„Mąż zrujnował naszą firmę i zostawił mnie z długami. Pokazałam temu nierobowi, że nie dam sobie w kaszę dmuchać”
„Po prostu zniknął. Po jednej z kłótni spakował torbę i wyszedł. Zostawił firmę. Zostawił mnie. Z długami, zaległymi fakturami, pracownikami bez wypłat i toną niezakończonych zamówień. Zostałam sama. Przez pierwsze dni nawet nie umiałam się złościć”.

- Redakcja
To miało być nasze wspólne marzenie. Nasz plan na życie – coś, co zbudujemy razem, cegiełka po cegiełce, aż stworzymy firmę, która będzie nie tylko źródłem dochodu, ale też dumy. Grzegorz był wtedy pełen pasji – czarujący, pewny siebie, potrafił przekonać każdego do wszystkiego. Klienci go uwielbiali. Ja zajmowałam się organizacją, produkcją, dbaniem o każdy detal. Taka byliśmy parą – on od wizji, ja od wykonania. I przez moment to naprawdę działało.
Pierwsze sukcesy przyszły szybko – zaczęło się od lokalnych targów rękodzieła, potem ruszył sklep internetowy. Zatrudniliśmy Maćka, potem jeszcze dwie dziewczyny. Firmę rejestrowaliśmy razem, po równo – jako Kalina i Grzegorz. Wszystko na pół.
Z czasem jednak coś się zmieniło. Grzegorz zaczął podejmować decyzje za nas dwoje – ryzykowne, impulsywne. Inwestował pieniądze w projekty, o których dowiadywałam się po fakcie. Brał kredyty. Mówił: „Trzeba się rozwijać, trzeba iść do przodu”. Tylko że rozwój, który miał w głowie, był jak jazda bez trzymanki. Coraz częściej czułam, że zamiast partnera mam obok siebie ryzykanta.
A potem... po prostu to olał. Po jednej z kłótni spakował torbę i wyszedł. Zostawił firmę. Zostawił mnie. Z długami, zaległymi fakturami, pracownikami bez wypłat i toną niezakończonych zamówień. Zostałam sama. Przez pierwsze dni nawet nie umiałam się złościć. Byłam jak sparaliżowana. Ale potem... potem przyszła złość. Wraz z nią – siła. Tylko że do tego momentu musiałam dopiero dojść.
Nie poznawałam go
– Przez ciebie mamy 120 tysięcy złotych długu! Ty to widzisz?! – wrzasnęłam, uderzając dłonią w stół, na którym leżał wydruk z konta firmowego.
Mąż nawet nie drgnął. Siedział na rogu biurka, z rozpiętą koszulą i szklanką w dłoni, jakbyśmy byli na spotkaniu towarzyskim, a nie na krawędzi bankructwa.
– Nie przesadzaj, Kalina – mruknął, jakby to były drobne – Wystarczy jeden dobry miesiąc i to się odrobi. Mamy przecież nową kolekcję.
– Ty naprawdę myślisz, że wszystko samo się ułoży?! My nie żyjemy w bajce! – krzyknęłam, czując jak drży mi głos. – Ludzie czekają na wypłaty! Klienci na paczki! Wiesz, że Maciek pożycza od matki na czynsz?!
– To nie jest mój problem – rzucił nagle, spięty. – Ja też mam dosyć tego ciągłego jęczenia. Tylko: nie ma pieniędzy, nie ma czasu, nie ma sensu… To ty wszystko komplikujesz.
Zamarłam. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Gdyby chcieć być brutalnie szczerą – tak, może i komplikowałam. Ale przynajmniej próbowałam to wszystko jeszcze jakoś ratować. On… On tylko uciekał. Odstawił szklankę, odwrócił się i zaczął pakować torbę. Bezwiednie. Spokojnie. Znałam ten ruch – robił tak, gdy chciał uciec od odpowiedzialności.
– Co ty robisz? – zapytałam, ściszając głos.
– Potrzebuję odpoczynku. Nie mogę oddychać w tym domu. Duszę się – rzucił, nie patrząc mi w oczy. – Muszę odpocząć od tego wszystkiego.
– To nie jest czas na wyjazd na weekend – powiedziałam cicho, ale w środku mnie wrzało.
Nie odpowiedział. Tylko zamknął drzwi za sobą. Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi był jak strzał. Stałam pośrodku pokoju z fakturami, niezapłaconymi rachunkami i dreszczem paniki, który powoli zamieniał się w złość.
Wszystko zostało na mojej głowie
– Ludzie pytają, kiedy będzie wypłata. I czy firma jeszcze istnieje – powiedział Maciek cicho, opierając się o framugę drzwi biura.
Siedziałam z głową opartą na dłoniach, próbując zrozumieć tabelki, które wyglądały jak zapis języka obcego. Moje oczy piekły, a w ustach czułam gorzki smak stresu i nieprzespanej nocy. Na biurku piętrzyły się nieopłacone faktury, lista wierzycieli i… telefon, który co chwilę dzwonił. Klienci, banki, księgowa. Każdy czegoś chciał.
– Nie wiem jeszcze jak, Maciek – westchnęłam, odrywając od niego zmęczone spojrzenie. – Ale nie zamierzam tego pogrzebać. Nie po tym wszystkim.
Przytaknął. Chyba jako jedyny wierzył, że jeszcze coś z tego będzie. Albo po prostu był zbyt lojalny, żeby zostawić tonący statek. Wieczorem przyjechała Klaudia. Wparowała bez pytania, z siatką pełną jedzenia i butelką czerwonego wina.
– Masz minę jak po pogrzebie – rzuciła, siadając na sofie. – I nawet się nie tłumacz. Wiem wszystko. Maciek mi powiedział.
– Powinien trzymać język za zębami – mruknęłam, siadając obok.
– Nie. Dobrze zrobił. Ty zawsze musisz być tą silną. Dla firmy, dla ludzi, dla Grześka… Ale teraz musisz być silna dla siebie.
Wzięłam łyk wina i poczułam, jak napięcie odrobinę odpuszcza. Nie na długo, ale wystarczyło. W nocy siedziałam sama w biurze. Zegar wybijał drugą. Patrzyłam na puste stanowiska pracy, na porozrzucane papiery. Czułam się, jakby to wszystko się waliło, kawałek po kawałku. A ja miałam być kimś, kto to utrzyma.
– Co jeśli się nie uda? – zapytałam siebie na głos. – Co jeśli zawiodę wszystkich?
Nie było odpowiedzi. Tylko cisza i ten nieznośny ciężar w klatce piersiowej.
Zaczęłam czuć nadzieję
Dzień zaczynałam o szóstej. Z kawą w dłoni, owinięta w sweter, siadałam przy biurku, zanim jeszcze reszta miasta się obudziła. Otwierałam zeszyt i po kolei – długopisem, starannie, jak w szkolnym zeszycie – spisywałam, co muszę załatwić. Zadania były absurdalne w swojej objętości. A jednak – dzień po dniu – coś się przesuwało do kolumny „zrobione”.
Porządkowałam dokumenty. Odszukiwałam numery do wierzycieli i dzwoniłam. Tłumaczyłam, błagałam, obiecywałam. Czasem z płaczem. Czasem ze złością. Nie wszyscy byli mili – ale kilku dało mi czas.
– Jeśli pani się tak za to bierze, to może warto poczekać. Ale niech pani dotrzyma słowa – usłyszałam od jednego z największych dostawców.
Maciek przynosił mi obiad w pudełkach i rzucał nowe pomysły. Pracował za dwóch, nie oczekując niczego w zamian.
– Zróbmy kolekcję limitowaną – zaproponował pewnego dnia. – Mniej materiału, mniej kosztów. A ludzie kochają takie rzeczy.
– Myślisz, że to coś da? – spojrzałam na niego zmęczona.
– Myślę, że jak nie spróbujemy, to się nie dowiemy. A to już lepsze niż siedzenie i czekanie aż się wszystko zawali.
Zgodziłam się. To był pierwszy raz, kiedy poczułam coś, co przypominało… nadzieję. Pewnego dnia, po jednej z rozmów z klientką, usłyszałam przez telefon:
– Szkoda, że wcześniej to nie ty prowadziłaś rozmowy. Od razu czuć profesjonalizm.
Zatkało mnie. Nie byłam gotowa na taki komplement. A jednak zapisałam go sobie w myślach jak talizman na gorsze dni. Grzegorz nie dzwonił. Nie pisał. Nie interesował się firmą. Może tak było lepiej. Może potrzebowałam, żeby zniknął. Dopiero dzięki jego nieobecności zobaczyłam, że… potrafię więcej, niż mi się wydawało.
Wrócił bez zapowiedzi
Pewnego dnia w domu pojawił się Grzegorz. Jakby wyszedł tylko po bułki i coś go po drodze zatrzymało. Otworzyłam drzwi i… stanął przede mną on. Z zarostem, w starej kurtce, z miną chłopca, który nie wie, czy go wpuszczą, czy wyrzucą.
– Cześć… – powiedział. – Kalina, ja…
– Co ty tu robisz? – przerwałam mu. Moje serce waliło, ręce zaczęły się trząść, ale stałam twardo.
– Widziałem w internecie, jak się rozwijasz. Jak firma znów działa. Pomyślałem, że może… możemy znów być razem? – zaproponował, jakby pytał, czy zjemy razem kolację.
– Razem? – powtórzyłam, a we mnie zagotowała się cała ta przeszłość. – Zostawiłeś mnie. Kiedy najbardziej cię potrzebowałam, ty uciekłeś. Nie jesteśmy już tą samą firmą. I nie jesteśmy już tą samą parą. W ogóle nie jesteśmy.
Patrzył na mnie długo. Nie wiem, co chciał zobaczyć – skruchę, tęsknotę, może litość. Nie dostał nic z tego.
– Wiem, że to zniszczyłem. Ale nie umiałem wtedy… To mnie przerosło – mruknął, spuszczając wzrok.
– I co? Przerosło cię, a teraz masz ochotę wrócić po gotowe? – zapytałam lodowato. – Trochę za późno, Grzegorz.
Po wszystkim zadzwoniłam do Klaudii. Opowiedziałam jej, co się zdarzyło, dokładnie, bez ubarwień. Słuchała w ciszy, aż w końcu prychnęła:
– Przyszedł na gotowe. Tyle lat cię ignorował, a teraz nagle cię docenia? Nie kupuję tego.
Siedziałam potem w kuchni z kubkiem zimnej herbaty. Gapiłam się w ścianę. W głowie miałam chaos: złość, żal, odraza, sentyment. Miałam ochotę go uderzyć. I przytulić. Jednocześnie. Ale nie zrobiłam żadnego z tych rzeczy.
Wybrałam szacunek do siebie
Spotkaliśmy się w starej kawiarni niedaleko parku, gdzie kiedyś przychodziliśmy po podpisaniu pierwszego dużego kontraktu. Z ironicznym uśmiechem zauważyłam, że Grzegorz zamówił to samo co zawsze – czarna kawa i ciastko z kremem, które zawsze zostawiał na talerzu. Ja wzięłam herbatę.
– Dzięki, że przyszłaś – zaczął, jakbyśmy byli starymi znajomymi, którzy mają sobie trochę do wyjaśnienia. – Chciałem, żebyśmy pogadali... na spokojnie.
– Wiesz, co było najgorsze? – przerwałam mu. – Nie to, że nas pogrążyłeś. Nie to, że wpakowałeś nas w długi, ani nawet nie to, że wszystko musiałam odbudowywać od zera. Najgorsze było to, że zostawiłeś mnie samą z tym wszystkim. I nawet się nie obejrzałeś.
Spojrzał na mnie, a jego oczy, zawsze pełne pewności, teraz wyglądały na puste.
– Bałem się – wyszeptał. – Nie chciałem widzieć, jak wszystko się wali. A przede wszystkim… nie chciałem widzieć, jak ty dajesz sobie radę beze mnie. Bo wiedziałem, że dasz. I to mnie bolało najbardziej.
Zapadła cisza. Słychać było tylko zgrzyt łyżeczki o porcelanę i jakieś odległe śmiechy dzieci na zewnątrz.
– To była twoja decyzja– powiedziałam w końcu. – Ja podjęłam swoją. I to nie jest decyzja o powrocie.
Patrzył na mnie długo. Potem tylko skinął głową i wstał. Nie było dramatów. Nie było scen. Po prostu wyszedł. Jak wtedy. Tylko że tym razem zostałam, ale nie jako ofiara. Jako ktoś, kto przetrwał. Siedziałam jeszcze chwilę sama, kończąc herbatę. Czułam w sobie dziwny spokój. Smutek – tak. Ale też ulgę. To był ostatni rozdział tej historii. A ja wreszcie mogłam ją zamknąć.
Postawiłam na siebie
Minął ponad rok od tamtej rozmowy w kawiarni. Firma nadal istnieje – i co ważniejsze: rozwija się. Niedawno podpisaliśmy umowę z dużą siecią sklepów z rękodziełem. Mała manufaktura, która prawie padła, dziś ma szansę zaistnieć w całej Polsce.
Maciek został moim wspólnikiem. Nie tylko dlatego, że zna firmę jak własną kieszeń – ale dlatego, że kiedy wszystko się waliło, on jeden nie zawiódł. Mamy różne zdania, różne pomysły, ale potrafimy rozmawiać. A to więcej, niż miałam z Grzegorzem przez ostatnie lata.
Z Klaudią raz w miesiącu urządzamy „wieczory odzyskanych kobiet”. Wino, pizza, dużo śmiechu i zero tematów o byłych. Czasem się śmiejemy, że jesteśmy jak klub wsparcia dla tych, które już nie muszą nikomu niczego udowadniać.
Grzegorz czasem wpada mi na mediach społecznościowych jako „osoba, którą możesz znać”. Nie klikam. Nie chcę wiedzieć, czy znów uciekł, czy znów coś buduje. On już nie jest częścią mojej historii. Przynajmniej nie tej, którą teraz piszę.
Ostatnio zaczęłam nowy projekt – linia produktów personalizowanych. Coś zupełnie mojego. Mam na to plan, budżet, a nie przeczucie i szalone wizje. Prowadzę firmę na swoich zasadach.
A jeśli chodzi o miłość? Jest ktoś nowy. Powoli. Ostrożnie. Bez deklaracji. Ale z szacunkiem. W końcu zrozumiałam: nie potrzebuję drugiej połówki, by być całością. Nauczyłam się budować od zera – siebie i swoje życie. I teraz nie oddam tego nikomu, kto nie potrafi unieść odpowiedzialności.
Kalina, 38 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Po stracie męża byłam przekonana, że mam za co żyć. Testament sprawił, że obudziłam się z ręką w nocniku”
- „Nie oszczędzamy kasy, bo z życia trzeba czerpać pełnymi garściami. Marzenia dużo kosztują, ale od czego są kredyty?”
- „Myślałam, że malowanie jest dobre dla dzieci. Nie sądziłam, że powrót do dawnego hobby może mnie tak uskrzydlić”

