„Mój mąż ma do mnie pretensje, że urodziła nam się córka. Jakby uczył się biologii, winnego szukałby gdzie indziej”
„Mój mąż zmienił się nie do poznania – z troskliwego partnera w osobę, z którą dzieliłam przestrzeń, ale nie życie. Wracał późno z pracy, a kiedy już był w domu, siedział cicho albo oglądał telewizję. Małą brał na ręce tylko wtedy, gdy musiał – i to z miną, jakby trzymał worek kartofli, nie dziecko”.

- Redakcja
Gdy dowiedziałam się, że jestem w ciąży, byłam najszczęśliwszą kobietą na świecie. Marzyłam o tym dziecku od dawna i choć nasze małżeństwo nie było idealne, wierzyłam, że rodzicielstwo nas scementuje. Zawsze wydawało mi się, że mężczyzna, który mówi „byle zdrowe”, naprawdę tak myśli. Nie sądziłam, że płeć naszego dziecka stanie się zarzewiem konfliktu. Tym bardziej, że to przecież nie ja decyduję o tym, czy urodzi się chłopiec, czy dziewczynka. Gdyby mój mąż uważniej słuchał na lekcjach biologii, wiedziałby, że jego pretensje powinien kierować do samego siebie. A nie do mnie.
Nie takiej reakcji się spodziewałam
– Jest zdrowa i ma się dobrze – powiedział lekarz, a ja poczułam, że świat stanął w miejscu. Łzy napłynęły mi do oczu, kiedy patrzyłam na malutką, czerwoną buzię mojej córeczki. Czułam, jak rozsadza mnie miłość. Mała leżała wtulona we mnie, pachniała ciepłem. Cały ból, cały strach – zniknął. Byłam gotowa na wszystko, byleby tylko ją chronić. Nie mogłam się doczekać, aż pokażę ją mężowi. Wierzyłam, że jego serce też zmięknie, gdy tylko ją zobaczy.
Gdy wszedł na salę, podniosłam ją lekko, z dumą pokazując maleństwo.
– To nasza córeczka. Jest śliczna, prawda? – zapytałam cicho, uśmiechając się przez łzy.
Mój mąż patrzył na nią przez dłuższą chwilę. Nie podszedł od razu, nie rozczulił się. Zamiast tego wypuścił powietrze z ust i powiedział:
– Dziewczynka? Myślałem, że będzie chłopak…
Zmarszczyłam brwi. Myślałam, że żartuje. Ale nie – on był zupełnie poważny.
– No przecież mówiłeś, że wszystko jedno – próbowałam się zaśmiać, choć coś w środku mnie zabolało.
– Bo myślałem, że będzie syn. A nie kolejna baba w domu – rzucił gorzko i odwrócił wzrok.
Nie powiedziałam nic więcej. Patrzyłam, jak jego dłoń nawet nie drgnęła, by dotknąć naszej córki. W tamtej chwili zrozumiałam, że coś się zmieniło. Że jego rozczarowanie nie jest chwilowe. I że to nie będzie tylko trudny dzień. To był dopiero początek.
Myślałam, że żartuje
Przez pierwsze dni po porodzie starałam się usprawiedliwiać jego zachowanie. Może był zmęczony? Może zestresowany? Ale gdy wróciliśmy do domu, jego chłód nie zniknął. Nie rozczulał się przy przewijaniu, nie całował jej w czółko przed snem. Zresztą – nawet nie próbował tego robić. Gdy budziła się w nocy z płaczem, zakładał poduszkę na głowę. A ja wstawałam, kołysałam ją i po cichu płakałam w półmroku.
– Możesz mi chociaż podać chusteczki? – zapytałam raz, gdy przewijałam ją na kanapie.
– Twoja córka, twoja sprawa – mruknął i wrócił do telefonu.
Z każdym dniem widziałam to coraz wyraźniej. On był zazdrosny o nią. Jakby zabrała mu mnie, jakby jego miejsce zostało przesunięte. Ale przecież to była nasza córka. Mała istotka, która nikomu niczego nie zabrała. Potrzebowała tylko ciepła i bliskości. Czasem łudziłam się, że go ruszy, kiedy mała patrzyła na niego z taką dziecięcą ufnością. Kiedy się uśmiechała, kiedy chwytała jego palec w swoją drobną dłoń.
– Popatrz, ona cię poznaje – mówiłam, próbując rozmiękczyć jego serce.
– To tylko odruchy. Ona nawet nie wie, kim jestem – odpowiedział sucho.
Zaciskałam wtedy zęby. I robiłam dobrą minę do złej gry. Ale po nocach przytulałam małą i szeptałam jej do ucha:
– Może nie masz ojca, którego chciałam ci dać, ale masz mnie. I będę cię kochać za nas dwoje.
Jakby był chłopiec, byłoby inaczej
Minął pierwszy miesiąc. W tym czasie mój mąż zmienił się nie do poznania – z troskliwego partnera w osobę, z którą dzieliłam przestrzeń, ale nie życie. Wracał późno z pracy, a kiedy już był w domu, siedział cicho albo oglądał telewizję. Małą brał na ręce tylko wtedy, gdy musiał – i to z miną, jakby trzymał worek kartofli, nie dziecko. Nabrałam odwagi, by zapytać go wprost.
– Co się z tobą dzieje? – zaczęłam pewnego wieczoru. – Unikasz jej. Unikasz mnie. O co chodzi?
Wzruszył ramionami, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Po prostu się nie cieszę. Miał być syn. Mój syn. A nie kolejna baba, która będzie mi marudzić przez całe życie.
Patrzyłam na niego w osłupieniu.
– Myślisz, że ona to wybrała? Że ja to wybrałam?
– Gdyby to był chłopak, wszystko wyglądałoby inaczej. Miałbym z kim pograć w piłkę, z kim pogadać jak facet z facetem. A tak? Co, mam się uczyć zaplatać warkocze?
Zabrakło mi słów. Poczułam, że już nawet nie chodzi o to dziecko. Że on gdzieś w głębi czuje się… zawiedziony sobą. Może słabym ojcem? Może mężczyzną, który nie „dał” syna? Ale zamiast się z tym zmierzyć – obarczył winą mnie. A ja, zamiast się kłócić, coraz częściej zamykałam się w łazience, żeby w spokoju popłakać.
Cisza w naszym domu
Z biegiem tygodni cisza w naszym domu stawała się głośniejsza niż jakiekolwiek krzyki. Nie rozmawialiśmy o niczym więcej niż o tym, co kupić, co ugotować, kiedy podać dziecku syrop. Byliśmy jak współlokatorzy z wymuszonym podziałem obowiązków, a nie jak para, która kiedyś śmiała się razem do łez przy jednej misce zupy chińskiej. I ta jego obojętność... ona bolała bardziej niż gdyby mnie zwyczajnie nienawidził.
– Jedziesz z nami na szczepienie? – zapytałam go któregoś ranka.
– Po co? I tak się nie znam. Ty wiesz lepiej – rzucił i odwrócił się na drugi bok.
Zamknęłam drzwi, wzięłam małą na ręce i wyszłam, nawet się nie żegnając. Nie chciałam, żeby widziała mnie taką słabą. Albo raczej – żeby on widział, że ciągle jeszcze próbuję. Wieczorem usiedliśmy w milczeniu przy stole. Próbowałam zacząć rozmowę, zapytałam, czy chce obejrzeć zdjęcia z badania. Pokiwał głową, rzucił okiem na ekran telefonu i po kilku sekundach odstawił go bez słowa. Nawet nie zapytał, jak się czuła po szczepieniu.
– Czy ty w ogóle ją lubisz? – zapytałam nagle. – Czy ty w ogóle wiesz, że to twoje dziecko?
Spojrzał na mnie chłodno.
– Przecież nie mówię, że jej nie lubię. Po prostu... nie czuję z nią więzi.
Wstałam od stołu bez słowa. Wzięłam córkę z łóżeczka i przytuliłam ją mocno. Nie płakała. Spała spokojnie. A ja płakałam za nas dwie – po cichu, bezgłośnie.
Miłość ustąpiła rozczarowaniu
Kiedyś kochałam go tak, że nie wyobrażałam sobie dnia bez jego głosu. Teraz coraz częściej łapałam się na tym, że wyobrażam sobie życie bez niego. I że to życie wydaje się… spokojniejsze. Bez tej ciągłej chłodnej atmosfery, bez uczuć, które nie mają już gdzie się rozgościć. Bez jego pretensji, wypowiadanych w półsłówkach, jakby bał się powiedzieć za dużo – a ja i tak słyszałam wszystko.
Pewnej nocy, kiedy karmiłam małą, wszedł do pokoju i przez chwilę się przyglądał. Bez słowa. Potem usiadł na brzegu łóżka.
– Zazdroszczę ci, wiesz? – powiedział nagle. – Ona cię kocha. Ciebie zna. Jesteś jej całym światem.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem. Czyżby coś zrozumiał?
– Ty też możesz być jej światem. Wystarczy chcieć.
– Tylko że ja... nie umiem. Nie czuję się ojcem. Nie wiem, co z nią robić. Nie wiem, jak mam to pokochać.
– To nie „to”. To dziecko. Twoje dziecko – powiedziałam ostro.
Wstał i wyszedł bez słowa. Następnego dnia znowu wróciła cisza. Tylko teraz nie bolała mnie już tak bardzo. Bo coś we mnie pomału się wygaszało. Może miłość. A może tylko naiwność. Zaczęłam się zastanawiać, czy samotność z córką nie będzie mniej bolesna niż udawanie rodziny z kimś, kto nie potrafi pokochać własnego dziecka.
To nie córka nas rozdzieliła
Nie odeszłam od razu. Jeszcze przez wiele tygodni próbowałam. Dla niej. Dla nas. Może z głupiej lojalności wobec marzeń, które kiedyś wspólnie snuliśmy. Ale nie da się zbudować domu, jeśli jedna osoba codziennie rozbiera cegły, które druga z trudem układa nocą. Pamiętam dzień, w którym spakowałam walizkę. Mała miała wtedy sześć miesięcy. Spała w wózku, a ja krzątałam się w ciszy po mieszkaniu. On siedział na kanapie, wpatrzony w telewizor. Gdy zobaczył torbę przy drzwiach, spojrzał na mnie tylko przelotnie.
– Serio? Odchodzisz?
– Nie odchodzę. Ja ratuję nas przed czymś gorszym – odpowiedziałam spokojnie. – Ona nie zasługuje na życie w domu, w którym jest niekochana przez własnego ojca. A ja nie zasługuję na to, by być traktowana jak winna tylko dlatego, że urodziłam córkę.
Nie powiedział nic. Tylko odwrócił wzrok. Tego wieczoru wyszłam – z dzieckiem, torbą i przekonaniem, że nie zrobiłam nic złego. Bo kochać dziecko to nie obowiązek. To przywilej. A on ten przywilej zignorował. Dziś mijają dwa lata od tamtego dnia. Mała biega po parku, pokazując palcem wróble. A ja siedzę na ławce i patrzę na nią z dumą. Mój świat. Mój sens.
On czasem dzwoni. Pyta, co u niej. Ale nie przyjeżdża. I wiesz co? Już go nie tłumaczę. Bo to nie córka nas rozdzieliła. On sam to zrobił. I nie mam już w sobie ani grama żalu.
Ewelina, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Zostałem sam z córką, bo moja żona miała inne plany. Ważniejsze od dziecka były dla niej zrobione paznokcie i imprezy”
- „Gdy ja poświęcałam się rodzinie, mój mąż znikał w pracy. Po 10 latach okazało się, że jego raporty miały długie nogi”
- „Mój mąż to szałaput i niczego nie potrafi dokończyć. Dziwię się, że nasz dom z dykty i kartonu jeszcze się nie zawalił”

