Reklama

Z zewnątrz wszystko wyglądało perfekcyjnie. Domek z czerwonym dachem, wypielęgnowany trawnik, białe zasłony w oknach i skrzynki z pelargoniami. Czasem, jak wracałam z zakupów i patrzyłam na nasz dom z daleka, naprawdę chciałam wierzyć, że żyję w jakiejś pocztówce. Ale wystarczyło wejść do środka.

Marek zwykle jeszcze był w pracy. Zostawiał po sobie tylko niedopitą kawę na blacie i zapach jego perfum, który ulatniał się gdzieś w okolicach południa. Ja chodziłam po tych pustych pomieszczeniach, sprzątałam coś, co już było czyste, podlewałam kwiatki, chociaż nie potrzebowały wody, i udawałam przed samą sobą, że wszystko jest w porządku. Ale nie było.

Zaczęłam coraz częściej wychodzić do ogródka. Tam przynajmniej coś ode mnie zależało. Jak czegoś nie posadziłam – nie rosło. Jak za długo zostawiłam w cieniu – więdło. Proste reguły, zero niedopowiedzeń. Inaczej niż z Markiem.

Czasami siadałam na schodkach altany z kubkiem herbaty i pozwalałam sobie na kilka minut ciszy. Takiej prawdziwej ciszy, w której nie trzeba udawać, że się nie czuje samotności. I wtedy łzy potrafiły same popłynąć.

„Wszyscy myślą, że mam wszystko” – rozmyślałam. – „A ja czasem siedzę na schodkach altany i płaczę, żeby nikt nie słyszał”.

Tęskniłam. Za czułością. Za tym, żeby ktoś mnie objął bez powodu. Żeby spojrzał, tak naprawdę spojrzał. Żeby ktoś zapytał: „A ty, Alina, jak się dziś czujesz?”. A nie tylko: „Gdzie schowałem kluczyki?”.

Marek nie pytał. O nic. Mój mąż – stabilny jak beton. I tak samo ciepły.

Zaczęłam marzyć o dziecku. Nie tylko dlatego, że czułam, że czas ucieka. Ale dlatego, że miałam nadzieję, że może... może wtedy Marek też się otworzy. Że nas to zbliży. Że coś wreszcie poczuje. Ale przecież to tylko moje marzenia. A marzenia, jak wiadomo, podlewane łzami nie rosną.

Nie chciał słyszeć o dzieciach

– Pachnie jak u mamy – powiedział Marek, siadając do stołu.

Zrobiłam jego ulubione risotto z pieczarkami i parmezanem. Dodałam też rukolę – dla koloru, chociaż wiedziałam, że jej nie lubi. Liczyłam na to, że może o niej powie, uśmiechnie się, że jakoś zareaguje. Ale nie zareagował. Zaczął jeść jakby od niechcenia, wpatrzony w telefon, który co chwilę pikał.

Usiadłam naprzeciwko. Miałam przygotowaną całą mowę w głowie. Ćwiczyłam ją od tygodni. Ale w końcu wydusiłam tylko jedno zdanie:

– Wiesz, myślałam, że to już czas, że moglibyśmy...

Nie dokończyłam. Przerwał mi natychmiast.

Nie zaczynaj znowu. To nie ten moment. Ty się nudzisz, to wszystko – rzucił, nie podnosząc wzroku znad talerza.

Wstrzymałam oddech. Tylko na chwilę, ale wystarczyło, żeby serce uderzyło za mocno. Za szybko.

– Nudzę się? – zapytałam cicho, bardziej do siebie niż do niego.

Ale Marek już kończył jeść. Wstał, sięgnął po telefon.

– Muszę jeszcze odpisać z pracy. Nie mam teraz głowy na dzieci.

Zostałam przy stole sama. Wpatrzona w puste miejsce po nim.

W tej jednej chwili zrozumiałam, że on nie czeka na nic. Ani na mnie, ani na dziecko. On już wybrał – i nie byliśmy to my.

Sąsiad nikogo nie udawał

Siedziałam w ogródku, grzebałam w ziemi gołymi rękami. Nie chciało mi się zakładać rękawiczek – chciałam czuć chłód ziemi, jej strukturę, wilgoć. To był jeden z tych dni, kiedy potrzebowałam się wyciszyć i przewietrzyć głowę.

Nie za cicho tu u pani? – usłyszałam nagle zza płotu. – Gdyby nie mój pies, to bym zapomniał, że mam sąsiadkę.

Podniosłam wzrok. Grzesiek – rozwodnik z domu obok. Zawsze w koszuli z podwiniętymi rękawami. Zawsze z tym uśmiechem, jakby właśnie wrócił z wakacji, chociaż miał podkrążone oczy.

– Może to i lepiej – odpowiedziałam. – Nie muszę udawać, że wszystko gra.

Oparł się o płot. Spojrzał na mnie inaczej niż Marek. Nie oceniająco, nie przelotnie. Po prostu patrzył, widział. I było w tym coś dziwnie kojącego.

U mnie też nie gra. Ale za to pomidory idą jak burza – powiedział i wskazał na swoje grządki.

Zaśmiałam się. Pierwszy raz od wielu dni. Autentycznie.

Od tamtego dnia zaczęliśmy rozmawiać coraz częściej. Przez płot. O roślinach, pogodzie, o tym, że sąsiad z naprzeciwka ciągle kosi trawę, nawet jak nie ma czego. Grzesiek przynosił sadzonki, a ja zaczęłam dla niego piec ciasta – „bo i tak coś trzeba robić z tymi owocami”.

To było jak otwieranie drzwi, które dawno zatrzasnęłam. Drzwi do własnej kobiecości i pragnień. I on tam był. Po drugiej stronie. Nie naciskał. Po prostu czekał.

Odważyłam się na coś więcej

Tego dnia przyniósł mi sadzonki lawendy i zioła – bazylię, miętę, coś, co nazwał tymiankiem cytrynowym, choć ja nie miałam pojęcia, że takie coś istnieje.

– Żeby pachniało – powiedział i wcisnął mi je w dłonie.

– Dzięki. Zasadzę przy altance, tam jest najwięcej słońca – odpowiedziałam i zaprosiłam go gestem, żeby poszedł za mną.

Nie zastanawiałam się nad tym. Nie analizowałam. Po prostu chciałam, żeby został.

Altanka była moim azylem. Marek jej nie lubił – twierdził, że drewno to za dużo roboty, że to zbytek. Ale ja ją kochałam. Pachniała dzieciństwem, latem, wakacjami u babci. Pachniała życiem, którego mi brakowało.

Usiedliśmy na starych poduchach. On wyciągnął termos z kawą, ja miałam jeszcze kawałek ciasta ze śliwkami. Siedzieliśmy jak dwoje ludzi, którzy przestali udawać, że życie ich nie boli.

Możesz wszystko mi powiedzieć. Albo nie mówić nic. Ale zasługujesz na więcej, niż milczenie – powiedział cicho, patrząc gdzieś poza mnie.

Poczułam, jak coś się zmienia.

– Zasługuję na to, żeby ktoś w końcu mnie chciał – odpowiedziałam.

Nie wiem, kto się pierwszy pochylił. Może oboje naraz. Może to nie miało znaczenia. Pocałunek nie był gwałtowny. Był spokojny, głęboki, z czułością, której brakowało mi latami.

Nie czułam się winna. Czułam się... znów sobą. Po prostu kobietą. Żywą. Głodną czułości.

Nakrył nas w altance

Było późne popołudnie. Słońce leniwie wpełzało przez szczeliny w ścianach altanki. Siedzieliśmy z Grześkiem na tych samych poduchach co zawsze, trochę bliżej niż zwykle. Patrzyliśmy sobie w oczy. Trzymał moją dłoń, gładził kciukiem wewnętrzną stronę nadgarstka. Mówił coś o malinach, które zamierza przesadzić, ale nie bardzo słuchałam.

Byłam zbyt skupiona na tym, że pierwszy raz od dawna nic mnie nie bolało. Ani serce, ani dusza. Żadnego ścisku w gardle. Tylko spokój. Cisza. Ciepło.

Drzwi altanki skrzypnęły. Marek. Stał w progu, nieruchomy. W jednej ręce walizka, w drugiej kluczyki do samochodu. Musiał wrócić wcześniej z delegacji. Może chciał mnie zaskoczyć. Może miał wyrzuty sumienia. Ale teraz już nie miało to znaczenia.

Spojrzał na nasze splecione dłonie. Na moje bose stopy. Na niedopitą kawę i opakowanie po ciastkach. Jego wzrok był lodowaty.

Co ty wyprawiasz? – zapytał zimno.

Wstałam. Powoli, bez pośpiechu. Położyłam dłonie na biodrach.

To, czego ty nie chciałeś robić przez ostatnie lata – żyję.

Przez chwilę myślałam, że coś powie. Że krzyknie, rzuci czymś, podejdzie, może nawet uderzy. Ale on tylko odwrócił się na pięcie i odszedł. Jakby było mu wszystko jedno. Nie czułam lęku. Czułam tylko, że wreszcie coś się zmieniło. Musiało.

Wcale nie żałowałam

Siedzieliśmy przy kuchennym stole, jak kiedyś. Ale teraz nie było risotto. Ani wina. Ani rozmów o pracy. Tylko herbaty nie zabrakło – gorzkiej, bo zapomniałam dodać miodu. On nie pił wcale. Patrzył w blat, jakby szukał tam odpowiedzi.

Wzięłam głęboki oddech.

Jestem w ciąży – ogłosiłam.

Marek podniósł wzrok. Powoli. Bez cienia radości, ale i bez złości.

To dziecko nie jest twoje – dodałam, chociaż i tak nie było takiej możliwości.

Nie było krzyku. Nie było wściekłości. Tylko cisza, która była gorsza niż jakiekolwiek słowa. Przez chwilę naprawdę myślałam, że nic nie powie. Ale w końcu skinął głową.

To koniec, tak?

Spojrzałam na niego. Na mężczyznę, którego kiedyś kochałam. Na którego czekałam wieczorami z ciepłą kolacją. Któremu szeptałam do ucha, że będzie świetnym ojcem, kiedy jeszcze wierzyłam, że to możliwe.

– Nie. To początek. Tylko nie twój.

Chciałam, żeby to zabrzmiało spokojnie. Bez wyrzutu. Bo naprawdę już go nie miałam. W tamtej chwili byłam jak ogród po burzy – zmęczona, przemoczona, ale wreszcie gotowa, żeby rosnąć.

Marek nie zadał więcej pytań. Wstał, odłożył kubek, poszedł do sypialni. Drzwi skrzypnęły. Jakby ktoś symbolicznie zamknął za nami wszystkie lata.

Nie płakałam. Płakałam już wystarczająco przez ostatnie lata. Teraz byłam pusta. Ale w tej pustce tliło się życie. Dosłownie i w przenośni.

Zaczynam życie na nowo

Późnym popołudniem spakowałam walizkę. Nie spieszyłam się. Składałam rzeczy powoli, jakbym zamykała rozdziały. Jedna koszulka – za te wszystkie noce, kiedy spałam sama. Spodnie – za poranki bez słowa. Sweter – za każdą niedokończoną rozmowę.

Marek miał przyjść później. Miał czas. Nie umawialiśmy się na żadne wielkie pożegnania. Bo to nie był koniec. To była kontynuacja. Tylko w innym rozdziale.

Zeszłam do ogródka. Altanka stała w słońcu, jakby nic się nie stało. Jakby nie była świadkiem żadnego przełomu. Ziemia pachniała wilgocią. Rośliny rosły – pomidory, zioła, ta cholerna lawenda, która nie chciała się przyjąć, ale mimo wszystko puściła nowe pędy.

Grzesiek wszedł przez furtkę, trzymając w rękach torebkę z nasionami.

Mam coś nowego – powiedział i pomachał paczką. – Trochę szalonych kolorów. Myślę, że ci się spodobają.

Uśmiechnęłam się.

– Nie wiem, czy to się uda – powiedziałam, patrząc na sadzonki. – Ale wiem, że wreszcie coś rośnie. I tym razem… nie pozwolę, żeby zwiędło.

Wzięłam od niego nasiona. Otworzyłam dłoń. Były małe, lekkie. Ale czułam, jak ważą więcej niż wszystko, co zostawiałam za sobą.

Zasiał, co miał zasiać. A teraz niech patrzy, jak rośnie.

Alina, 35 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama