Reklama

Zawsze myślałam, że mam szczęście. Mąż był szarmancki, troskliwy, nie zapominał o rocznicach i przynosił mi kwiaty bez okazji. Znajomi zazdrościli mi „idealnego” związku, a ja sama powtarzałam, że trafił mi się prawdziwy skarb. Nie podejrzewałam, że pod tą maską czułości i uśmiechów kryje się ktoś zupełnie inny. Ktoś, kto przez lata budował fasadę wierności, a tak naprawdę prowadził drugie życie. Prawda wychodziła na jaw powoli – najpierw przez drobne sygnały, potem coraz bardziej bezczelne kłamstwa. Aż w końcu sama postanowiłam go przechytrzyć.

Zawsze wracał z kwiatami

– Kochanie, miałem dziś ciężki dzień, ale pomyślałem, że może poprawią ci humor – powiedział, wręczając mi bukiet róż.

Uśmiechnęłam się, choć nie do końca szczerze. Nie dlatego, że nie lubię kwiatów. Lubię. Ale to był już trzeci raz w tym miesiącu, kiedy wracał z kwiatami, rzekomo „tak po prostu”. Zawsze, gdy coś przeskrobał, przynosił bukiet. Nie robił awantur, nie podnosił głosu, nie wybuchał – zamiast tego przynosił róże.

– Piękne, dziękuję – odparłam, ale już wtedy czułam, że coś jest nie tak.

Zaczęłam zauważać schemat. Gdy późno wracał z pracy – kwiaty. Gdy nie odbierał telefonu przez pół dnia – kwiaty. Gdy wyjeżdżał na delegację bez uprzedzenia – oczywiście, kwiaty. I zawsze z tym samym uśmiechem i tym samym tłumaczeniem, że świat jest pełen stresu, ale ja jestem jego ostoją. Nie miałam dowodów, tylko przeczucia. A te, jak wiadomo, potrafią oszukiwać. Zwłaszcza jeśli naprawdę się kogoś kocha. Ale nawet miłość ma swoje granice. Szczególnie wtedy, gdy zaczyna śmierdzieć perfumami, których nigdy nie używałam.

Zaczęłam zapisywać w kalendarzu, kiedy przynosi kwiaty. Porównywałam daty z jego „wyjazdami” i „ważnymi spotkaniami”. I zauważyłam regularność. On myślał, że jest sprytny. Ale ja zaczęłam być jeszcze sprytniejsza. Po cichu, bez kłótni, bez scen. Bo chciałam go złapać na gorącym uczynku.

Znajoma woń w naszej sypialni

Nie jestem z tych kobiet, które węszyłyby obsesyjnie za zdradą. Ale tamtego dnia, kiedy wróciłam wcześniej z pracy, coś mnie uderzyło jak mokra ścierka prosto w twarz. Woń. Zapach. Nie mój. Nie jego. I na pewno nie naszych wspólnych perfum.

Pachnie tu… czymś innym – powiedziałam półgłosem, stając w progu sypialni.

Nie było śladu nieporządku. Pościel równo ułożona, poduszki na swoim miejscu. Ale czułam, że coś tu się działo. Intuicja kobiety, której dom został naruszony w subtelny, niemal niezauważalny sposób. Pachniało damskimi perfumami, drogimi, intensywnymi – i w żadnym stopniu nieprzypadkowymi.

Zerknęłam na szafkę nocną. Leżał tam kieliszek po winie. Jeden. Drugi stał na kuchennym blacie, nie do końca domyty. On nigdy nie pił wina sam. Wieczorem, gdy wrócił z pracy – punktualnie, z kolejnym bukietem róż – postanowiłam zagrać w jego grę.

– Byłeś dziś w domu? – zapytałam od niechcenia, mieszając herbatę.

– Nie, kochanie, przecież wiesz. Cały dzień na spotkaniach, jeszcze się z tego nie wygrzebałem – zaśmiał się nerwowo, nie patrząc mi w oczy.

Wtedy już wiedziałam. Zdradzał mnie. Może od dawna. Może z kimś, kogo znam. Ale najgorsze było to, że czuł się całkowicie bezkarny. I nagle zrozumiałam, że jeśli chcę poznać prawdę – muszę przestać być jego żoną. Muszę stać się kimś innym. Obserwatorem. Śledczym. I aktorką w jednym.

Klucz do prawdy

Zrobiłam coś, czego nigdy wcześniej bym się po sobie nie spodziewała. Zamówiłam identyczny breloczek jak ten, który nosił przy kluczach. Miał wytłoczony napis „Najlepszy mąż na świecie” – ironia losu, prawda? A potem poszłam do punktu dorabiania kluczy. Jednym ruchem stworzyłam sobie dostęp do jego drugiego życia. Nie włamując się. Nie łamiąc hasła. Po prostu – przestałam być głupia.

Tego dnia udawałam, że wychodzę do koleżanki. Zostawiłam auto dwie ulice dalej i na piechotę ruszyłam w stronę mieszkania, które – jak kiedyś przez przypadek usłyszałam – miał „po dziadku” i „wynajmował studentom”. Drzwi otworzyły się bez trudu. W środku panował przytulny bałagan. Kobiecy bałagan. Miękki koc na kanapie, kubki po kawie w pastelowe serduszka, buty na obcasie rzucone byle jak pod ścianą. I ten sam zapach, który czułam kiedyś w naszej sypialni.

Chodziłam po tym mieszkaniu z bijącym sercem. Nie bałam się. Czułam w sobie coś nowego. Chłodną determinację. On mnie zdradzał. Byłam tego pewna. A teraz miałam dowód. Zrobiłam zdjęcia wnętrza, perfum na toaletce, nawet niedbale rzuconej koszulki z napisem „Zostań jeszcze chwilę”.

Zamknęłam drzwi równie cicho, jak je otworzyłam. Tego samego wieczoru podałam mu herbatę z miodem i uśmiechałam się ciepło, jak zawsze. Bo jeszcze nie wiedział, że gra się odwróciła. I że już nie ja będę ofiarą.

Nie jego pierwszy raz

Zanim zrobiłam cokolwiek więcej, zadzwoniłam do Alicji. To była przyjaciółka z czasów studiów, z którą nie utrzymywałam już takiego kontaktu, ale kiedyś opowiedziała mi coś, co teraz wróciło jak bumerang. Jej były chłopak – czarujący, uczynny, zawsze elegancki – okazał się mistrzem kłamstw i... miał na imię tak samo jak mój mąż.

– Hej, wiem, że dziwne, że dzwonię – zaczęłam niepewnie. – Ale... czy twój były nazywał się Adam K.?

– Tak, a co? – głos Alicji stężał.

– Bo ja też mam Adama K. Tylko teraz to mój mąż.

Zapadła cisza. A potem śmiech. Gorzki, pusty śmiech, który nie pasował do jej delikatnego głosu.

– No to witaj w klubie – powiedziała.

Opowiedziała mi wszystko. Że był czarujący, czuły, ale nigdy nieobecny w weekendy. Że też miał „mieszkanie po dziadku”. Że też zawsze przynosił kwiaty. I że po trzech latach odkryła, że równolegle mieszkał z inną kobietą i miał z nią dziecko.

– On jest jak zawodowy iluzjonista. Potrafi zniknąć na trzy godziny i wrócić z uśmiechem, jakby był tylko w piekarni – rzuciła, zanim się pożegnałyśmy.

Tego wieczoru patrzyłam na Adama inaczej. Już nie jak na męża. Jak na cudzoziemca w moim domu. Obcego, którego zaprosiłam do mojego życia i którego teraz miałam zamiar z niego wyrzucić. Ale nie w furii. Nie w płaczu. W milczeniu. Spokojnie. Tak, żeby naprawdę się zdziwił.

To ja go przechytrzyłam

Kiedyś sądziłam, że zemsta nie ma sensu. Ale nie chodziło o zemstę. Chodziło o godność. O to, żeby wreszcie poczuł, jak to jest – nie mieć kontroli, być o krok za kimś, kto już wie. Zaczęłam od rzeczy drobnych. Przekierowałam jego pocztę z „mieszkania po dziadku” na nasz wspólny adres. Kazałam bankowi przesłać zestawienie wszystkich kont – także tych, które, jak się okazało, prowadził na panieńskie nazwisko swojej byłej. Zapisałam każde hasło, które raz wpisał przy mnie zbyt niedbale. Wiedziałam wszystko. Czasem aż za dużo.

A on? Beztroski jak zawsze. Zostawiał telefon bez kodu, pewny siebie jak lis w kurniku. Do momentu, kiedy pewnego dnia usiadłam przy śniadaniu i podałam mu dokumenty do podpisania.

– A co to? – zapytał, nie podnosząc wzroku znad kanapki.

– Separacja. Ale nie martw się, wszystko już załatwione. Mieszkanie zostaje przy mnie, kredyt na ciebie, a wszystkie twoje tajemnice... no cóż. Schowałam głęboko. Nie zrobię z siebie wariatki. Po prostu znikniesz. Tak, jak zawsze znikałeś, tylko tym razem nie wrócisz.

Zbladł. Zamarł. I spojrzał na mnie tak, jak nigdy wcześniej. Już nie jak na swoją „żonę”. Ale jak na kobietę, która go przejrzała. I która nie ma już zamiaru płakać. Nie krzyczał. Nie błagał. Podpisał. A ja jeszcze tego samego dnia zdjęłam obrączkę i wróciłam do siebie. Do kobiety, którą byłam, zanim dałam się nabrać.

Nie byłam głupia jak myślał

Od tamtej pory minęło kilka miesięcy. Nie wiem, czy Adam nadal oszukuje kolejne kobiety, czy może po raz pierwszy poczuł, że nie wszystko da się zamieść pod dywan. Może ktoś inny też kiedyś poda mu herbatę z miodem i patrząc z uśmiechem, będzie wiedzieć więcej, niż mówi. A może w końcu zostanie sam, przeglądając się w pustych lustrach swoich kłamstw. Nie interesuje mnie to.

Wróciłam do siebie. Do kawy, którą znowu piję na spokojnie. Do snu bez przekręcania się z boku na bok i liczenia godzin, aż wróci z „delegacji”. Do przyjaciółek, z którymi znów śmieję się szczerze. I do siebie – tej kobiety, która umiała kochać, ale teraz umie też odejść, kiedy ktoś nie jest jej wart.

Ludzie pytają, czy nie żałuję tych lat spędzonych u jego boku. Nie. Bo nie były stracone. Dzięki nim wiem, jak nie chcę się czuć. Co znaczy być niewidzialną. I jak bardzo warto nauczyć się ufać sobie, nawet jeśli to oznacza, że trzeba złamać serce, żeby je uratować.

Adam był mistrzem oszukiwania. Ale przegapił jeden szczegół. Nie byłam taka głupia, jak myślał.

Natalia, 38 lat

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama