o ciebie. I o mnie. O to, że kiedy przez miesiące czułam się niewidzialna, ty nie zapytałeś ani razu, co się ze mną dzieje. O to, że traktowałeś mnie jak mebel, jak tło. Aż w końcu sam zniknąłeś z obrazu.

Milczał. Pierwszy raz naprawdę milczał.

Zdrada to nie tylko łóżko, Marek. To miesiące, w których nie było cię obok. Kiedy pomagałeś jej, a nie mnie. Zniknąłeś dużo wcześniej, zanim poszedłeś z nią do łóżka.

Nie płakałam. I nie wykrzyczałam niczego. Ale te słowa brzmiały jak cios.

– I co teraz? – zapytał cicho.

Nie odpowiedziałam. Sama jeszcze nie wiedziałam.

Zrozumiałam coś ważnego

Minął tydzień. Marek wyniósł się do brata. Nie prosiłam go o to. Po prostu któregoś dnia zniknął jego kubek ze zlewu i szczoteczka do zębów. Tak cicho, jak sam znikał przez ostatnie miesiące. Nie zostawił listu. Nie przysłał nawet SMS-a.

Cisza w mieszkaniu była teraz inna. Już nie bolała, ale pulsowała. W końcu ją oswoiłam.

Z Basią spotkałyśmy się w sobotę. U niej. Bez ciasta.

– I co dalej? – zapytała, mieszając herbatę. – Chcesz próbować to ratować?

Zastanowiłam się chwilę. Nie o to, czy chcę ratować. Ale czy jest jeszcze co.

– Nie wiem – odpowiedziałam zgodnie z prawdą. – Nie jestem gotowa nic postanawiać. Nie teraz.

– A kiedy?

– Wiem na pewno tylko jedno – uśmiechnęłam się, pierwszy raz naprawdę od dawna. – Szarlotki już dla niego nie upiekę.

Basia się roześmiała.

– I bardzo dobrze, kochana – powiedziała. – Tyle stracić przez jedno ciasto, to by był dopiero wstyd.

Patrzyłam przez okno. Liście spadały z drzew. Może i wszystko się posypało. Ale ja zostałam. Jeszcze nie wiedziałam, co zrobię ze sobą, z naszym małżeństwem, z tym całym gruzem. Jedno było pewne: nigdy więcej nie zignoruję tej ciszy, która siedzi w brzuchu i mówi: „coś jest nie tak”. I nigdy więcej nie będę nikomu piekła szarlotki na próbę.

Joanna, 46 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama