„Mój mąż ma 40 lat, a zachowuje się jak dziecko we mgle. Jedyne, co potrafi wokół siebie zrobić, to rozgardiasz”
„– Jarek, masz czterdzieści lat. Pracujesz w IT. Jesteś w stanie skonfigurować sieć firmową, ale nie ogarniasz zmywarki? – zapytałam, powstrzymując śmiech, który mieszał się z frustracją. – Bo ty zawsze wszystko robisz!”.

- Redakcja
Kiedy miałam dwadzieścia dwa lata i zakochałam się w Jarku, myślałam, że to mężczyzna dojrzały, z planem na życie. Z biegiem lat coraz częściej łapałam się na tym, że przypomina mi raczej niesfornego nastolatka niż partnera, na którym można polegać. Czterdziestolatek, który nie wie, gdzie są jego skarpetki, jak uruchomić pralkę i czym różni się płyn do naczyń od mleka do kawy. Zamiast dzielić obowiązki, codziennie sprzątam po nim jak po dziecku. Przez lata wierzyłam, że się zmieni. Ale ostatnio zaczęłam się zastanawiać, czy nie oszukiwałam samej siebie.
Poranek pełen chaosu
– Gdzie są moje spodnie?! – wrzasnął Jarek z sypialni, jakbyśmy mieszkali w pałacu, a nie w trzypokojowym mieszkaniu z kuchnią połączoną z salonem.
Z westchnieniem odłożyłam kubek z ledwo zaczętą kawą. Była szósta czterdzieści pięć, a ja już czułam, że ten dzień mnie przerośnie. Podeszłam do drzwi sypialni i zajrzałam do środka. Stał pośrodku pokoju w samych bokserkach, wokół niego leżały dwie pary dżinsów, szary t-shirt i jakaś rozciągnięta bluza, której nie widziałam od zeszłej zimy.
– Te ci nie pasują? – wskazałam na dżinsy leżące na łóżku.
– Są jakieś ciasne. One się skurczyły w praniu – powiedział ze śmiertelną powagą, jakby winna była pralka, a nie jego wieczorne przekąski przed telewizorem.
– Albo ty się rozszerzyłeś – mruknęłam pod nosem i wyszłam, zanim zdążył odpowiedzieć.
W kuchni zastałam ślady jego śniadania – brudny talerz z niedojedzonym omletem, pustą butelkę po mleku, rozmazaną łyżkę dżemu na blacie i otwartą paczkę płatków, która zdążyła już rozsypać się na podłogę. W zlewie piętrzyły się naczynia, bo przecież „nie było czasu włączyć zmywarki”. Po piętnastu latach małżeństwa wiedziałam, że w jego słowniku „nie miałem czasu” znaczyło tyle, co „nie chciało mi się”.
Wrócił ubrany, ale znowu bez skarpetek.
– Kochanie, wiesz może, gdzie są moje czarne skarpety?
– Spróbuj w koszu na pranie. Albo w piekarniku. Może tam jeszcze nie szukałeś – odpowiedziałam z uśmiechem, który był bardziej ostrzeżeniem niż uprzejmością.
Zmywarka jego wrogiem
Zmywarka w naszym domu była jak święty Graal – nikt jej nie dotykał, nikt nie wiedział, jak działa, a już na pewno nie mój mąż. Dla Jarka załadowanie naczyń było jak rozwiązywanie równania różniczkowego. Stał nad nią onieśmielony, jakby za chwilę miała go porazić prądem.
– A gdzie się wsypuje ten proszek? – zapytał pewnego dnia, trzymając w jednej ręce kapsułkę, a w drugiej kieliszek do wina, który najwyraźniej próbował wcisnąć między patelnię a garnek.
– To jest kapsułka, nie proszek. I wsadza się ją do tej szufladki z przodu, tam gdzie napis „detergent” – odpowiedziałam spokojnie, bo już nawet nie miałam siły się złościć.
– Aha. Ale to się rozpuszcza? – spojrzał na mnie z powagą pierwszoklasisty pytającego, czy chmury są z waty.
– Jarek, masz czterdzieści lat. Pracujesz w IT. Jesteś w stanie skonfigurować sieć firmową, ale nie ogarniasz zmywarki? – zapytałam, powstrzymując śmiech, który mieszał się z frustracją.
– Bo ty zawsze wszystko robisz! – obruszył się, jakby to było moje widzimisię, że wiem, co to tryb eko i gdzie leje się nabłyszczacz.
Rzeczywiście, robiłam wszystko. Bo jeśli ja tego nie zrobię, to naczynia będą czekały na załadunek do przyszłego wtorku, a kuchnia zamieni się w poligon bakterii. Czasem miałam wrażenie, że Jarek specjalnie nie umie, żeby go wyręczać. Albo że uważa, iż ogarnianie domu to jakaś wiedza tajemna, do której dostęp mają tylko kobiety.
– Wiesz co, może po prostu zostaw – powiedziałam w końcu. – Ja to zrobię.
A on się uśmiechnął z ulgą.
Moja cierpliwość się kurczy
Była środa rano, dzieci już dawno w szkole, ja w połowie drogi do pracy, gdy zadzwonił telefon. Jarek.
– Kochanie, nie uwierzysz… Nie mogę znaleźć kluczy.
Zamknęłam oczy. Nie pierwszy raz. Coś mnie tknęło, gdy wychodziłam – jego kurtka zwisała smętnie na wieszaku, a obok na szafce – jak zwykle – leżała cała jego kieszonkowa zawartość: pogniecione paragony, zapalniczka, resztki batona… Ale nie klucze.
– A sprawdziłeś w kieszeni kurtki?
– Sprawdziłem.
– Na pralce?
– Nie ma.
– W drzwiach?
– Nie…
– A w twoim plecaku?
Zapadła cisza. W duchu liczyłam do pięciu. Raz. Dwa. Trzy. Cztery…
– A wiesz, że są. Hahaha, no patrz, były w bocznej kieszonce! – roześmiał się, jakby właśnie rozwiązał zagadkę stulecia.
Nie odpowiedziałam. Odłożyłam telefon i uderzyłam głową w kierownicę. Delikatnie, bo auto było nowe, ale jednak. Ile razy można mu tłumaczyć, że wszystko, co ma, musi mieć swoje miejsce? Klucze na haczyku. Portfel w szufladzie. Dokumenty w teczce. A nie porozrzucane po domu jak puzzle, które codziennie próbujemy razem poskładać.
Najgorsze, że to nie był wyjątek. To był rytuał. Klucze, ładowarka, telefon, portfel – wszystko zaginęło przynajmniej raz w tygodniu. I zawsze to ja byłam jego osobistym GPS-em i Google w jednym. Wiedziałam, że jeśli teraz nie przestanę to ratować, on nigdy nie nauczy się sam sobie radzić. Ale czy ja jeszcze miałam siłę przestać?
Sobotnie nieporozumienie
Soboty teoretycznie miały być dniem odpoczynku. W praktyce oznaczały wielką domową krucjatę – pranie, odkurzanie, mycie łazienki, zakupy, obiad. Marzyłam, by Jarek choć raz zapytał: „Co mogę zrobić?”. Ale nie. On miał swoją wizję soboty – kawa, YouTube i drapanie się po brzuchu na kanapie.
– Jarek, wrzucisz chociaż pranie? – zapytałam, stojąc z mopem przy wejściu do łazienki.
– Jasne! Tylko skończę ten filmik – mruknął bez podnoszenia wzroku.
Godzinę później pranie nadal leżało na podłodze, a z łazienki zaczęło dochodzić dziwne chlupotanie. Wpadłam tam jak burza. Pralka otwarta. W środku: czarna koszulka, biały stanik i moje nowe jasne spodnie. Wszystko w pięknym odcieniu szarości.
– Czy ty… wsadziłeś wszystko razem?! – zapytałam cicho, ale już czułam, jak mi się gotuje w środku.
– A co, nie można? Przecież wszystko się pierze razem, nie?
– To nie są śmieci, tylko ubrania! – wybuchłam. – I nie, Jarek, czarnego z białym się nie miesza! Ile razy mam ci to jeszcze tłumaczyć?!
– Dobra, nie wiedziałem, przecież każdy się może pomylić…
Poczułam, jak we mnie coś siada. Nie złość. Bezsilność. Bo to nie był pierwszy raz. On się „nie znał”, „nie wiedział”, „nie zauważył”. A ja miałam do wyboru: albo to poprawiać, albo odpuścić. Wieczorem Jarek próbował mnie udobruchać pizzą.
– Przecież mamy weekend, nie warto się kłócić – powiedział z uśmiechem.
Nie odpowiedziałam. Przez chwilę po prostu patrzyłam na jego beztroską twarz i zastanawiałam się, czy jemu naprawdę nic nie przeszkadza. Nawet to, że ja się wykańczam.
To nic nie zmieniło
Zebrałam się w sobie w niedzielę wieczorem. Siedzieliśmy na kanapie – on z telefonem, ja z kubkiem melisy, który trzymałam raczej jak tarczę niż napój uspokajający. Gdy zapytałam, czy możemy porozmawiać, spojrzał na mnie z niechęcią, jakby właśnie przerwałam mu najważniejszy moment meczu, choć w rzeczywistości oglądał filmik o facecie skaczącym do basenu pełnego galaretki.
– Słucham – powiedział, nie odrywając wzroku od ekranu.
– Jarek… Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę, jak wygląda nasze życie? Ja pracuję, sprzątam, gotuję, ogarniam dzieci, terminy, rachunki… A ty?
– Też pracuję – przerwał mi.
– Tak, ale po pracy wracasz, rzucasz torbę i znikasz. Fizycznie jesteś, ale poza tym? Nic. Nie pamiętasz o urodzinach dzieci, nie masz pojęcia, kiedy jest wywiadówka, nie wiesz, gdzie leży mop ani jak wygląda cykl prania.
– Czy ty właśnie robisz mi wyrzuty, że nie sprzątam jak ty? – zapytał z przekąsem.
– Robię ci wyrzuty, że nie żyjesz z nami, tylko obok nas – odpowiedziałam cicho.
Przez chwilę była cisza. Myślałam, że coś w nim pęknie. Że może się zawstydzi. Ale nie. Wzruszył ramionami.
– Przesadzasz. Zawsze byłaś bardziej zorganizowana. Ja po prostu nie mam takiego zmysłu jak ty. Nie każdy tak umie.
Zamilkłam. Bo co jeszcze można było powiedzieć? Zrobiłam wszystko, co mogłam. A on dalej nie rozumiał, że brak „zmysłu” nie zwalnia z odpowiedzialności. Wstałam z kanapy i poszłam do sypialni. Tylko ja wiedziałam, że to była ostatnia próba.
Dorosłość przyszła zbyt późno
Minęło kilka tygodni od tamtej rozmowy. Nic się nie zmieniło. Może tylko to, że przestałam mówić, przestałam prosić i przypominać. Zaczęłam robić swoje – dla siebie i dzieci – ale bez tego wiecznego ciągnięcia wszystkiego za dwoje. Zaskakująco dużo siły odzyskałam w ciszy. Nie w krzyku, nie w sprzeczkach, ale właśnie wtedy, gdy przestałam oczekiwać, że on się domyśli.
Jarek wciąż żył jak dziecko we mgle – zapominał, gubił, mieszał. W sobotę rano zapytał, gdzie są dzieci. Byli u mojej mamy, jak co drugi weekend. Od roku. Nie skomentowałam. Wieczorem stwierdził, że może wyskoczymy do kina, skoro nic nie muszę robić. Uśmiechnęłam się. Wewnątrz już wiedziałam – to nie jest ktoś, z kim chcę iść do kina. Ani przez życie.
W poniedziałek zabrałam się za rzeczywistość. Wynajęłam kawalerkę. Poinformowałam go, że zamieszkamy z dziećmi osobno. Nie było wybuchu. Nie było dramatów. Tylko jego bezradne „Ale… dlaczego?”. Bo on naprawdę nie rozumiał. Może nigdy nie zrozumie. Może nie był zły. Tylko wiecznie niedojrzały. Taki, który szuka opiekunki, nie partnerki.
– Ale przecież wszystko było dobrze – powiedział na koniec. – Tak to już wygląda w związkach…
Nie odpowiedziałam. Bo mój związek nie miał wyglądać jak bałagan, który tylko jedna osoba codziennie sprząta. Czasem doroślejsza od mężczyzny okazuje się ta, która ma dość.
Renata, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż wypisał się z roli tatusia, a ja nie będę błagać o litość. Mam gdzieś męskie humorki, bo mam dziecko do wykarmienia”
- „Od 6 miesięcy robię moją rodzinę w balona. Dziecko zostawiam babci, mąż myśli, że pracuję, a ja korzystam z życia”
- „Po przeprowadzce do nowego domu skakałem z radości. Mina mi zrzedła, gdy odkryłem, kto jeszcze ma do niego klucze”

