Reklama

Poranek zaczął się jak każdy inny – od szarpaniny z budzikiem i szukania skarpetek do pary. Olek krzyczał, że nie znajdzie zeszytu od matematyki, a Zuzia, zaspana, usiłowała zapiąć kurtkę, która już dawno była na nią za ciasna. Buty Olka już wczoraj przesiąkły wilgocią, a w podeszwach są pęknięcia. Pomyślałam, że znów nie mamy na nowe.

Robert zszedł po schodach w wyprasowanym garniturze, pachnąc drogimi perfumami. Na nadgarstku błyszczał zegarek – ten nowy, za kilka tysięcy, który kupił sobie „za własne, ciężko zarobione pieniądze”. W odbiciu okna wyglądał jak z reklamy sukcesu: uśmiech, pewność siebie, nienaganny krawat. A ja? W jego tle – w spranej bluzie, z włosami spiętymi w niedbały kok, z plamą po mleku na rękawie.

– Lidia, dlaczego dzieci wyglądają jakby szły na obóz przetrwania? – rzucił tonem, w którym mieszało się politowanie i obojętność.

– Bo może w tym domu przetrwanie to jedyne, na co nas stać – odpowiedziałam, nie patrząc mu w oczy.

Nie odpowiedział. Tylko poprawił mankiet i sięgnął po kluczyki. Zamknęły się za nim drzwi, a ja zostałam z ciszą, która dzwoniła w uszach.

Kiedyś, dawno temu, potrafił się śmiać. Potrafił zapytać, jak minął mi dzień. Teraz liczył tylko godziny, terminy, premie. Dzieci nie pytał, czy zjadły śniadanie. Tylko czy nie pobrudzą mu wnętrza auta błotem.

Patrzyłam przez okno, jak odjeżdża – drogi garnitur, skórzana teczka, błyszczące opony. Wyglądał jak prezes. A ja jak cień kobiety, którą kiedyś byłam.

Postanowiłam spróbować

– Olek, nie rozlewaj! – upomniałam syna, gdy zupa rozchlapała się na stół. – Delikatnie, proszę cię.

Zuzia jadła w milczeniu, łowiąc makaron z talerza, jakby chciała uniknąć spojrzeń. Robert siedział naprzeciwko mnie, przeglądając telefon. Ekran jego drogiego smartfona co chwilę rozświetlał się powiadomieniem.

– Robert, musimy kupić dzieciom buty – zaczęłam cicho, nie chcąc, by słyszały napięcie w moim głosie. – Olek ma dziury w podeszwach, a Zuzi noga znowu urosła.

– Teraz? – nawet nie oderwał wzroku od ekranu. – Chyba znowu dramatyzujesz.

– Nie dramatyzuję. Po prostu nie mogą chodzić w tym, co mają.

Westchnął, jakbym mówiła o czymś zupełnie błahym.

– Wiesz, że mamy napięty budżet. Dopiero co płaciłem ratę za samochód. I kupiłem ten zegarek, bo potrzebuję wyglądać profesjonalnie. To inwestycja.

Poczułam, jak coś we mnie się buntuje.

– Inwestycja? W zegarek? A w dzieci już nie warto inwestować?

Robert podniósł wzrok. Zimny, bez cienia emocji.

– Nie rób scen przy stole, Lidia.

– Scen? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Mówisz, że nie ma pieniędzy, a kupujesz sobie błyskotki! Ty nawet nie wiesz, jakie dzieci mają rozmiary butów!

– Wiesz, że mam ważne spotkania. Wygląd też się liczy – powiedział z tą swoją lodowatą pewnością, która kiedyś mnie fascynowała. Teraz przypominała ścianę, od której odbijałam każdą próbę rozmowy.

– Spotkania, w których nie przeszkadza ci, że jesteś nieobecnym ojcem? – wyrwało mi się.

Zuzia zamarła z łyżką w dłoni. Olek wbił wzrok w talerz.

Nie zaczynaj – syknął Robert i odsunął krzesło. – Nie będę uczestniczyć w twoich emocjonalnych pokazach.

– W moich? – zaśmiałam się sucho. – Bo to ja się od lat zachowuję, jakby mnie nie było?

Nie odpowiedział. Wyszedł, zatrzaskując drzwi. Dźwięk rozlał się po mieszkaniu jak echo mojego upokorzenia.

Usiadłam z powrotem, wpatrzona w parującą zupę. Dzieci milczały. Zuzia podniosła głowę.

– Mamo… czy tata nas już nie lubi?

Nie potrafiłam odpowiedzieć. Przełknęłam łzy, bo wiedziałam, że płacz byłby jak sól na ranę. Nie chciałam, żeby widziały, jak bardzo się boję, że to wszystko już dawno przestało być małżeństwem – teraz jest tylko ciszą udającą rodzinę.

Bałam się tej zmiany

Kawiarnia pachniała cynamonem i świeżo mieloną kawą. Przyszłam wcześniej, jak zawsze — z nawyku. Lubiłam tę chwilę ciszy, zanim Justyna wpadnie z wiatrem, z energią, której mi od dawna brakowało.

– No nie wyglądasz najlepiej – powiedziała zamiast „cześć”, siadając naprzeciwko. – Co tym razem?

Uśmiechnęłam się bez przekonania.

– Ten sam temat, co zawsze. Robert i jego święty spokój.

– Domyślam się. Znowu udaje prezesa świata? – skrzywiła się, zamawiając espresso. – Jak tam dzieci?

– Rosną. I coraz częściej pytają, dlaczego tata z nami nie je kolacji.

Bo tata ma ważniejsze rzeczy na głowie, prawda? – rzuciła z ironią.

– Nie wiem, Justyś. Może ja przesadzam. Może to wszystko przez to, że jestem wiecznie zmęczona…

– Nie, Lidia. Ty po prostu jeszcze nie przestałaś usprawiedliwiać wszystkiego za niego – przerwała mi ostro. – Nie robisz nic złego, że chcesz, żeby ktoś cię zauważył.

Patrzyłam na nią w milczeniu. W jej oczach nie było litości – tylko szczerość. Taką, której nie dało się znieść, ale i której potrzebowałam.

– Myślałam, że jak wytrzymam, jak będę cierpliwa, to on… wróci. Że coś zrozumie. Ale on już dawno jest gdzie indziej, w swoim świecie – wyszeptałam. – A ja ciągle w tym samym miejscu.

Justyna pochyliła się do przodu.

– Twoje dzieci nie potrzebują ojca, który ich nie widzi. One potrzebują matki, która w końcu zacznie żyć.

Zamrugałam szybko, próbując nie rozpłakać się przy kelnerce, która stawiała ciasto na stole.

– Ale jak miałabym odejść? Z czym? Do kogo? – wyrwało mi się. – Nie mam odwagi.

– Do siebie – odpowiedziała spokojnie. – Może pierwszy raz w życiu.

Jej słowa wbiły się we mnie jak gwóźdź. Patrzyłam na filiżankę, a kawa już dawno wystygła. Zrozumiałam, że najbardziej boję się nie jego, ale siebie samej – tego, że jeśli wyjdę z tego domu, już nie będę miała dokąd wrócić.

Tego wieczoru wracałam pieszo w deszczu. Krople spływały po mojej twarzy, jakby próbowały zmyć ten ciężar. Po raz pierwszy od dawna czułam coś na kształt decyzji, jeszcze nie podjętej, ale już dojrzewającej gdzieś głęboko, w miejscu, które Robert dawno uznał za martwe.

Dla niego byliśmy dodatkiem

Było już późno, gdy usłyszałam jego głos. Z początku myślałam, że rozmawia z kimś na żywo – ten ton, miękki, sztucznie uprzejmy, rezerwował tylko dla ludzi, których chciał oczarować. Dla mnie używał zupełnie innego – krótkiego, zimnego, urzędowego.

Zatrzymałam się w pół kroku przy drzwiach.

– Tak, zegarek robi robotę – powiedział, śmiejąc się cicho. – Wiesz, jak to działa. Klient musi widzieć, że mam klasę. Wizerunek to wszystko.

Cisza po drugiej stronie. Potem jego głos znowu, niższy, bardziej pewny siebie:

– Rodzina? Musi tylko wyglądać przyzwoicie. Bo inaczej całość się sypie.

Zamarłam. Serce mi waliło, jakbym przyłapała go na czymś gorszym niż zdradzie – na obnażeniu tej pustki, o której od dawna wiedziałam, ale której nie chciałam nazwać.

– Tak, dzieci… – parsknął śmiechem. – Oczywiście, że są. Trzeba mieć komplet. Ale wiesz, jak to jest.

Komplet. Tak o nas mówił. O mnie, o dzieciach. Jak o meblach w salonie. Nie wiem, kiedy otworzyłam drzwi. Stał przy biurku, z telefonem przy uchu. Gdy mnie zobaczył, lekko się skrzywił, jakby zobaczył cień, a nie człowieka.

– My jesteśmy twoim tłem? – zapytałam. – Twoim logiem do prezentacji?

Zamilkł na moment, słuchawka zamarła w jego dłoni. Rozłączył się.

– To nie twój świat, Lidia. Nie zrozumiesz.

– A może to ty nie rozumiesz, czym jest dom – powiedziałam cicho, ale w moim głosie było więcej siły, niż się spodziewałam.

– Dom? – prychnął. – Dom to miejsce, w którym wszystko działa. Bez chaosu, bez emocji. A ty zawsze musiałaś wszystko psuć.

Spojrzałam na niego długo.

– Nie, Robert. Ja już przestałam wierzyć, że nasz dom istnieje.

Odłożył telefon, jakby chciał zakończyć dyskusję jednym gestem. Ale ja już nie czekałam. Wyszłam.

W pokoju dzieci panował półmrok. Usiadłam na brzegu łóżka Zuzi, słuchając jej spokojnego oddechu. Przesunęłam dłonią po jej włosach.

– Nie martw się, maleńka – wyszeptałam. – Niedługo wszystko się zmieni.

A potem usiadłam w kuchni. Z zimną herbatą, ciszą i decyzją, która w końcu przestała być tylko myślą.

Wzięłam się na odwagę

Nie spałam tamtej nocy. Leżałam z otwartymi oczami, patrząc w sufit, jakby miał mi podpowiedzieć, co robić dalej. Z pokoju gościnnego dolatywało chrapanie Roberta – spokojne, rytmiczne, bez troski. Jakby nie było świata poza jego snem.

O świcie wstałam. Dzieci jeszcze spały. W kuchni zaparzyłam herbatę i usiadłam przy stole. Na blacie stał jego zegarek. Zostawił go, jak zawsze, w tym samym miejscu – symboliczny błysk próżności w naszym szarym poranku. Zegar, który nie słyszał płaczu dzieci, nie znał ciszy po kłótni, nie czuł drżenia moich rąk, gdy kolejny raz liczyłam drobne w portfelu.

Wzięłam go do ręki. Ważył zaskakująco dużo. Jakby w środku, oprócz mechanizmu, ukryte było całe jego ego. Położyłam z powrotem. Wiedziałam już, że to ostatni raz, gdy go dotykam.

Później obudziłam dzieci. Zuzia przeciągnęła się i zapytała sennie:

– Mamo, jedziemy gdzieś?

– Tak – odpowiedziałam spokojnie. – Po szkole. Zabiorę was na małą wycieczkę.

Kiedy Robert wyszedł do pracy, zaczęłam pakować torbę. Parę ubrań, dokumenty, ulubione maskotki dzieci, zdjęcie sprzed lat – jedyne, na którym jeszcze się śmialiśmy. Kartkę napisałam w ostatniej chwili: „Nie jestem już twoim rekwizytem”. Drzwi zamknęłam cicho.

W autobusie siedzieliśmy z tyłu. Olek patrzył w okno, Zuzia tuliła misia. Nie pytały, dokąd jedziemy. Czuły, że tym razem nikt nie będzie krzyczał.

Kiedy minęliśmy tabliczkę z nazwą miasta, coś we mnie zgasło. Ale to nie był ból. To było uwolnienie. Jak oddech po latach duszenia się we własnym życiu.

Obwiniał mnie o wszystko

Telefon zadzwonił po trzech dniach. Numer znajomy, głos – jeszcze bardziej. Ten sam ton, w którym zawsze brzmiała kontrola i chłód, teraz podszyty był czymś nowym – zniecierpliwieniem.

– Lidia? – jego głos był ostry, zbyt głośny. – Co to ma znaczyć? Zabrałaś dzieci? Bez słowa?

– Bez słowa, bo już wszystkie wypowiedziałam – odpowiedziałam spokojnie.

Robisz cyrk – warknął. – Wiesz, jak to wygląda? W pracy pytają, gdzie jesteście. Myślisz, że chcę, żeby ktoś widział mnie jak jakiegoś porzuconego męża?

– Ty zawsze dbasz tylko o to, jak coś wygląda. Nie o to, jak jest.

– Przestań z tą dramatyczną pozą. Przecież niczego wam nie brakowało! Miałaś dom, bezpieczeństwo, pieniądze!

Zacisnęłam palce na telefonie.

– Miałam dom, ale nie miałam w nim ciebie. Bezpieczeństwo, które bolało. Pieniądze, które nie dawały nic dzieciom poza strachem, że znowu się kłócimy. Nie chciałeś kupić dzieciom butów na zimę!

Z drugiej strony zapadła cisza. Przez chwilę słyszałam tylko jego oddech, nierówny, jakby próbował utrzymać fason.

Zniszczysz wszystko – powiedział w końcu, wolno, jak wyrok.

– To ty niszczyłeś nas przez lata – odparłam. – Ja tylko wychodzę z ruin.

Myślisz, że sobie poradzisz? – w jego głosie pojawiła się drwina, znajoma jak echo dawnych upokorzeń.

– Nie wiem. Ale wreszcie chcę spróbować.

Rozłączyłam się. Telefon wypadł mi z dłoni, a ja przez chwilę po prostu siedziałam, patrząc na ścianę. Za drzwiami słychać było dzieci – śmiały się. Zuzia coś opowiadała Olkowi, a on udawał, że nie słucha, choć każde jej słowo chłonął jak powietrze.

Uśmiechnęłam się. Może niczego nie miałam. Może zaczynałam od zera. Ale przynajmniej nikt mnie nie ignorował.

Wybrałam to, co najważniejsze

Minął miesiąc. Nadal budziłam się przed świtem, zanim dzieci zdążyły otworzyć oczy. Siadałam przy oknie w mieszkaniu mojej siostry, z kubkiem taniej kawy w dłoni, i patrzyłam, jak na ulicy powoli rozlewa się światło. Cisza była inna niż ta w naszym dawnym domu – nie bolała.

Dzieci przyzwyczajały się szybciej, niż myślałam. Olek pomagał siostrzeńcowi w lekcjach, Zuzia wieszała swoje rysunki na drzwiach lodówki. Czasem pytały o tatę – delikatnie, jakby bały się, że mnie to zrani.

– Tata jest tam, gdzie chciał być – odpowiadałam spokojnie. – Ale my też jesteśmy tam, gdzie powinniśmy.

Pracę znalazłam w szkolnej świetlicy. Niewiele płacili, ale wracałam do domu z poczuciem, że coś robię. Kiedyś to było dla mnie takie ważne – mieć sens. Potem to zgubiłam między praniem a cichymi kolacjami, na których Robert milczał bardziej niż zwykle. Wystarczało na co dzień i na buty dla dzieci.

Pewnego wieczoru usiedliśmy z dziećmi przy stole. Zuzia rysowała, Olek obierał jabłko. Spojrzałam na nich i pomyślałam, że najtrudniejsze już zrobiłam – przestałam czekać, aż ktoś mnie zauważy. Patrzyłam na nich i myślałam: „Nie jestem silna. Ale byłam wystarczająca, by wybrać siebie. I to pierwszy krok, żeby znowu być kimś – nie tłem, nie ozdobą, nie cieniem”.

Lidia, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama