„Mój mąż ciągle wychodził do warzywniaka, a wracał bez zakupów. Ciekawe co robił między gruszką i pietruszką”
„Szłam za nim na drugą stronę osiedla, w stronę warzywniaka obok piekarni. Stanął przed wejściem, ale nie wszedł. Rozejrzał się szybko i... wyciągnął telefon. Po chwili podeszła do niego jakaś kobieta. Szczupła, może trzydziestka”.

- Redakcja
Mój mąż nigdy nie był typem gaduły, ale od jakiegoś czasu jego milczenie zaczęło mnie uwierać. Wychodził z domu niby po zakupy do warzywniaka, ale wracał z pustymi rękami i mętnym spojrzeniem. Z początku zrzucałam to na karb roztargnienia – myślałam, że zapomniał portfela albo czegoś nie dopisałam na liście. Ale kiedy sytuacja zaczęła się powtarzać niemal codziennie, zaczęłam łączyć fakty. Poczułam, że coś jest nie tak. Że między nami już dawno przestało być zwyczajnie.
Pietruszka bez paragonu
– I co, kupiłeś chociaż tę pietruszkę? – zapytałam niby od niechcenia, widząc jak Maciek zdejmuje buty przy drzwiach.
– Eee... nie było. – wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
– W warzywniaku? – uniosłam brew. – Pietruszki nie było?
– No nie. Wyszedłem, bo akurat przyjechała dostawa, wszystko zatarasowane... Wróciłem się do domu, bo zapomniałem portfela, a potem pomyślałem, że już i tak za późno.
Brzmiało jak kiepska improwizacja. Przez sześć lat naszego małżeństwa zdążyłam nauczyć się, kiedy kłamie. Zawsze wtedy zaczyna błądzić oczami po ścianach, jakby próbował sobie przypomnieć jakąś datę.
– Jasne – powiedziałam krótko i odwróciłam się do lodówki, udając, że przeglądam warzywa.
Nic nie powiedział więcej. Poszedł do salonu, usiadł na kanapie i wbił wzrok w telefon. Dwa dni później sytuacja się powtórzyła. Tym razem wyszedł po ziemniaki i cebulę. Wrócił z pustymi rękami.
– Cebula była zgniła, a ziemniaki jak kamienie – rzucił szybko.
– Mhm – odpowiedziałam, czując, jak narasta we mnie niepokój.
To nie były zwykłe zapominalstwo czy pechowe zakupy. Coś się działo. Czułam to w sposobie, w jaki mnie unikał, jak szybko przemykał przez przedpokój, jak znikał na godzinę, a potem wracał, jakby nic się nie stało. A ja zaczęłam analizować, kto jeszcze stoi za ladą w tym warzywniaku – i z kim mógł tam „przegapić” pietruszkę.
Podejrzenia między jabłkami
Następnego dnia specjalnie skróciłam swoją zmianę w pracy. Wróciłam wcześniej i usiadłam w kuchni z kubkiem herbaty, udając zmęczenie. Maciek jak zwykle zrzucał winę na warzywniak.
– Pójdę jeszcze po jabłka. Wypijesz kompot? – zapytał z pozorną troską, której wcześniej jakoś nie potrzebował.
– Jasne, weź też cytrynę – rzuciłam, udając beztroskę.
Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, chwyciłam klucze i płaszcz. Wysunęłam się za nim, zachowując odpowiedni dystans. Przecież nie robiłam nic złego, tylko chciałam się upewnić, że nie oszalałam. Że mój mąż naprawdę kupuje jabłka, a nie sprzedaje mi bajek.
Szłam za nim na drugą stronę osiedla, w stronę warzywniaka obok piekarni. Stanął przed wejściem, ale nie wszedł. Rozejrzał się szybko i... wyciągnął telefon. Po chwili podeszła do niego jakaś kobieta. Szczupła, może trzydziestka. Długie włosy spięte niedbale gumką, w ręce torba na zakupy. Ale nie to mnie zaniepokoiło najbardziej – tylko to, jak się do niej uśmiechnął. Ten uśmiech zarezerwowany kiedyś wyłącznie dla mnie.
Nie dotknął jej. Nie pocałował. Ale to, jak nachylił się do niej i jak jej dotknął ramienia, wystarczyło. Odwróciłam się i wróciłam do domu szybciej, niż się tam dostałam. Ręce mi się trzęsły. Usiadłam na łóżku i gapiłam się w okno. Kompotu oczywiście nie przyniósł.
– Nie było ładnych jabłek – rzucił przez ramię.
Czułam, że w tej grze jestem tylko pionkiem. Ale dopiero się rozkręcałam.
Zgubił listę czy sumienie?
Zaczęłam pisać listy zakupów. Dokładne, szczegółowe, z marką masła i gramaturą marchewki. Zawsze kładłam je na stole, żeby nie mógł udawać, że coś pokręcił. Mimo to wracał z pustymi rękami albo z jednym, przypadkowym ogórkiem, jakbyśmy hodowali resztę w doniczce.
– Zgubiłem listę – powiedział, zerkając na mnie spod oka.
– Znowu? – uniosłam brew. – A telefon? Nie masz tam zdjęcia? Przecież zawsze robisz zdjęcia, żeby nie nosić kartki.
– A no… nie tym razem. Byłem w pośpiechu.
Zaczęłam się dusić tymi kłamstwami. Były za drobne, żeby go złapać za rękę, ale za częste, żeby je ignorować. A ja, zamiast spać, przewracałam się z boku na bok i liczyłam, ile razy w tygodniu wychodził do sklepu. Pięć? Sześć? Zawsze między 17 a 18, zawsze z tym samym nonszalanckim tonem.
Pewnego wieczoru postanowiłam nie pytać. Po prostu wstałam, ubrałam się w ciszy i poszłam za nim. Nie szedł do warzywniaka. Skręcił wcześniej, w boczną uliczkę. Tam czekała ona – ta sama kobieta co ostatnio. Tym razem wsiadł z nią do samochodu. Uśmiechnęła się. Odjechali.
Stałam w cieniu bloku, ściskając komórkę, ale nie zrobiłam zdjęcia. Nawet nie płakałam. Tylko czułam się, jakby ktoś wyrzucił mnie z własnego życia. Z własnego małżeństwa. Wróciłam do mieszkania, zdjęłam buty, usiadłam przy stole i zaczęłam pisać kolejną listę zakupów. Tym razem z punktem ostatnim: „sumienie – jeśli jeszcze gdzieś znajdziesz”.
Śledztwo z kapustą w tle
Następnego dnia poszłam do warzywniaka sama. Znam tam wszystkich od lat. Sprzedawczyni, Grażyna, była typem osoby, która widzi więcej, niż mówi.
– O, pani Moniko! Dawno pani nie było. A mąż to codziennie zagląda, tylko nic nie kupuje – rzuciła, zanim zdążyłam coś powiedzieć.
Zamrugałam zaskoczona.
– Naprawdę? I co robi?
– No... stoi, gada przez telefon albo tylko przemyka między skrzynkami. Myślałam, że może czegoś szuka, co lubi tylko pani, jakaś specjalna marchew? – roześmiała się krótko, ale ja już się nie śmiałam.
Grażyna spojrzała na mnie uważniej i coś w niej zmiękło.
– Przepraszam, jeśli powiedziałam za dużo. Tak jakoś samo wyszło...
– Nie, dobrze, że pani mówi – odpowiedziałam cicho. – A nie widziała go może pani z kimś?
– Raz... tak, raz stał z taką... młodą. Ładna, taka... zgrabna. Ale może to jakaś znajoma?
Uśmiechnęłam się krzywo i kupiłam główkę kapusty, choć nie miałam pojęcia, co z nią zrobię. Wróciłam do domu z tą głupią kapustą, jakby miała być dowodem. Wieczorem Maciek wrócił jak gdyby nigdy nic. Tym razem nawet miał torbę. Rzucił ją na stół.
– Patrz, mam gruszki, twoje ulubione. I koper.
Zajrzałam do torby. Były. Gruszki. Koper. Nawet pietruszka. Jakby chciał mnie przekupić.
– Śledziłam cię wczoraj – powiedziałam spokojnie.
Zamarł. A ja poczułam się silniejsza niż kiedykolwiek.
– I nie wciskaj mi, że wracałeś z warzywniaka. Ta dziewczyna to nie kapusta. Nie da się jej pokroić i udawać, że jej nie było.
Zdrada pachnąca koperkiem
Maciek długo milczał. Patrzył na mnie, jakby nie wiedział, czy się obrazić, czy uciec. W końcu westchnął i usiadł na krześle naprzeciwko.
– To nie tak, jak myślisz.
Parsknęłam śmiechem. Naprawdę? To nie tak?
– A jak? – zapytałam z pozornym spokojem. – Spotykasz się z nią, bo pomaga ci wybrać najlepszą rzodkiewkę?
– Spotykam się z nią, bo... bo jakoś tak wyszło. – spuścił głowę, dłubiąc paznokciem w blacie. – Poznałem ją przez znajomego. Najpierw gadaliśmy tylko na Messengerze. Potem raz się spotkaliśmy, drugi...
– I zakochałeś się w niej między gruszką a pietruszką? – syknęłam. – Jak w jakimś tanim serialu?
Nie odpowiedział. Bez odwagi, bez uczciwości.
– Dlaczego nie powiedziałeś?
– Bo bałem się, że cię zranię.
– Więc zamiast porozmawiać, wybierałeś spacery między skrzynkami z warzywami? – prychnęłam. – Świetna strategia.
Cisza. Patrzył w ścianę. Ja patrzyłam na niego i czułam, jak wszystko we mnie się przepala. Przez te miesiące gubiłam siebie, próbując ratować to, co już dawno się rozpadło. Teraz miałam tego dosyć. Wstałam.
– Zjesz gruszki, które kupiłeś? – zapytałam cicho.
– Nie jestem głodny.
– To dobrze. Bo ja już nie mam apetytu na życie z kimś, kto ze sklepu wraca z kłamstwami.
Odwróciłam się i wyszłam. Bez krzyków, bez płaczu. Ale ze świadomością, że ta historia jeszcze się nie skończyła.
Nie będzie między nami zgody
Spakował się dwa dni później. Bez scen, bez patosu. Wyszedł z walizką i paczką gruszek, które zostawił na komodzie w przedpokoju. Jakby nie wiedział, że już dawno przestały mi smakować. Nie płakałam. Siedziałam przy kuchennym stole, gapiąc się na pustą przestrzeń, gdzie zwykle stawiał kubek z herbatą. Zaparzyłam sobie herbatę sama. I po raz pierwszy od dawna wypiłam ją w ciszy, która nie bolała.
Ludzie myślą, że zdrada zaczyna się od namiętnego pocałunku czy potajemnego spotkania. Nie. Zaczyna się wtedy gdy nagle zapomina, co ci obiecał między jednym obiadem a drugim. Gdy przestaje się starać. Nawet w drobiazgach. Przez kilka dni słyszałam sąsiadów, którzy pytali mnie szeptem, czy wszystko w porządku. Co miałam powiedzieć? Że zostałam sama, bo mój mąż zakochał się w kimś, kto lepiej rozumie smk szczypiorku?
Cisza okazała się lepsza niż jego obecność. Przynajmniej prawdziwa. Po dwóch tygodniach wymieniłam zamki. Po miesiącu kupiłam sobie nowy fartuch i zrobiłam rosół. Sama. I był najlepszy, jaki jadłam od dawna. Nie wiem, czy ją wybrał. I chyba mnie to już nie obchodzi. Bo kiedy ktoś raz wybierze kłamstwo zamiast prawdy, zawsze będzie miał brud pod paznokciami, nawet jeśli obierze wszystkie warzywa świata.
A ja? Ja mam zupę, która nie kłamie.
Monika, 39 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Uwielbiałam dom mojego chłopaka, ale jedne drzwi były zawsze zamknięte na klucz. Nie mogłam uwierzyć, co tam ukrywał”
- „Teściowa miała lepkie łapy i czuła się w mojej łazience jak w drogerii. Jednym gestem ukróciłam zapędy tej kleptomanki”
- „Cieszyło mnie, że żona ma smykałkę do biznesu. Nie myślałem jednak, że nasz związek też traktuje jak dobrą transakcję”

