Reklama

Z pozoru nasze małżeństwo wyglądało całkiem zwyczajnie. Mamy wspólne konto, razem płacimy rachunki, robimy zakupy i planujemy większe wydatki. Ale z czasem zauważyłam coś, co zaczęło mnie niepokoić. Mój mąż coraz częściej zerkał na paragony, dopytywał o ceny i sprawdzał, czy przypadkiem nie wydałam „za dużo”. Na początku traktowałam to jako troskę o domowy budżet. Dopiero później zrozumiałam, że to nie dbałość, ale obsesja. Skąpstwo, które z każdym dniem zjadało nasz związek od środka i zamieniało moje życie w ciągłe tłumaczenia się z każdej złotówki.

Wszystko było za drogie

– Ile dałaś za ten chleb? – zapytał, ledwie przekroczyłam próg z siatką zakupów.

– Sześć trzydzieści – odpowiedziałam bez zastanowienia.

Sześć trzydzieści?! Za chleb?! – uniósł brwi. – A w Lidlu był po cztery sześćdziesiąt. Sprawdzałem w gazetce.

Oparłam torbę o blat i spojrzałam na niego zmęczonym wzrokiem.

– No i? Miałam przejechać trzy przystanki tylko po to, żeby zaoszczędzić złoty siedemdziesiąt?

– To się zbiera, Wiktoria. Dzień w dzień to robi różnicę.

Wzruszyłam ramionami i zaczęłam wypakowywać zakupy. Czasem miałam wrażenie, że żyję z księgowym, który notorycznie robi mi audyt lodówki.

– A ile wydałaś ogólnie? – kontynuował, nawet nie patrząc na mnie, tylko stukając coś w telefonie.

– Nie wiem, około osiemdziesiąt złotych?

– To daj mi paragony.

Zamarłam z butelką mleka w dłoni.

– Naprawdę?

– No daj, przecież zawsze je bierzesz. Muszę sprawdzić.

Podałam mu papierek złożony na cztery. Usiadł przy stole i zaczął przeliczać wszystko linijka po linijce. Przez chwilę w kuchni słychać było tylko szelest paragonu i tykanie zegara.

– Masło było na promocji, a ty i tak wzięłaś to droższe – mruknął. – Czemu?

– Bo lubię, jak się dobrze smaruje, a nie jak kładziesz kawałek lodu na chleb.

Nic nie odpowiedział. Ale spojrzenie, które mi rzucił, powiedziało wszystko. Znowu byłam rozrzutna. Znowu nie umiałam myśleć ekonomicznie. Znowu zawiodłam.

– Wiesz co? Może następnym razem po prostu ty zrób zakupy – rzuciłam cicho i wyszłam z kuchni.

Mydło przelało czarę goryczy

– Dlaczego kupiłaś dwa mydła? – usłyszałam, gdy rozwieszałam pranie.

– Bo jedno było w promocji: drugie za pół ceny. Myślałam, że się ucieszysz.

– Ale przecież mamy jeszcze w szafce – stał z paragonem w dłoni, jakby to był jakiś akt oskarżenia.

– W szafce jest jedno, prawie puste. A mydło to nie ciasto, nie zepsuje się – odpowiedziałam już lekko poirytowana.

– Wiktoria, ty nie rozumiesz. Jeśli dziś wydałaś dodatkowe trzy złote, to jutro zrobisz to samo. I potem znowu. Mówiłem, że musimy oszczędzać.

– Na czym? Na higienie?

Spojrzał na mnie jak na wariatkę. Jakbym przed chwilą oznajmiła, że zamierzam spuścić nasze oszczędności w sedesie.

– Nie chodzi o to, że nie wolno ci kupować mydła – wycedził powoli – tylko o to, żeby nie kupować go bez potrzeby. Bez wcześniejszego uzgodnienia.

– Uzgodnienia?! To ja już nie mogę sama zdecydować, kiedy kupić mydło?

Zapanowała cisza. Spojrzał na mnie z rezerwą, może nawet lekką pogardą. W jego oczach zobaczyłam złość, którą próbował opakować w pozory logiki. A ja nagle poczułam, że mam dość. Że nie chcę być kontrolowana jak dziecko. Że nie dam się rozliczać za każdy każdą kąpiel.

– Wiesz co? To może zrobimy listę rzeczy, które mi jeszcze wolno kupić bez twojej zgody – rzuciłam z przekąsem.

– Nie rób scen.

– To przestań zachowywać się jak skarbnik – odparłam i wyszłam z łazienki, trzaskając za sobą drzwiami.

Musiałam oddawać resztę

– Wiktoria, wczoraj ci dałem stówkę na zakupy. Gdzie reszta? – zapytał następnego dnia rano, zanim jeszcze zdążyłam zjeść śniadanie.

Zostało może osiem złotych– sięgnęłam po kubek z herbatą, próbując zachować spokój.

– Tylko osiem? – wyciągnął dłoń. – Pokaż paragon.

– Nie wzięłam. Byłam w warzywniaku, u pana Zbyszka. Tam nigdy nie daje.

– To skąd mam wiedzieć, na co poszło dziewięćdziesiąt dwa złote?

Odłożyłam kubek. Wzięłam głęboki wdech.

– Kupiłam ziemniaki, marchew, cebulę, jajka, twaróg i... czekoladę. Dla siebie.

Zawiesił wzrok na mnie, jakbym wyznała zbrodnię.

– Czekoladę? I to za ile?

– Za sześć pięćdziesiąt – wzruszyłam ramionami. – Miałam ochotę.

– No właśnie. Ochota. Znowu nieprzemyślany wydatek.

– To była czekolada. Nie nowy telewizor!

– Tu nie chodzi o kwotę, tylko o zasadę – rzucił, jakby cytował jakiegoś finansowego guru.

– Zasadę, że mam się spowiadać z każdej złotówki?

Zasadę, że dbamy o domowy budżet. Razem.

Parsknęłam śmiechem. Nie mogłam się powstrzymać.

– Razem? To czemu tylko ja jestem rozliczana?

– Bo tylko ty robisz zakupy impulsywnie.

– Bo tylko ja je robię!

Zamilkł. Może i miał argumenty, ale brakowało mu logiki. A ja? Poczułam się jak księgowa, której zadaniem jest nie tylko przeliczyć każdy grosz, ale jeszcze tłumaczyć się z każdego batona. Wtedy pomyślałam: jeśli mamy być wspólnotą, to niech obowiązki i zaufanie będą też wspólne.

Nie uznawał wyprzedaży

– Nowa bluzka? – spytał, marszcząc czoło, gdy weszłam do domu z reklamówką.

– Tak, była przecena w galerii. Siedemnaście złotych.

– Siedemnaście złotych to dalej siedemnaście złotych za coś, co masz już w dziesięciu wersjach.

– To jest inny kolor. I poza tym, nie muszę się z tego tłumaczyć.

– Skoro kupiłaś ją z naszych pieniędzy, to jednak musisz.

Zamarłam przy szafie, trzymając bluzkę w dłoni. Była ładna. Prosta, granatowa, z miękkiego materiału. Pierwszy raz od dawna kupiłam coś dla siebie – nie dla domu, nie dla niego, nie dla lodówki.

– Naprawdę uważasz, że siedemnaście złotych to był zły wydatek?

– Uważam, że jeśli będziemy kupować, co nam się podoba tylko dlatego, że „było tanie”, to daleko nie zajedziemy.

– Daleko? My już stoimy w miejscu. A ja próbuję tylko nie zwariować.

Podszedł do mnie. Usiadł na krześle, skrzyżował ręce.

– Wiktoria, to nie o bluzkę chodzi. Tylko o to, że nie umiesz planować. Wydajesz emocjonalnie.

– A ty nie wydajesz w ogóle. Może to też nie jest zdrowe?

Milczał przez chwilę. Wiedziałam, że nie odpuści, ale ja też już nie byłam gotowa przytakiwać dla świętego spokoju. Ta bluzka była dla mnie małym symbolem wolności. I nie zamierzałam się jej wstydzić.

– Jak chcesz, mogę ci oddać siedemnaście złotych z własnych – powiedziałam ostrożnie.

– Chcę, żebyś zrozumiała, że każda złotówka się liczy.

A ja chciałam, żeby on zrozumiał, że nie wszystko można przeliczyć na monety.

Zaskórniaki i złość

Znalazł moją kopertę przypadkiem. A przynajmniej tak twierdził. Leżała między książkami, wciśnięta w tomik poezji, którego nikt oprócz mnie nie ruszał od lat.

Co to ma być? – zapytał z chłodnym spokojem, trzymając ją w dłoni.

– To moje oszczędności – odpowiedziałam, nie spuszczając wzroku.

– Twoje? Z naszych pieniędzy?

– Z moich. Z tych, które czasem odkładam z reszty. Albo dostaję od mamy. Albo od siostry na imieniny. To nie jest kradzione.

Patrzył na mnie jak na obcą. A może właśnie wtedy po raz pierwszy zobaczył mnie naprawdę.

Czyli chowasz przede mną pieniądze? Tak mi ufasz?

– To nie o zaufanie chodzi, tylko o święty spokój. Bo gdybym ci powiedziała, że dostałam dwadzieścia złotych, to zaraz byłoby: „A na co je wydasz?”, „Lepiej dołożyć do rachunków”.

– Bo tak się buduje wspólny dom.

– Wspólny dom, w którym nie mogę kupić mydła bez raportu?

Jego twarz pobladła, ale nie zamilkł. Zrobił krok w moją stronę.

To przez ciebie mamy takie spięcia. Gdybyś była bardziej odpowiedzialna...

– To byś miał więcej kontroli?

Wypowiedziałam to z zaskakującą pewnością. Może przez te zaskórniaki odzyskałam coś, czego nie miałam od lat – choćby odrobinę niezależności.

– Wiesz co? Może ty też załóż sobie kopertę. Schowaj tam całą tę miłość do liczb. I mnie zostaw w spokoju.

Nie odpowiedział. Ale wtedy pierwszy raz nie próbował mieć ostatniego słowa. Chyba zrozumiał, że coś między nami zaczęło pękać. Na dobre.

Dłużej tak nie wytrzymam

Od tamtego dnia coś się zmieniło. Niby żyliśmy razem jak wcześniej – śniadania, zakupy, telewizja wieczorem – ale coś w powietrzu było inne. Czułam, że on mnie obserwuje. Nie jak żonę, tylko jak zmienną w równaniu, która przestała mu pasować do układu. A ja? Ja już nie byłam tą samą Wiktorią, która z pokorą oddawała resztę i tłumaczyła się z każdej promocji. Coraz częściej zostawałam dłużej w pracy. Albo chodziłam na spacer sama. Myślałam, czy naprawdę chcę tak żyć – w relacji, gdzie każda wydana złotówka to potencjalna kłótnia, a każdy paragon – powód do przesłuchania.

– Nie jesteśmy biedni – powiedziałam któregoś wieczoru. – Ale przez ciebie czuję się, jakbym żebrała o każdą potrzebę.

– Wiktoria...

– Nie. Nie przerywaj. Wiem, że dla ciebie pieniądze to bezpieczeństwo. Ale dla mnie to nie jest życie. Nie chcę się budzić rano i myśleć: „czy mogę kupić mydło”.

Spojrzał na mnie z zaskoczeniem. A może z żalem? Nie odpowiedział. Ale od tej rozmowy przestał pytać o paragony. Albo tylko udawał, że nie pyta. Nie wiem, co dalej. Czy uda nam się naprawić tę ciszę, która wdarła się między nas jak kurz do starych szafek. Wiem tylko jedno: oszczędność bez szacunku do drugiego człowieka to nie cnota, to przemoc w eleganckim opakowaniu. A ja nie chcę być jej ofiarą.

Wiktoria, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama