Reklama

Z początku nie zwracałam na to uwagi. Mąż miał swoje przyzwyczajenia, jak każdy – jadł to, co znał od dziecka, a ja chciałam być wyrozumiała. Kotlety z kurczaka. Ziemniaki. Czasem makaron, byle nie z żadnym „dziwnym sosem”. Warzywa odkładał na brzeg talerza z takim wyrazem twarzy, jakby były tam przypadkiem. Sałata? „Zielony papier”. Papryka? „Pali.” Pomidor? „Kwaśny.” Z biegiem lat ten repertuar stawał się coraz bardziej... ciasny. A ja coraz bardziej zmęczona.

Nie miałam nic przeciwko kotletom – sama je lubię. Gdy pewnego dnia powiedział, że mógłby je jeść codziennie, coś mi w głowie zgrzytnęło. A kiedy przemycać więcej warzyw, eksperymentować z przyprawami. Nie chodziło o rewolucję w kuchni. Chciałam, żebyśmy jedli normalnie. Zdrowiej. Inaczej. Nie przypuszczałam, że kolacja z pieczonym batatem może wywołać aż tyle emocji.

Nie wytrzymałam

– Co to jest? – spytał mąż, marszcząc brwi.

– Obiad – odpowiedziałam spokojnie, choć już wiedziałam, że będzie z tego scena.

– A konkretnie?

– Pieczony batat z rozmarynem i pasta z ciecierzycy. I surówka z ogórka.

Zamilkł. Spojrzał na mnie, potem znów na talerz, potem znów na mnie.

A... gdzie kotlet?

– Dzisiaj bez. To jest danie bezmięsne – odparłam, jakbym mówiła do pięciolatka.

Żartujesz sobie.

Westchnęłam.

– Wczoraj były kotlety, przedwczoraj też. Chciałam, żebyśmy trochę urozmaicili dania. Spróbuj, będzie ci smakować, serio.

Bez mięsa? – zaśmiał się krótko. – Potrzebuję konkretu. Nie przeżyje na tym, no… purée z dyni.

– To nie dynia, tylko batat.

– Brzmi jeszcze gorzej.

Po co się starałam? Przecież mogłam wrzucić kotleta na patelnię i mieć z głowy.

– No dobra, zrobię ci jajko – westchnęłam i wstałam.

– Nie, zjem to.

Wziął kęs, jakby zaraz miał umrzeć.

– Słodkie ziemniaki?! A co to ma być? Deser?

Nie wytrzymałam.

– Myślałam, że może spróbujemy czegoś innego, ale chyba się przeliczyłam.

– A kto ci każe się starać? Daj mi kotleta i będzie spokój.

Nie zdążyłam odpowiedzieć, bo zadzwonił dzwonek do drzwi.

Coś we mnie pękło

– Ooo, przyszłam w porę! – rzuciła teściowa od progu, jeszcze zanim zdjęła buty. – Co tam na obiadek?

Nie skomentowałam.

– Bataty z pastą z cieciorki – powiedziałam.

– Z czym?!

Zerknęłam na męża, który udawał, że nie istnieje.

– I mój syn ma to jeść?

– Już zjadł – odparłam sucho.

– Cały dzień pracuje, wraca zmęczony, a ty mu dajesz... – spojrzała z niesmakiem na resztki batata – takie coś?

– Ziemniaka w innej wersji – próbowałam zachować spokój. – I warzywa.

– Warzywa? A mięso gdzie? Kobieto, chłopa trzeba nakarmić, nie głodzić!

– Mamo, daj spokój – mruknął mój mąż, ale było już za późno.

– Jak nie zadbasz o siebie, to cię baba owinie wokół palca!

– Przepraszam bardzo – warknęłam, odkładając łyżkę. – To pełnowartościowy posiłek. Zdrowszy niż smażone na smalcu schabowe.

– Zdrowszy! – prychnęła. – Od kiedy to ty jesteś dietetykiem?

– Od kiedy mam dość smażenia kotletów siedem razy w tygodniu.

– To nie gotuj! – odbiła z triumfem. – Daj mu święty spokój, a nie eksperymenty z dynią.

– To batat! – wybuchłam.

– A co za różnica?! Chłop potrzebuje mięsa. Koniec, kropka.

Spojrzałam na męża. Siedział cicho. Teściowa zaczęła grzebać w swojej torbie. Wyciągnęła coś zawiniętego w folię aluminiową.

– Tu masz, Dawidku. Zrobiłam ci mielone. Takie, jak lubisz. Z cebulką.

Patrzyłam, jak mój mąż bierze pakunek, jak odgrzewa mielonego w mikrofalówce, jak je go z błogim uśmiechem – i czułam, jak coś we mnie pęka.

Wzięłam głęboki oddech

Następnego dnia postanowiłam nic nie gotować. Po prostu nie było obiadu. Lodówka pełna, chleb w chlebaku, warzywa w misce – jak ktoś głodny, to przecież sobie zrobi.

Co jest na obiad? – zapytał mąż z kuchni, rozglądając się po blatach, jakby obiady rosły na parapecie.

– Nie wiem – odpowiedziałam z kanapy. – Nie miałam weny.

– Jak to nie wiesz?

– Tak po prostu. Przecież sam też umiesz ugotować.

– Myślałem, że… no wiesz.

Zamilkł. Wziął kromkę chleba, posmarował masłem, posypał solą i usiadł obok mnie.

– Czy to przez wczoraj?

– Przez wszystko. Przez to, że jadłbyś tylko kotlety. Przez to, że twoja mama wchodzi do naszej kuchni jak do własnej i rozdaje racje żywnościowe. I przez to, że ty się nie odzywasz, tylko patrzysz, jak się we mnie gotuje.

– Bo nie chcę kłótni...

– Właśnie. I to jest cały problem.

Popatrzył na mnie, ale nie powiedział nic. Siedzieliśmy chwilę w ciszy. Po kilku minutach rzucił:

Nie umiem tak jak ty. Z tymi przyprawami, pastami i innymi cudami.

Wzięłam głęboki oddech.

– Nie chcę cię zmieniać. Chcę, żebyś nie traktował mnie jak kucharkę.

– No dobra – mruknął. – To może zrobimy coś razem dzisiaj?

– Może. Ale bez mielonych z folii. I bez telefonów do mamy.

Miałam dość

Minęły dwa dni względnego spokoju. Wspólne gotowanie wyglądało tak, że ja kroiłam, doprawiałam i podawałam wszystko pod nos, a Dawid mieszał w garnku i chwalił się, że zrobił zupę. Niech będzie. Doceniłam gest. W czwartek wieczorem wróciłam później z pracy. Wchodzę do mieszkania, a tam zapach… kotletów. A przy kuchni? Królowa Matka.

– Dobry wieczór – rzuciła z uśmiechem, ledwo mnie zauważyła. – Dawidek mówił, że jesteś zabiegana, więc pomyślałam, że przyjdę i ugotuję coś porządnego.

– I weszłaś sobie, ot tak?

– Przecież mam klucze.

Oczy mnie zapiekły. Zwróciłam się do męża:

Chyba nie masz już pięciu lat, żeby mama ci kolację robiła?

– Tylko powiedziałem, że późno wracasz… – zaczął.

– To może mama ci też wyprasuje koszule, zrobi śniadanie, a ja się wyprowadzę?

Teściowa aż się cofnęła.

Nie musisz być złośliwa. Przecież chciałam pomóc. Dawidek lubi to, co zna. Z domu.

– A może czas dorosnąć i przestać jadać „jak w domu”, skoro się z niego wyszło piętnaście lat temu?

– Jedzmy – wtrącił Dawid, podchodząc do kuchenki. – Wszyscy jesteśmy głodni, a to zaraz wystygnie.

Spojrzałam na talerze. Mielone, ziemniaki, buraczki. Wzięłam torebkę.

– Dokąd idziesz? – zapytał mąż.

– Po coś zjadliwego.

Zatrzasnęłam drzwi i zeszłam po schodach tak, jakby każdy kolejny był jednym „mam dość”.

Postawiłam się

Wróciłam późno, z kiepskim nastrojem, pulsującym bólem głowy. Zastałam ich przy stole. Teściowa już się zbierała. W rękach niosła pojemnik z mielonymi.

Zostawię ci jeszcze kilka kotlecików, na jutro – mówiła.

– Nie trzeba, mamo – burknął bez przekonania.

Zamknęłam się w łazience. Wyszłam, gdy było już cicho. Dawid siedział przy stole i patrzył w ekran telefonu.

– Nie odezwiesz się? – zapytał, nie patrząc na mnie.

– A po co? Zrobiłeś, co chciałeś.

– Przesadzasz.

– Przesadzam? Bo nie chcę, żeby twoja mama robiła mi konkurencję w kuchni? Bo mam dość tego, że każdy mój obiad to walka o godność?

Odłożył telefon.

– Ciągle wszystko komplikujesz. Wystarczyło powiedzieć, że ci to przeszkadza.

– Mówiłam. Tysiąc razy. A ty się śmiejesz, odwracasz kota ogonem, a potem wracasz z pojemnikiem pełnym kotletów.

Wstał. Podszedł bliżej.

– To, co chcesz, żebym zrobił?

– Żebyś powiedział matce, że nie ma wstępu do naszej kuchni, Ma nie przynosić jedzenia, chyba że ją o to poproszę. Albo ty.

Zawahał się.

– Jeśli tego nie zrobisz, to ja się wyprowadzam.

– Dobra – powiedział po chwili. – Powiem jej.

Popatrzyłam na niego uważnie. Chyba pierwszy raz zrozumiał, że moje „mam dość” to nie teatralna scena.

Nie skakałam z radości

Nie było wielkiego starcia. Żadnych krzyków, dramatów, wyrzuconych z balkonu kluczy. Po prostu któregoś dnia Dawid wrócił z pracy, położył klucze swojej matki na szafce w przedpokoju i powiedział:

– Załatwione. Powiedziałem jej, że to już nie jest jej kuchnia.

Nie skakałam z radości. Nie tuliłam się do niego z wdzięcznością. Po prostu kiwnęłam głową i wyjęłam z piekarnika zapiekankę z warzywami i fetą.

– To siadaj. Obiad gotowy.

Usiadł. Zjadł. Nie narzekał. Nawet powiedział, że dobre. Czy to znaczy, że od teraz w naszym domu będą tylko sałatki i nasiona chia? Nie. Wczoraj znów były kotlety. Z kurczaka. Dla niego. A obok leżała pieczona marchewka z imbirem. I nikt jej nie zepchnął na brzeg talerza. Bo nie chodzi o to, żeby zmienić kogoś na siłę. Chodzi o to, żeby mieć prawo do przestrzeni. I do jedzenia, które nie sprowadza się tylko do panierki. I żeby nikt nie zmywał ci głowy za to, że próbujesz coś ulepszyć.

Alicja, 39 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama