Reklama

Nigdy nie myślałam, że usłyszę od własnego męża, że „to wszystko przez ciążę”. Że będzie mi wypominał coś, co wspólnie zdecydowaliśmy, co miało nas do siebie zbliżyć, a nie oddalić. Kiedy robiliśmy test i pojawiły się dwie kreski, płakaliśmy ze wzruszenia. Teraz płakałam sama, kiedy po raz kolejny rzucił mi w twarz, że „gdyby nie ta ciąża, wszystko wyglądałoby inaczej”. Miałam wrażenie, że zamiast dziecka, poczęliśmy problem. Że zapomniał, co czuł wtedy. Że zapomniał, że przy tym był. I że dobrze się wtedy bawił.

Oboje tego chcieliśmy

– A może już czas? – zapytał, głaszcząc mnie po plecach, kiedy leżeliśmy w łóżku po jednym z tych dłuższych, leniwych weekendów.

Spojrzałam na niego zaskoczona. Przez tyle miesięcy mówił, że jeszcze nie teraz, że trzeba się dorobić, ustabilizować. A teraz tak po prostu?

– Myślisz, że jesteśmy gotowi? – zapytałam, nie chcąc się zbyt szybko ucieszyć.

– Jesteśmy razem tyle lat. Mamy dach nad głową, oboje pracujemy. Czego chcieć więcej? Poza tym... chcę być ojcem. Z tobą – powiedział to tak spokojnie, tak pewnie, że pierwszy raz poczułam, że to się naprawdę może wydarzyć.

Zaczęliśmy próbować. Z początku z entuzjazmem, potem z delikatnym niepokojem, kiedy kolejne miesiące nie przynosiły rezultatu. Ale kiedy wreszcie zobaczyłam te dwie kreski, krzyknęłam z radości. On był w łazience pierwszy. Przygarnął mnie do siebie, przytulił tak mocno, jakby chciał mnie ochronić przed całym światem.

– Nasza rodzina się powiększa – powiedział cicho. – Będziemy super rodzicami.

Wtedy w to wierzyłam. Wierzyłam, że to nasze wspólne dziecko. Nasza wspólna decyzja. Nasza wspólna przyszłość. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że kilka miesięcy później będzie patrzył na mnie z wyrzutem, tylko bym się zaśmiała. On był taki szczęśliwy. Ale szczęście bywa kruche. I szybko zaczęło pękać pod ciężarem codzienności, której się nie spodziewaliśmy.

Nagła zmiana podejścia

Pierwsze tygodnie ciąży były dla mnie trudne. Mdłości, zmęczenie, zawroty głowy. Pracowałam do późna, a po powrocie do domu marzyłam tylko o tym, żeby się położyć. Liczyłam, że Krystian mnie zrozumie. Że będzie mnie wspierał tak, jak wtedy, kiedy w ręku trzymałam pozytywny test. Ale jego ton zaczął się zmieniać.

– Znowu leżysz? Może chociaż naczynia byś ogarnęła? – rzucił pewnego wieczoru, gdy ledwo podniosłam się z kanapy.

– Źle się czuję. Naprawdę dziś nie daję rady – próbowałam tłumaczyć, ale nie chciał słuchać.

– Ciąża to nie choroba. Niektóre kobiety pracują do ostatniego dnia i jakoś nie marudzą – odpowiedział i trzasnął drzwiami do łazienki.

To bolało. Nie dlatego, że nie chciałam nic robić, tylko że tak bardzo się starałam, a i tak byłam niewystarczająca. Krystian coraz częściej patrzył na mnie z irytacją, jakby moja ciąża była przeszkodą w jego życiu, a nie wspólnym etapem, na który oboje czekaliśmy.

Zaczęły się drobne pretensje. Że za mało gotuję. Że nie wychodzimy nigdzie razem. Że nie dbam o siebie jak wcześniej. Miałam wrażenie, że zamiast widzieć we mnie przyszłą matkę swojego dziecka, widział tylko kogoś, kto psuje mu humor i zmienia układ dnia. Z każdym dniem robił się chłodniejszy. A ja nie wiedziałam, jak do niego dotrzeć.

Wszystko na mojej głowie

Kiedy weszłam w drugi trymestr, moje ciało w końcu zaczęło odpuszczać. Miałam więcej siły, mniej mdłości, ale za to więcej obowiązków. Krystian jakby uznał, że skoro już nie leżę pół dnia na kanapie, to mogę ogarniać wszystko jak wcześniej – a nawet więcej.

– Kupiłaś te pieluchy tetrowe, co mówiła twoja matka? – zapytał z kuchni.

– Jeszcze nie. Miałam dziś nadgodziny, nie zdążyłam – odpowiedziałam, zdejmując buty.

– Aha, czyli znowu nic nie załatwiłaś.

Zamarłam na chwilę. Spojrzałam na torby z zakupami, które właśnie przyniosłam. Spojrzałam na swoje spuchnięte kostki, na dłonie, które zaczęły mi drżeć ze zmęczenia.

– A kto zrobił zakupy? Kto stał godzinę w kolejce do apteki? Kto ogarnia pranie, sprząta, gotuje?

– No błagam cię, nie rób z siebie męczennicy – rzucił z drwiącym uśmieszkiem.

Zaczęłam rozumieć, że Krystian powoli przestaje widzieć mnie jako partnerkę. Traktował mnie jak kogoś, kto ma teraz tylko jeden cel: urodzić dziecko, a przy okazji nie zawracać mu głowy. Pomysł, że on też powinien się angażować, stawał się dla niego czymś... absurdalnym. Gdy próbowałam rozmawiać, odwracał kota ogonem. Mówił, że „przecież chciałaś dziecko”, że „wiedziałaś, co cię czeka”. Jakby to wszystko było tylko moją decyzją. Moją odpowiedzialnością. Moim obowiązkiem. Ale przecież nie zrobiłam tego sama. On też tam był. On też to chciał.

Jakby to była moja wina

Pewnego wieczoru, gdy siedzieliśmy w kuchni, rzucił mimochodem:

– Wiesz, gdyby nie ta ciąża, pewnie w tym roku polecielibyśmy do Portugalii. Miałem już nawet upatrzone bilety.

Zrobiło mi się zimno. Nie dlatego, że zrezygnowaliśmy z wakacji, ale dlatego, że powiedział to takim tonem, jakby ciąża była czymś, co się przytrafiło mnie.

– Serio to mówisz? – zapytałam cicho. – To dziecko to nie był mój kaprys.

– Nie mówię, że kaprys, tylko że wszystko się teraz kręci wokół ciebie i twojego brzucha. A moje życie też przecież się zmieniło – odpowiedział, nie patrząc na mnie.

– No właśnie, też. Ale mówisz o tym, jakbyś w niczym nie uczestniczył. Jakby to był mój projekt, a nie nasz – wyrzuciłam z siebie, czując, że zaraz się rozpłaczę.

Krystian westchnął i wstał od stołu.

– Nie mam siły się z tobą kłócić. Zresztą, ty teraz i tak wszystko bierzesz do siebie – rzucił i wyszedł do salonu, jakby właśnie wygrał jakiś spór.

Tamtego wieczoru długo nie mogłam zasnąć. Przewracałam się z boku na bok, czując, jak w środku rośnie mi nie tylko dziecko, ale też frustracja. Bezsilność. Smutek. Zaczęłam się bać. Nie samego porodu, nie braku snu czy pieluch. Bałam się, że zostanę z tym wszystkim sama. Że dla Krystiana to dziecko to już tylko przeszkoda. A ja? Ja byłam tą, która „wszystko popsuła”.

Krzyk, który nic nie zmienił

Pękłam w sobotę rano. Siedziałam przy stole i jadłam owsiankę, a Krystian znowu zaczął marudzić, że trzeba będzie wymienić auto, bo fotelik się nie zmieści, że remont pokoju dla dziecka zje oszczędności, że może trzeba było jeszcze poczekać.

– Może trzeba było? – powtórzyłam drżącym głosem. – A nie przypominam sobie, żebyś protestował, kiedy się staraliśmy. Wręcz przeciwnie.

– Nie wiedziałem, że to wszystko tak wygląda w praktyce – burknął, nie odrywając wzroku od telefonu.

– A co niby wygląda? Że będziesz musiał zrezygnować z PlayStation i piątkowych piw z kumplami?

– Nie o to chodzi, przestań krzyczeć – powiedział spokojnie, jakby to on był ofiarą.

Ale ja nie przestawałam. Wstałam gwałtownie i powiedziałam wszystko, co zbierało się we mnie od miesięcy.

To nie ja zrobiłam sobie to dziecko! To nie ja wymyśliłam sobie samotną ciążę! Ty też tam byłeś! Bawiłeś się świetnie, pamiętasz?! Więc przestań się zachowywać, jakby ktoś ci coś narzucił! Jakby to wszystko było moją winą!

Zamilkł. Nie dlatego, że zrozumiał. Po prostu się obraził. Wyszedł z mieszkania na kilka godzin, a kiedy wrócił, nie odezwał się ani słowem. Przeszedł obok mnie, jakbym była powietrzem. Siedziałam w fotelu, gładząc brzuch i czując ruchy dziecka. Ono było prawdziwe. Ono było moje. I chyba po raz pierwszy dopuściłam do siebie myśl, że może to ja będę musiała być dla niego wszystkim.

Decyzja, której nie żałuję

Kilka tygodni później urodził się nasz syn. Poród był trudny, ale dałam radę. Kiedy położono mi go na piersi, wszystko inne zniknęło. Krystian był wtedy obok, trzymał mnie za rękę, nawet się popłakał. Przez chwilę miałam nadzieję, że wrócimy do tego, co było na początku. Że przypomni sobie, jak bardzo tego chciał.

Ale po powrocie do domu iluzja szybko prysła. Noce były trudne, karmienie bolesne, a on… znikał. Wracał późno z pracy, mówił, że musi odreagować, że potrzebuje przestrzeni. Czasem patrzył na mnie z takim znużeniem, że aż czułam się winna, że nie jestem tą uśmiechniętą, energiczną dziewczyną sprzed miesięcy.

Zaczęłam funkcjonować sama. Wstawanie, przewijanie, usypianie, gotowanie z dzieckiem na ręku. A on coraz częściej wypominał: „no przecież chciałaś dziecko”, „mówiłem, że nie jesteśmy gotowi”. Jakby to była kara, a nie nasze wspólne marzenie. I wtedy podjęłam decyzję. Spakowałam siebie i syna. Pojechałam do mamy. Nie było krzyku, nie było dramatów. Zostawiłam mu kartkę: „Nie będę cię zmuszać do rodzicielstwa. Ale nie pozwolę, żebyś mnie za nie obwiniał”.

Dziś mieszkam sama z synkiem. Jest ciężko, ale prawdziwie. Bez wyrzutów, bez pretensji, bez milczenia, które boli bardziej niż słowa. Krystian widuje dziecko od czasu do czasu. Ale nie pytam, czy żałuje. Ja nie żałuję. Bo choć zostałam sama, zrobiłam to dla nas. I dla siebie.

Ewelina, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama