„Mój mąż jest tak nieporadny, że opadają mi ręce. Jednym ruchem młotka pozbawił nas ogrzewania na tydzień”
„– Ty? Naprawić? – nie wytrzymałam. – Ty właśnie rozwaliłeś całą instalację jednym stuknięciem! – Przesadzasz. To była tylko mała nieszczelność. Po prostu młotek mi się omsknął”.

- Redakcja
Mój mąż to dobry człowiek, ale jeśli chodzi o sprawy techniczne, to czasem mam wrażenie, że powinien mieć zakaz zbliżania się do narzędzi. Zawsze mówi, że da radę, że to nic trudnego, po czym kończy się katastrofą. Przez lata nauczyłam się nie komentować i po prostu czekałam, aż wszystko wróci do normy. Ale tym razem przeszedł samego siebie. I zastanawiałam się, dlaczego znowu mu zaufałam.
Rura, młotek i pewność siebie
To był sobotni poranek. Siedziałam przy stole w kuchni, popijając kawę, gdy mój mąż wszedł z miną, jakby właśnie dostał olśnienia. Miał w ręku stary, zardzewiały młotek i uśmiech na twarzy, który zwykle oznaczał kłopoty.
– Kochanie, muszę się dobrać do tej jednej rury przy piecu, bo coś tam kapie – oznajmił, jakby to była najbardziej naturalna rzecz na świecie.
Spojrzałam na niego z lekkim niepokojem.
– Może weźmiesz kogoś, kto się na tym zna?
– Przestań, przecież to tylko jedna rura. Mam plan – powiedział z dumą, wskazując na swoją głowę.
Wiedziałam, że nie ma sensu się kłócić. On już podjął decyzję. Włożył rękawice robocze, zabrał młotek, śrubokręt i jakąś latarkę i zniknął w kotłowni. Ja wróciłam do swojej kawy, ale nie potrafiłam się skupić. W głowie miałam już tysiąc scenariuszy – żaden z nich nie kończył się dobrze.
Po dziesięciu minutach usłyszałam dziwny dźwięk. Coś między stuknięciem a głośnym sykiem. Wstałam gwałtownie, a po chwili z piwnicy dobiegł jego głos:
– Wszystko pod kontrolą!
Zeszłam na dół i zamarłam. Cała ściana za piecem była mokra, a z przeciętej rury tryskała woda.
– To miało być tylko lekkie stuknięcie… – tłumaczył się, mokry jak szczur.
Pokręciłam głową. Już wiedziałam, że to dopiero początek problemów.
Mówił, że da radę
Stałam w kotłowni, wpatrując się w kałużę, która rosła w oczach, i nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Mój mąż klęczał przy rurze z miną pokonanego bohatera.
– I co teraz? – zapytałam, starając się mówić spokojnie, choć w środku aż się gotowałam.
– Spokojnie, zakręciłem zawór, już nie cieknie – powiedział z dumą, jakby właśnie uratował dom od pożaru.
– Tyle że to zawór od całego ogrzewania – zauważyłam, wskazując ręką na zimny już piec.
– No tak… Ale przecież nie mogłem pozwolić, żeby woda dalej leciała. Dam radę to naprawić. Zobaczę, co mam w garażu.
– Ty? Naprawić? – nie wytrzymałam. – Ty właśnie rozwaliłeś całą instalację jednym stuknięciem!
– Przesadzasz. To była tylko mała nieszczelność. Po prostu młotek mi się omsknął.
Patrzyłam, jak wychodzi z kotłowni, zostawiając za sobą mokre ślady na kafelkach. Po drodze potknął się o skrzynkę z narzędziami, ale oczywiście udawał, że wszystko pod kontrolą. Przez kolejne dwie godziny słyszałam odgłosy majstrowania, stękania, przekładania narzędzi. W międzyczasie w domu zaczęło się robić chłodno.
Wieczorem, owinięta w koc, siedziałam na kanapie, a on wszedł do salonu, cały umazany smarem.
– Mam złą wiadomość – oznajmił, siadając obok.
– Nie działa?
– Nie do końca… znaczy, działa, ale nie grzeje.
– Czyli… nie działa.
Pokiwał głową i dodał:
– Jutro spróbuję jeszcze raz.
Wtedy po raz pierwszy zaczęłam szukać w telefonie numeru do hydraulika.
W domu siedzę w czapce
Niedzielny poranek przywitał nas chłodem, który wdarł się do sypialni jak nieproszony gość. Zawsze byłam ciepłolubna, ale tego dnia nawet trzy warstwy piżamy i grube skarpety nie wystarczały. Wstałam z łóżka jak zombie, a para buchała mi z ust jak w zimowych bajkach dla dzieci.
– Może rozpalimy w piekarniku i zostawimy otwarte drzwiczki? – zaproponował mąż z uśmiechem, który miał być pocieszający, ale raczej działał jak cios w nerw.
– A może po prostu weźmiemy kredyt i wymienimy całą instalację? – odburknęłam, naciągając na głowę czapkę.
Zrobiliśmy sobie herbatę i jedliśmy śniadanie w ciszy. On co chwilę zerkał na kotłownię, jakby miał nadzieję, że piec sam się naprawi. Ja siedziałam w grubym swetrze i zastanawiałam się, co by było, gdyby po prostu mnie posłuchał.
– Wiesz – odezwał się po chwili – myślę, że ta rura była już stara. To nie moja wina, że pękła.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– To nie młotek ją rozwalił?
Wzruszył ramionami.
– Może trochę za mocno… Ale kto wiedział, że taka delikatna?
Popołudnie spędziliśmy w salonie przy świeczkach. Grzaliśmy się herbatą, śmiejąc się przez zaciśnięte zęby z własnej głupoty. Ale śmiech był tylko maską – było zimno i niewygodnie. A najgorsze dopiero miało nadejść – zbliżał się poniedziałek, a ja miałam pracować z domu.
– Może zadzwonimy do hydraulika? – rzuciłam ostrożnie.
– Daj mi jeszcze jeden dzień – odpowiedział z pewnością siebie, która zawsze kończyła się katastrofą.
Myślałam, że zamarznę
Poniedziałek. Budzik zadzwonił o szóstej trzydzieści, a ja miałam wrażenie, że obudził mnie nie dźwięk, a lodowate powietrze, które wciskało się do każdej szczeliny kołdry. Kiedy stanęłam boso na podłodze, poczułam się jak na lodowisku.
– Nie wytrzymam – mruknęłam do siebie i pobiegłam do łazienki w nadziei, że chociaż ciepła woda z kranu mnie uratuje.
Niestety, nie uratowała. Bo jej po prostu nie było. Mój mąż spał dalej, spokojnie i bez skrupułów, jakby nie zamienił naszej kotłowni w ruinę. Zaparzyłam sobie kawę i ubrałam się w trzy warstwy. Potem, z duszą na ramieniu, napisałam do sąsiadki: „Czy mogę wpaść do was na chwilę się ogrzać?”. Odpowiedź przyszła błyskawicznie: „Jasne, chodź, napalimy w kominku!”.
Kiedy przekroczyłam próg ich ciepłego, pachnącego ciastem mieszkania, miałam ochotę się rozpłakać. Usiedliśmy przy stole, a ja po piętnastu minutach rozmowy byłam gotowa się tam przeprowadzić.
– Co on znowu zepsuł? – zapytała sąsiadka z troską.
– Instalację grzewczą. Młotkiem. Próbował „poprawić” rurę.
– No pięknie – pokręciła głową. – Chcecie przenocować u nas?
Podziękowałam, ale wróciłam do naszego chłodnego domu z termosami gorącej wody i poczuciem porażki. Mój mąż siedział owinięty w kołdrę i coś dłubał przy telefonie.
– Szukasz hydraulika? – zapytałam z nadzieją.
– Nie… filmików, jak samemu wymienić zawór.
Wtedy bez słowa odwróciłam się na pięcie i wróciłam do sąsiadów – tym razem z piżamą.
Trzeba było tak od razu
We wtorek rano, z walizką w ręku i czapką głęboko naciągniętą na uszy, wróciłam do domu tylko po to, żeby sprawdzić, czy mój mąż wreszcie przejrzał na oczy. Na schodach powitał mnie przeciąg, a w kuchni – lodówka. I nie mam na myśli tej elektrycznej. Zastałam go w kotłowni. Siedział na stołku, z młotkiem leżącym obok i miną człowieka, który w końcu dotarł do ściany. Literalnie i emocjonalnie.
– Poddałem się – powiedział bez emocji. – Zadzwoniłem do hydraulika.
– Serio? – aż uniosłam brwi. – Sam z siebie?
– Nie. Moja mama zadzwoniła. Podobno rozmawiałyście wczoraj…
Przytaknęłam. Faktycznie, nie wytrzymałam i zadzwoniłam do jego matki. Wiedziałam, że tylko ona ma moc, żeby mu przemówić do rozumu. I jak zwykle – zadziałało. Hydraulik przyjechał w południe. Wszedł, popatrzył, zaśmiał się pod nosem i powiedział:
– O panie… to trzeba było od razu mnie wezwać.
Okazało się, że jedna rura pękła, druga była źle skręcona, a zawór, który mój mąż „delikatnie poprawił”, nie nadawał się już do niczego. Naprawa zajęła trzy godziny i kosztowała więcej, niż nasze ostatnie wakacje nad jeziorem. Ale w końcu – o czwartej po południu – z pieca znów zaczęło cicho buczeć. Kaloryfery zaczęły stukać, a my po tygodniu znowu mogliśmy ściągnąć czapki i koce.
Mój mąż spojrzał na mnie z mieszanką skruchy i dumy.
– No i co, ważne, że działa?
Popatrzyłam na niego i wyciągnęłam z szuflady... wizytówkę hydraulika.
– Następnym razem – powiedziałam – od razu dzwonimy do niego.
Nie dotknie już młotka
Minęło kilka dni. Dom znów był pełen ciepła – tego z kaloryferów, ale i tego drugiego, które wraca, gdy atmosfera nieco się uspokaja. Mój mąż chodził na palcach, nie zbliżał się do żadnych narzędzi i co wieczór parzył mi herbatę z miodem. Czułam, że próbował wynagrodzić mi tydzień lodowatej gehenny, ale ja wciąż miałam w głowie obraz tryskającej wody i jego miny, gdy mówił: „wszystko pod kontrolą”.
Nie chciałam być złośliwa. Wiedziałam, że nie zrobił tego złośliwie. On po prostu ma ten nieznośny odruch, że „sam ogarnie”. I za każdym razem kończy się podobnie – klęska, wstyd, naprawa i cisza. A potem znowu coś próbuje. Nie wiem, czy to duma, czy potrzeba udowodnienia sobie, że da radę. Ale wiem, że ja też mam swoje granice. Tydzień bez ogrzewania, kąpiele w zimnej wodzie i spanie w szaliku był dla mnie jasnym sygnałem, że więcej tego nie zniosę.
Kiedy któregoś dnia przy obiedzie powiedział:
– Myślałem, że w weekend wezmę się za wymianę kontaktów w salonie…
Odłożyłam widelec i spojrzałam mu głęboko w oczy.
– Jeszcze raz dotkniesz czegokolwiek bez pomocy fachowca, a zamieszkam u sąsiadów. Na zawsze.
Zaśmiał się, ale mina mu zrzedła, gdy zauważył, że nie żartuję. Nie chcę z nim walczyć. Ale chcę mieć ciepło. I spokój. Bo bycie żoną złotej rączki z dwiema lewymi rękoma to nie jest łatwe zadanie. To balansowanie między cierpliwością a zdrowym rozsądkiem.
Renata, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mąż wypisał się z roli tatusia, a ja nie będę błagać o litość. Mam gdzieś męskie humorki, bo mam dziecko do wykarmienia”
- „Od 6 miesięcy robię moją rodzinę w balona. Dziecko zostawiam babci, mąż myśli, że pracuję, a ja korzystam z życia”
- „Teściowa jest zła, że robię karierę, zamiast siedzieć w domu. Jej zdaniem żona powinna gotować rosołki i biegać z mopem”

