„Mój mąż ma mnóstwo pieniędzy, a wylicza mi grosze na bułki. Zapomniał, że wszystko co ma, zawdzięcza mnie”
„Byłam kobietą, która zainwestowała wszystko w człowieka, który potraktował ją jak starą dźwignię do rozruchu: przydatna na początku, zbędna potem. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że muszę zacząć liczyć tylko na siebie”.

- Redakcja
Kiedy poznałam Michała, nie miał nic. Dosłownie. Mieszkał w kawalerce, jego auto nadawało się na złom, a firmę dopiero zakładał. Wierzyłam w niego bardziej niż on sam. Pomagałam, motywowałam, czasem nawet pracowałam z nim po godzinach, żeby tylko to wszystko ruszyło. I ruszyło. Po latach ciężkiej pracy Michał został milionerem. Tyle że mnie w tym sukcesie już nie było. Dla niego stałam się kimś niewygodnym, przypomnieniem dawnych czasów. Dziś liczy mi grosze na zakupy i wypomina każdą złotówkę. A ja patrzę na niego i zastanawiam się, kim jest ten człowiek, którego kiedyś tak kochałam.
Na początku była wiara
– Dasz radę. Wierzę w ciebie, Michał – powiedziałam, kiedy trzymał w dłoni swoją pierwszą umowę najmu na lokal, gdzie miał powstać jego wymarzony warsztat.
Nie miał pieniędzy na kaucję. Wzięłam chwilówkę. Miał wątpliwości, czy klient przyjdzie. Poszłam do sąsiadów i znajomych, żeby coś u niego zamówili. Gdy nie miał na narzędzia, sprzedałam swoją ukochaną biżuterię po mamie. Pamiętam, jak wtedy płakałam, ale nie chciałam, żeby widział. Miałam w głowie tylko jedno: żeby mu się udało.
W pierwszych miesiącach bywało ciężko. Michał wracał po nocach, cały w smarze, zmęczony i zirytowany. Czasem rzucał narzędziami, krzyczał, że to nie ma sensu. Wtedy stawiałam przed nim herbatę, łapałam go za rękę i mówiłam:
– Daj temu czas. Wszystko, co dobre, wymaga wysiłku.
Początkowo sam nie wierzył, że zdoła się utrzymać. Ja byłam pewna. Prowadziłam dla niego księgowość, szukałam dostawców, wrzucałam ogłoszenia do internetu. W międzyczasie pracowałam na etacie i zajmowałam się domem. Nie mieliśmy dzieci, więc całą swoją uwagę i energię wlałam w nasz wspólny cel: jego sukces.
Wtedy nie sądziłam, że kiedyś będę tego żałować. Że przyjdzie dzień, kiedy poczuję się jak służąca w jego luksusowym domu. Że wszystko, co razem zbudowaliśmy, zostanie mi odebrane. Że ta wiara, która kiedyś pchała mnie do działania, obróci się przeciwko mnie.
Obietnice w kolorze złota
– Jak tylko zacznie się kręcić, będziemy żyli jak królowie – obiecywał Michał, całując mnie w czoło, kiedy siedzieliśmy na podłodze w naszym wynajętym mieszkaniu, jedząc zupę z proszku.
– Ja nie chcę być królową. Ja chcę być szczęśliwa – odpowiedziałam z uśmiechem, wtedy jeszcze pełna wiary, że te dwa stany mogą się pokrywać.
Minęły trzy lata. Michał kupił pierwsze nowe auto, wynajął większy lokal, potem zatrudnił trzech pracowników. Klienci zaczęli walić drzwiami i oknami. I wtedy coś się zaczęło zmieniać. Nie od razu. Najpierw przestał mnie pytać o zdanie. Potem przestał dziękować. Aż w końcu przestał w ogóle zauważać, że nadal obok niego jestem.
– Mam z tobą iść na otwarcie nowego punktu? – zapytałam pewnego wieczoru, widząc zaproszenie leżące na komodzie.
– A po co? Przecież nie masz nic wspólnego z firmą – rzucił, nawet nie odrywając wzroku od telefonu.
Zatkało mnie. To ja składałam te papiery w urzędzie, to ja przez miesiące ciągnęłam dom, kiedy on nie miał grosza przy duszy. A teraz byłam „nikim”? Z czasem było już tylko gorzej. Michał zaczął znikać, był wiecznie zajęty. Nowe znajomości, nowe inwestycje, nowy styl życia. Drogie ciuchy, luksusowe wyjazdy – oczywiście bez mojego udziału.
A ja? Ja dostawałam „na bułki” i pytania w stylu: „A po co ci nowa kurtka? Przecież masz tę z zeszłego roku”. Stałam się dla niego przeźroczysta. Uciążliwym meblem, którego nie wypada wyrzucić.
Miłość dużo kosztuje
Pewnego wieczoru zobaczyłam na jego telefonie powiadomienie z aplikacji, której nie znałam. „Zamówienie zrealizowane. Dziękujemy za zaufanie”. Kliknęłam. Ekskluzywna kolacja dla dwóch osób, z dowozem do hotelu. Przewinęłam historię. To nie był jednorazowy wybryk. Od miesięcy rezerwował stoliki w restauracjach, kupował kwiaty, perfumy. Tylko nie dla mnie.
– Kim ona jest? – zapytałam cicho, kiedy wrócił późnym wieczorem, pachnąc nieznajomym zapachem.
– O czym ty mówisz? – zagrał głupiego.
– O tej kobiecie, z którą jadasz kolacje, rezerwujesz pokoje w hotelach i kupujesz jej biżuterię. Zdradzasz mnie, Michał?
Zamilkł. I to milczenie powiedziało mi wszystko. Nie zaprzeczył. Nie przeprosił. Nie złapał mnie za rękę i nie powiedział, że to był błąd. Wzruszył ramionami, jakbyśmy rozmawiali o popsutej zmywarce.
– Spędziłem z tobą najlepsze lata, ale ludzie się zmieniają – odparł w końcu.
– Nie, Michał. Ty się zmieniłeś. Ja po prostu przestałam ci być potrzebna.
Najgorsze nie było to, że mnie zdradził. Najgorsze było to, jak bardzo przestałam się dla niego liczyć. Byłam kobietą, która zainwestowała wszystko w człowieka, który potraktował ją jak starą dźwignię do rozruchu: przydatna na początku, zbędna potem. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że muszę zacząć liczyć tylko na siebie.
Milioner z kalkulatorem
Od kiedy się wyprowadził, nasze rozmowy ograniczały się do przelewów i suchych komunikatów. „Daj znać, ile potrzebujesz na życie” – napisał raz. Pomyślałam, że może choć trochę mu zależy. Wysłałam ostrożnie: „1300 zł na zakupy, rachunki i leki”. Odpisał: „1200 wystarczy. Jak dobrze rozplanujesz, to i na bułki ci zostanie”. Rozplanuj sobie sam, pomyślałam, ale nie odpisałam. Zbyt długo byłam dumna, by się kłócić o grosze.
Kiedyś Michał kupił mi sukienkę za ostatnie pieniądze. Pamiętam, jak cieszył się, że wyglądam jak milion dolarów, choć żyliśmy wtedy za pięćdziesiąt. Dziś ma te miliony naprawdę, a ja stoję przy kasie i przeliczam, czy wystarczy mi na jogurt i papier toaletowy.
– A nie masz własnych pieniędzy? – usłyszałam kiedyś od jego nowej partnerki. Przypadkowo spotkałyśmy się na stacji benzynowej. Stała przy swoim błyszczącym aucie, które kiedyś wybrałam z Michałem w salonie, marząc, żeby było nasze.
– Mam. Inwestowałam w jego firmę przez lata. Szkoda tylko, że nie było wtedy żadnej umowy – odpowiedziałam, próbując nie dać po sobie poznać, jak mnie to zabolało.
– Trzeba było się zabezpieczyć – rzuciła i odwróciła wzrok, jakbym była żebraczką, nie kobietą, która wyłożyła pod fundamenty tej jego pięknej posiadłości cały swój świat.
Nie odpowiedziałam. Ale tego dnia przestałam się bać. Zaczęłam zbierać paragony. Zbieram wszystko. I nie po to, by udowodnić coś jemu. Tylko sobie – że mam prawo walczyć o to, co moje.
Zdradzona, ale nie zapomniana
Nie sądziłam, że kiedyś przekroczę próg kancelarii adwokackiej. Zawsze myślałam, że wszystko da się załatwić rozmową. Ale nie z Michałem. Z nim można było rozmawiać tylko wtedy, kiedy coś od ciebie chciał. Teraz nie chciał już nic – poza tym, żebym zniknęła mu z pola widzenia.
– Chcę sprawiedliwości – powiedziałam mecenasowi. – Nie zemsty. Po prostu chcę odzyskać to, co mu pomogłam stworzyć.
– Ma pani dowody? Przelewy, faktury, wiadomości, zeznania?
Miałam. Nie wszystkie. Ale wystarczająco dużo, by pokazać, że byłam czymś więcej niż ozdobą w tle. Że byłam wspólnikiem, partnerką, zapleczem. I że nie zasługuję na to, by dziś liczyć monety przy kasie. Kiedy Michał dostał pozew, zadzwonił. Po raz pierwszy od miesięcy.
– Naprawdę musisz to robić? Po tylu latach?
– Nie muszę. Ale chcę. Dla siebie – odpowiedziałam spokojnie.
– Myślałem, że jesteś ponad to – prychnął.
– Byłam, kiedy dawałam ci ostatnie pieniądze na pierwszą maszynę. Teraz jestem dokładnie na tym samym poziomie, na jakim ty byłeś wtedy. Bez niczego.
Zamilkł. I znów nie usłyszałam ani słowa przeprosin. Ale ja już ich nie potrzebowałam. Nie chodziło o jego skruchę, tylko o moje odzyskane poczucie wartości. Wychodząc z kancelarii, nie czułam złości. Czułam spokój. I może pierwszy raz od lat… jakąś formę zwycięstwa.
Liczenie zysków i strat
Proces trwał kilka miesięcy. Michał stawił się raz, milczący i wyraźnie zirytowany. Przyszedł w drogim garniturze, z nową partnerką, która zerkała na mnie z góry. Nie przeszkadzało mi to. W końcu i tak wiedziałam więcej o tym mężczyźnie niż ona. Wiedziałam, jak reaguje na porażkę, na brak snu, na niepewność. I wiedziałam, że dziś właśnie to czuł – niepewność.
Sąd nie przyznał mi połowy firmy. Ale przyznał mi zadośćuczynienie, które wystarczyło na nowy początek. Wysokie alimenty i udział w nieruchomości, który musiał odkupić. Wyszłam z sali sądowej nie jako ofiara, ale jako kobieta, która się nie poddała. Kiedyś liczyłam, ile pieniędzy włożyłam w jego firmę. Dziś liczę coś innego – dni, w których odzyskuję siebie. Uśmiechy, które znów pojawiają się na mojej twarzy. Spokojne poranki, kiedy nie muszę już zastanawiać się, czy starczy mi na zakupy.
Michał się nie zmienił. Wciąż żyje w świecie, w którym wszystko można przeliczyć. Ja też kiedyś tak myślałam. Ale dziś wiem, że to, co najważniejsze, nie ma ceny. Nie można kupić wdzięczności. Nie można zapłacić komuś za lojalność. A miłości nie da się przeliczyć na procenty udziałów.
Zaczynam od nowa. Sama, ale nie samotna. Silniejsza niż kiedykolwiek. I co najważniejsze – już nie za nic i nikogo nie płacę swoją godnością.
Ewelina, 41 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Syn traktuje mnie jak bankomat i ciągle przychodzi po pieniądze. Ma 30 lat, a ja ciągle sponsoruję mu bułki i wędlinę”
- „Facet z aplikacji randkowej od razu mi się spodobał. Niestety to, co robił przy stole, było nie do zniesienia”
- „Miałem ochotę na kotleta z kurczaka w panierce, ale żona kazała mi jeść tofu. Nie wiem, jak długo to zniosę”

