Reklama

Mam na imię Anna. Mam trzydzieści sześć lat, dwójkę dzieci, pracę w dziale HR dużej korporacji i męża, z którym mieszkam pod jednym dachem. Jemy te same obiady i zasypiamy w tym samym łóżku. Ale nie jesteśmy już razem. Nie tak naprawdę. Między nami nie ma już nic, poza wspólnym kredytem hipotecznym, planem dnia zsynchronizowanym pod grafik dzieci i udawaną uprzejmością przy rodzinnym stole.

Moje życie to gra pozorów

Z zewnątrz wszystko wygląda dobrze. Czasem aż za dobrze — piękne zdjęcia z wakacji, uśmiechy na profilach społecznościowych, grzeczne dzieci, dobre posady. Ale wieczorami, kiedy gaszę światło i leżę obok Piotra, który oddycha miarowo, jakby nic się nie działo, czuję się jak intruz w swoim własnym życiu.

Kiedyś kochałam go do szaleństwa. Pamiętam ten dzień, kiedy wróciliśmy od notariusza po podpisaniu umowy kredytowej — byłam taka szczęśliwa. Miałam dom, męża, wszystko na swoim miejscu. I naprawdę wierzyłam, że tak już będzie zawsze.

Ale teraz… teraz się zastanawiam, czy w ogóle potrafię jeszcze kogoś pokochać. Czy coś we mnie pękło na zawsze? Patrzę na Piotra i nie czuję nic. Żadnej złości, żadnej namiętności, nawet wdzięczności. Tylko pustkę.

Codzienność nas zjadła. Praca, szkoła, obiady, zakupy, rachunki. I nawet nie wiem, kiedy przestaliśmy ze sobą rozmawiać. Nie o rzeczach praktycznych, ale o nas. O uczuciach, o marzeniach, o tym, co nas boli.

Czy jestem złą osobą, że już go nie kocham? Czy to naprawdę moja wina?

Czasem mam ochotę spakować walizkę i po prostu wyjść. Ale potem myślę o dzieciach. O kredycie. O tym, że to nie takie proste. Że życie to nie romantyczny film, w którym wszystko można rzucić i zacząć od nowa.

Nikt nie mówił, że miłość może się skończyć, ale życie musi trwać dalej. I że można siedzieć przy jednym stole z kimś, kto kiedyś był wszystkim, a teraz jest tylko współlokatorem.

Razem, ale osobno

– Może pojechalibyśmy gdzieś tylko we dwoje? – Piotr przerwał ciszę przy kolacji. – Mama mówiła, że może zabrać dzieci na weekend. Co ty na to?

Spojrzałam na niego zza talerza z ziemniakami. Nie wiem, czemu, ale już sam jego głos mnie zirytował.

– Teraz? W tym miesiącu? Wiesz, jakie mam urwanie głowy w pracy. Poza tym dzieci mają konkurs plastyczny, musimy coś zorganizować.

– No tak – westchnął i odłożył widelec. – Ty zawsze masz coś ważniejszego.

– Bo mam! Nie siedzę w domu i nie czekam, aż mi ktoś zaproponuje romantyczny weekend jak z reklamy. Piotr, serio? Myślisz, że dwa dni w jakimś pensjonacie zmienią wszystko?

– Ja tylko... – zaczął, ale przerwałam mu z głośniejszym zgrzytem noża o talerz.

– Ty tylko udajesz, że nic się nie dzieje. Od miesięcy. Myślisz, że jak powiesz „pojedźmy gdzieś”, to będziemy znowu zakochani?

– Czasem mam wrażenie, że ty tego już nie chcesz... nie chcesz nas – powiedział cicho, z jakimś żalem w głosie.

– Bo może nie ma już nas – rzuciłam bez zastanowienia.

Zamarł. Przez sekundę miałam ochotę cofnąć te słowa, ale one już wisiały między nami jak lodowaty nóż. Piotr nie powiedział nic więcej. Wstał od stołu, zabrał talerz i włożył go do zlewu. Bez słowa. Ta jego cisza... była gorsza niż kłótnia.

Zostaliśmy w kuchni razem, ale osobno. Jak zawsze ostatnio.

Czy małżeństwo to szczęście?

– I co, powiedziałaś mu w końcu? – Magda popatrzyła na mnie znad kawy, mrużąc oczy. Siedziałyśmy w naszej ulubionej kawiarni, tej z czerwonymi fotelami i zbyt głośną muzyką w tle.

– Nie. Ale myślę, że on wie – westchnęłam. – Piotr nie jest głupi. Po prostu udaje.

– A ty?

– Ja też udaję, że da się tak żyć.

Magda milczała chwilę. Znałyśmy się od liceum. Była tą osobą, przy której nie musiałam się uśmiechać, kiedy nie miałam siły.

– Anka, a może... po prostu powinnaś odejść?

Parsknęłam śmiechem, ale był w nim tylko smutek.

– I dokąd pójdę? Do kawalerki na wynajem z dwójką dzieci? Połowę pensji zje kredyt, drugą – przedszkole i obiady w szkole. Mam im zafundować życie na walizkach? Rozwód? Weekendowe widzenia z tatą?

– Ale czy ty jesteś szczęśliwa?

Zawiesiłam wzrok na filiżance. Pianka z cappuccino powoli opadała.

– A kto powiedział, że małżeństwo to szczęście?

Magda nie naciskała. Tylko sięgnęła po moją dłoń i lekko ją ścisnęła. I wtedy zrozumiałam – tak, mogłabym odejść. Ale nie mam odwagi.

I nie wiem, czy bardziej się boję nowego życia… czy samotności.

Czułam tylko pustkę

Wieczorem, kiedy dzieci już spały, a Netflix dudnił gdzieś w tle, Piotr nagle wyłączył telewizor i usiadł obok mnie na kanapie. Poczułam niepokój. On tak nigdy nie robi.

– Powiedz mi tylko jedno – zaczął. – Kochasz mnie jeszcze, chociaż trochę?

Zamarłam. Jakby ktoś nagle zrzucił na mnie ciężar, którego nie byłam gotowa nieść.

– Piotr...

– Nie. Nie mów „Piotr”. Po prostu odpowiedz. Bez ściemy. Tylko raz.

Odwróciłam wzrok. Ściana naprzeciwko była nagle fascynująca.

– Nie wiem, co mam ci powiedzieć…

– To może powiedz prawdę. Nawet jeśli zaboli.

Spojrzałam na niego. Miał w oczach coś, czego nie widziałam od dawna – nie złość, nie pretensję, tylko zmęczenie. Jakby czekał na to pytanie od miesięcy.

Nie kocham cię tak jak kiedyś – wyszeptałam. – Nie wiem, czy w ogóle... jeszcze potrafię cię kochać.

Nie zapytał, czy jest ktoś inny. Nie rzucił niczego. Nie wyszedł, trzaskając drzwiami. Tylko pokiwał głową i... zapłakał. Po raz pierwszy od lat widziałam, jak mój mąż płacze. A ja? Siedziałam obok jak widz w teatrze. I nic nie czułam. Tylko pustkę.

Koniec miłości

Od tamtej rozmowy minęły dwa tygodnie. W naszym domu wszystko działało jak zawsze – śniadania na stole o 7:15, dzieci w przedszkolu i szkole, ja w biurze, Piotr w pracy. Z zewnątrz – perfekcyjna logistyka. W środku – pustynia.

Nie rozmawialiśmy o tamtym wieczorze. Ani słowa. Jakbyśmy zgodnie uznali, że łatwiej będzie udawać, że nic się nie stało.

– Makaron z pesto czy naleśniki? – zapytałam go któregoś dnia.

– Wszystko jedno – odpowiedział, nie podnosząc wzroku znad laptopa.

To było jak gra. Żadne z nas nie przekraczało wyznaczonej linii. Spaliśmy obok siebie. Ale odwróceni plecami. Oddychaliśmy do tej samej poduszki – i w innych światach.

Zaczęłam spędzać coraz więcej czasu sama. Zostawałam dłużej w pracy. Wracałam później, czasem szłam z Magdą na wino. Piotr też się zmienił – stał się jeszcze bardziej niedostępny, zamknięty. Znikał wieczorami, tłumacząc się nowymi projektami.

Może miał kogoś? Może i dobrze. Może to by rozwiązało wszystko. Ale nie zadawałam pytań. I on też nie.

Wieczorami, kiedy wyłączałam światło, leżałam w ciszy i pytałam siebie:

– Czy właśnie tak wygląda koniec miłości?

I czy można tak żyć – razem, ale osobno?

Coś właśnie umarło

Piotr usiadł obok mnie, kiedy sortowałam pranie. Cisza między nami dzwoniła w uszach, ale jego głos był spokojny.

– Może pójdziemy na terapię. Albo na jakiś weekend, gdzie by nas nauczyli... jak zacząć od nowa.

– Myślisz, że można to naprawić? – zapytałam bez sarkazmu, bez agresji. Naprawdę chciałam wiedzieć.

– Nie wiem. Ale chcę spróbować.

– A ja już nie mam siły – powiedziałam cicho. – Już tyle razy próbowałam sama, że nawet nie zauważyłeś.

Nie odpowiedział od razu. Wziął głęboki oddech, jakby miał coś jeszcze powiedzieć, ale tylko skinął głową.

– Nie chcę żyć obok ciebie. Chcę żyć z tobą – powiedział w końcu.

Ale ja już nie potrafię z tobą być.

Nie było krzyku. Nie było trzaśnięcia drzwiami. Oboje siedzieliśmy tam, wśród rozwieszonego prania, i wiedzieliśmy, że coś właśnie umarło. Albo raczej – że wreszcie nazwaliśmy to, co umierało od lat.

Nie podjęliśmy decyzji. Nie ustaliliśmy niczego. Ale też nie zmieniliśmy nic. Zgoda na trwanie w tym, co jest, przyszła cicho, bez fanfar.

Od teraz już oficjalnie: będziemy razem. Dla dzieci. Dla kredytu. Dla świętego spokoju.

Anna, 36 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie prawdopodobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama