Reklama

Zawsze myślałam, że skąpstwo to cecha ludzi biednych albo przynajmniej takich, którzy mają realne powody do oszczędzania. Mój mąż jednak świetnie zarabiał – prowadził własną kancelarię podatkową, jeździł nowym autem, jego garnitury kosztowały tyle, co moje miesięczne dochody. A jednak, kiedy w domu rozmawialiśmy o zakupie czajnika, on rozważał, czy nie lepiej zagotować wodę w garnku. I o ile przez pierwsze lata machałam na to ręką, tak z czasem zaczęłam się czuć jak bezdomna gosposia w złotej klatce. A punktem kulminacyjnym były... jego skarpety.

Dziura na dziurze

– Nie wyrzucaj! – usłyszałam od razu, gdy tylko podniosłam z podłogi jego skarpety, w których pięta aż świeciła. – To się jeszcze nada!

Stałam w łazience z tą czarno-szarą szmatką w ręku i patrzyłam na mojego męża, który właśnie starannie składał ręcznik.

– Andrzej, to już trzeci raz! Przecież te skarpety mają więcej dziur niż materiału. One są jak sito!

– Ale wygodne – uśmiechnął się, jakby właśnie powiedział komplement. – Skóra oddycha, bo mają naturalną wentylację.

Wyszedł, zostawiając mnie z miną, którą musiałabym chyba opisać słowem „niedowierzanie”. Bo ile razy można łatać te same skarpety? Pierwszy raz cerował je przed świętami, drugi – w maju. A teraz mamy październik.

I nie, nie był biedny. Wręcz przeciwnie – w zeszłym kwartale chwalił się, że zamknął najlepszy projekt w karierze. A mimo to chodził w podziurawionych ciuchach, wybierał dla siebie najtańszy ser z dyskontu, a na pytanie o nowe zasłony do salonu odpowiedział, że „te się jeszcze trzymają”.

Gdy spytałam go kiedyś, dlaczego tak kurczowo trzyma się każdej złotówki, odpowiedział:

– Bo mam szacunek do pieniędzy. Ty też powinnaś.

Cóż, dla mnie szacunek do pieniędzy nie oznaczał noszenia dziurawych skarpet w nowym BMW. Wieczorem, gdy szykował się do kolacji u znajomych, wyjął igłę i znowu zabrał się do cerowania. Nie wiedziałam, czy się śmiać, czy płakać.

– W tym idziesz? – zapytałam, wskazując na jego skarpety.

– Oczywiście. Są już jak stare dobre kapcie.

Portfel na kłódkę

Był taki dzień, kiedy poprosiłam Andrzeja, żeby wyjął ze schowka w aucie mój portfel. Miałam go tam zostawić po ostatnich zakupach. Wrócił z nim po chwili i powiedział spokojnie:

Zostawiłaś dwadzieścia złotych w środku. Trzeba uważać. Jakby ktoś zajrzał…

– No i co? – zapytałam zdziwiona. – Przecież to nie miliony.

– Każda złotówka się liczy – odparł, kładąc banknot na komodzie jakby to była relikwia.

Nie wiem, co mnie wtedy bardziej zdziwiło – że aż tak dramatyzował z powodu drobnych, czy że sam nigdy nie nosił przy sobie gotówki. Portfel trzymał w sejfie w sypialni, a na co dzień płacił kartą tylko w miejscach, które dawały punkty lojalnościowe. Znał każdą promocję, każdą okazję, każdy kupon. I miał specjalną aplikację, w której śledził wydatki z dokładnością do grosza. Czasem miałam wrażenie, że bardziej kochał Excela niż mnie.

– Moglibyśmy pojechać w weekend nad jezioro – zaproponowałam raz nieśmiało. – Tak tylko, żeby się wyrwać z miasta.

– Zimą? Przecież to bez sensu. Pokoje drogie, a i tak nie wejdziemy do wody.

– To może chociaż spa?

– Kobieto… Ty naprawdę nie umiesz racjonalnie zarządzać budżetem.

Nie odpowiadałam. W głowie miałam obraz jego garnituru za trzy tysiące złotych i tych przeklętych cerowanych skarpet, które trzymał w specjalnej przegródce w szafie.

Luksus dla innych

Gdy Andrzej kupił swojej siostrzenicy smartwatcha za prawie dwa tysiące, przez moment naprawdę pomyślałam, że coś się w nim zmieniło. Patrzyłam, jak wręcza dziewczynce eleganckie pudełko z kokardą, i liczyłam w myślach, ile razy ja w życiu dostałam od niego prezent, który kosztował więcej niż paczka czekoladek.

– Taki drobiazg – powiedział, całując ją w policzek. – Dobrze się uczysz, to zasługujesz.

Stałam obok jak widmo. Nie zazdrościłam dziewczynce, bo była mi bliska, ale w sercu coś mnie uwierało. Bo niby dlaczego „drobiazg” dla niej kosztował tyle, co moje buty, płaszcz i torebka razem wzięte? Wieczorem, gdy leżeliśmy w łóżku, zagadnęłam go mimochodem:

– A mnie kiedyś też kupisz taki „drobiazg”?

Spojrzał na mnie zdziwiony.

– Po co ci smartwatch? Przecież ty nie biegasz, a na wiadomości odpisujesz godzinę po czasie. To strata pieniędzy.

– A biżuteria? Kwiaty? Coś po prostu… miłego?

– Wolę inwestować w coś, co ma wartość – odpowiedział bez cienia złośliwości. – A nie w rzeczy, które za chwilę się zniszczą albo zwiędną.

Wtedy już wiedziałam, że luksus w jego rozumieniu był dla innych – dla rodziny, znajomych, klientów. Ja byłam od gotowania, prania i uśmiechania się na wspólnych zdjęciach. I od cerowania, bo ostatnio zapytał, czy nie mogłabym mu zszyć kieszeni w marynarce, „żeby nie płacić krawcowej”. Można było mieć dom, samochód, konto pełne pieniędzy – i czuć się jak uboga krewna.

Wstyd mi za niego

Zdarzyło się to w sobotę. Znajomi zaprosili nas do nowej, eleganckiej restauracji w centrum miasta. Nie wypadało odmówić – to była ważna rocznica ich ślubu. Ubrałam się w sukienkę, której nie wyciągałam z szafy od trzech lat, a Andrzej, ku mojemu zdziwieniu, nawet nie marudził. Wyszykował się i sam zaproponował, że to on poprowadzi.

Kolacja była cudowna. Pyszne jedzenie, świece, rozmowy przy winie, trochę wspomnień, trochę śmiechu. Czułam się znowu jak kobieta, nie jak księgowa w jego domowym excelu. Gdy kelner przyniósł rachunek, nasz znajomy wyjął kartę, ale Andrzej go powstrzymał.

– Nie, nie. Dzisiaj ja. W końcu wasze święto – powiedział z tym swoim kontrolowanym uśmiechem.

Byłam w szoku. Chciałam mu pod stołem uścisnąć rękę. Może jednak potrafi być hojny? A potem zobaczyłam, jak liczy napiwek. Siedział z telefonem i kalkulatorem, analizując procenty.

– Andrzej… – szepnęłam, gdy położył na talerzyku dziesięć złotych.

– Kelner był uprzejmy, ale bez przesady – odpowiedział chłodno.

Zanim zdążyłam zareagować, kelner przyszedł po rachunek. Jego mina, gdy zobaczył „napiwek”, była bezcenna. I nagle zrobiło mi się wstyd. Nie za siebie, nie za biedę. Za to, że siedzę przy stole z człowiekiem, który umie wydać trzysta złotych na danie z przegrzebkami, ale na napiwek żałuje złotówki. Wieczorem, w drodze powrotnej, nie odzywałam się ani słowem. On też milczał. Być może liczył, ile wydaliśmy na benzynę.

W dyskoncie nie wytrzymałam

To była zwykła środa. Po pracy podjechałam do osiedlowego dyskontu po kilka rzeczy – chleb, mleko, masło, ser. Nic nadzwyczajnego. Andrzej dołączył do mnie przy kasie, zerkając do koszyka z miną księgowego na tropie przekrętu.

– A po co dwa jogurty? – spytał, marszcząc brwi.

– Jeden na dzisiaj, jeden na jutro do pracy.

– Trzeba było wziąć duży. Jest taniej w przeliczeniu na litr – mruknął.

Zignorowałam to. Kasjerka nabiła wszystko, podała kwotę. Andrzej zapłacił, po czym, kiedy odchodziliśmy od kasy, zatrzymał się jak rażony.

– Ile to masło? 8,99?! – spojrzał na paragon jakby go ktoś okradł.

– Tyle teraz kosztuje masło, Andrzej.

– Trzeba było wziąć to za sześć trzydzieści. Było przecież, na niższej półce.

– Bo śmierdzi i rozpuszcza się w lodówce po dwóch dniach! – syknęłam. – Mam się truć, żeby zaoszczędzić dwie złote?!

Zatrzymałam się i po raz pierwszy od dawna powiedziałam to, co naprawdę myślę:

– Mam dosyć! Dosyć tych twoich łatanek, wyliczanek, połówek ogórka w słoiku i skarpet z drugiego obiegu! Nie jesteśmy biedni, ale czuję się jak żebraczka. Mam trzy bluzki na krzyż i wyrzuty sumienia, gdy kupuję kawę na mieście!

Patrzył na mnie zaskoczony. Może myślał, że jestem z tych kobiet, które będą wiecznie rozumieć, że trzeba oszczędzać na przyszłość.

– Jaką przyszłość? – dodałam ciszej. – Skoro dziś nie mogę być szczęśliwa?

To nie była już tylko złość. To był bunt. I dobrze wiedziałam, że za rogiem czai się decyzja.

Wolność kosztuje najwięcej

Przez kilka dni nie rozmawialiśmy prawie wcale. Andrzej zamknął się w swoim biurze, ja w sobie. W domu było cicho, aż dzwoniło w uszach. Czułam, że przegrałam coś ważnego – może nie kłótnię, ale lata złudzeń. Już nie umiałam spojrzeć na niego tak samo. Nie po tym, jak wytknął mi koszt masła, jakby był to luksus zarezerwowany dla arabskich szejków.

Któregoś wieczoru usiadł na brzegu łóżka.

– Przesadziłem. Wiem, że czasem za bardzo się spinam. Może powinniśmy wszystko jeszcze raz przemyśleć, razem…

Nie odpowiedziałam od razu. Patrzyłam na jego zmęczone oczy, na palce zniszczone od wiecznego liczenia, na skarpetki – znów te same, znów zszywane. I poczułam, że nie chcę już przemyśleć tego razem.

– Ja już przemyślałam – powiedziałam spokojnie. – Chcę rozwodu.

Nie było awantury. Żadnego „jak możesz”, żadnych wrzasków. Po prostu wstał i wyszedł z sypialni. Może i tak spodziewał się tego końca. Nie była to decyzja łatwa. Nie odeszłam do nikogo, nie miałam planu B. Ale wiedziałam jedno: wolność jest droższa niż złoto. I ja, mimo lat zaciskania pasa, postanowiłam wreszcie zainwestować w siebie.

Pierwszą rzeczą, jaką kupiłam po wyprowadzce, było… masło. To dobre, pachnące, w prawdziwym złotym papierku. Zjadłam je na ciepłej bułce, siedząc przy oknie wynajętego mieszkania. I było mi dobrze. Tak po prostu – po raz pierwszy od lat.

Natalia, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama