Reklama

Mój mąż, Marek, od lat nie krył, że jego zdaniem mam duszę gospodyni z PRL-u. Lubił się z tego naigrawać, niby żartem, ale te jego żarty coraz mniej mnie śmieszyły, a coraz częściej kłuły i denerwowały.

– Elka, po co ty znowu te pierogi lepisz? Przecież są gotowe w sklepie – mówił, kręcąc głową, kiedy stałam w fartuchu, z mąką po łokcie i miską ciasta na stole. – Kto teraz bawi się z domowymi pierogami, kobieto? Ty zawsze wymyślisz sobie niepotrzebną robotę.

Ten człowiek naprawdę coraz bardziej mniej drażnił. Wiecznie chodził po domu, kręcił mi się pod nogami i podśmiewał się ze mnie. Wydawało mu się chyba, że pozjadał wszystkie rozumy i gdyby nie on, to ja zginęłabym marnie w kuchni, gotując stosy pierogów, smażąc kotlety mielone i piekąc ciasto ze serem i kruszonką.

Wszystko było na mojej głowie

Prawda była jednak zupełnie inna. Jemu wydawało się, że moje zajęcia są nieważne. Ot, kobiece fanaberie wymyślane z nudów. Nawet słyszałam, że kiedyś dokładnie tak mówił do Mirka, swojego kolegi, z którym chodził do klubu szachowego:

– Ta moja Elka to dobra kobieta, ale zupełnie niedzisiejsza. Biega po tym domu ze ścierkami, wiecznie coś poprawia i odkurza. Nie potrafi sobie znaleźć porządnego zajęcia, to wymyśla jakieś domowe fanaberie – tłumaczył z przejęciem.

Wtedy nic się nie odezwałam. Podobnie jak na jego uwagę o tych pierogach. Ale obiecałam sobie, że jeszcze kiedyś mu pokażę. Niech się przekona, czy to naprawdę on ma rację.

Tak naprawdę wszystko było na mojej głowie. Obiad? Ja. Pranie? Ja. Zakupy na targu, w mięsnym, piekarni i markecie? Ja. Tylko to Marek koniecznie chciał jeść na śniadanie świeży chleb z ziarnami, a na kolację białe bułki. Nie wyobrażał sobie też poranka bez kawy. A do tej kawy dolewał mleko. Skąd je brał? Z lodówki? No właśnie, w magiczny sposób ono wcale się tam nie pojawiało.

On za to – zadowolony z życia, wiecznie z telefonem w ręce, na kanapie przed telewizorem albo z rozłożoną gazetą. Uśmiechnięty, wypoczęty, zrelaksowany. Wiedział, co się dzieje na świecie? Pewnie, bo miał czas to śledzić. Dokładnie w tym samym czasie ja odhaczałam kolejne domowe obowiązki.

– Elka, daj spokój z tym pucowaniem. I tak podłogi nikt nie oblizuje – rzucał wesoło, gdy sprzątałam mieszkanie przed odwiedzinami jego brata z żoną i dzieciakami.

Jasne, może i nie oblizuje, ale czy to znaczy, że cały parkiet ma być w kurzu, a kuchenny blat w soku pomarańczowym, który Markowi przypadkiem się rozlał? Bo on go nawet po sobie nie wytarł. Podobnie jak nie mył wanny, nie zanosił kubków i talerzy do zlewu, nie pakował zmywarki, nie rozwieszał mokrych ręczników, żeby wyschły. Wszystko rzucał, odstawiał byle gdzie i jeszcze złościł się, gdy ja po nim ogarniałam.

Długo machałam na to wszystko ręką. W końcu tak było od zawsze. Przyzwyczaiłam się i jakoś z tym wszystkim żyłam, nie protestując i nie robiąc niepotrzebnych awantur. Ale pewnego dnia miałam już dość.

Sanatorium, czyli ucieczka od ścierki

Byłam naprawdę przemęczona. Pracowałam osiem godzin, ogarniałam dzieciaki i dom. Tymczasem mój mąż niewiele pomagał, ale wiecznie miał najwięcej do powiedzenia. W końcu poczułam, że już nie wyrabiam na zakrętach.

A może byś pojechała do sanatorium, Elu? – zaproponowała koleżanka z pracy, gdy kolejny raz narzekałam na kręgosłup.

– Ja? A kto tu zostanie? Jak to niby sobie wyobrażasz? A dzieci? Zakupy, pranie, sprzątanie, obiady? – parsknęłam śmiechem na samą myśl, że Monika może mi w ogóle coś takiego proponować.

Czy ta dziewczyna w ogóle nie ma wyobraźni? Kto niby będzie ciągnął cały ten kierat, gdy mnie zabraknie na posterunku?

– Jak to kto? Marek! Przecież masz męża, zapomniałaś?

Niemal nie wybuchłam śmiechem, słysząc jej słowa.

– Daj spokój, jak Marek? On zwyczajnie z niczym sobie nie poradzi.

Przecież to dorosły facet – koleżanka tylko wzruszyła ramionami. – Nie umrze z głodu i nie spali domu. Dzieci raczej też nie zagłodzi.

Pomyślałam: „a może rzeczywiście?”. Po tylu latach zasługuję na chwilę oddechu. Chwilę tylko dla siebie. Złożyłam papiery o skierowanie. Wyszło szybciej, niż się spodziewałam. Uzdrowisko w Ciechocinku. Dwuosobowy pokój w pięknym miejscu, całodobowe wyżywienie, basen, siłownia i zabiegi. Spacery po okolicy. No i przede wszystkim całe trzy tygodnie z daleka od garnków, ścierek i wiecznego:

– Elaaaa, gdzie są moje skarpety?

Gdzie schowałaś czyste ręczniki?

– Czy ta niebieska koszula jest uprasowana?

Kiedy powiedziałam Markowi o swoich planach, spojrzał na mnie jak na wariatkę.

– Ty? Sama do sanatorium? Po co? I kto niby ogarnie dom, gdy ciebie tutaj nie będzie?

– No właśnie. Ty – uśmiechnęłam się słodko. – Przecież zawsze mówiłeś, że to już nie czasy PRL-u i nie trzeba wymyślać sobie roboty. Pamiętasz? Pierogi bierze się ze sklepu, pranie robi pralka, a garnki myje zmywarka. Poradzisz sobie bez dwóch zdań – zakończyłam, nie zważając na jego zdziwioną minę.

Zachowywał się jak w dramacie

Przygotowałam wszystko jak dla dziecka. Zamrażarka pełna pierogów, kotletów i gołąbków. Bigos w słoikach w lodówce. Kartka z numerami telefonów, lista obowiązków i przypomnień. On wzdychał jak męczennik.

– Naprawdę mnie zostawiasz samego? – marudził, zupełnie jakbym skazywała go na nie wiadomo jakie cierpienia, a nie po prostu wyjeżdżała na trochę do sanatorium.

– Marek, jesteś dorosły. Dwa razy wyższy ode mnie. Poradzisz sobie.

Na peronie pomachał mi sztywno ręką. Jeszcze nie wiedział, co go czeka.

Pierwszy tydzień to była komedia. I to taka naprawdę szalona. Zupełnie jak u Barei.

SMS-y od Marka:

8:04: „Gdzie sól?”.
9:15: „Jak się robi pranie czarnych rzeczy?”.
11:00: „Mleko się zepsuło. Czy to możliwe po dwóch dniach?”.
12:20: „Ile gotować te pierogi z zamrażarki? To trzeba w tym dużym garnku? Czy wystarczy rondel?”.
15:30: „Kiedy mają wywiadówkę dzieciaki?”.

Nie wiedziałam, czy śmiać się, czy płakać. Z koleżankami z sanatorium śmiałyśmy się do łez.

Twój chłop to klasyk – mrugnęła Basia z Gdańska. – Ja też podobnego mam w domu. Wie tylko, jak się zalogować do konta na Netflixie. No i jak włączyć konsolę. Bo mój jeszcze namiętnie gra w jakieś strzelanki. Z innymi ludźmi, coś tam gadają przez słuchawki do pierwszej lub drugiej w nocy, nie dając mi spokojnie spać.

Tymczasem ja poczułam się jak na prawdziwych wakacjach. Wreszcie nie musiałam gotować, sprzątać, pilnować Marka i jego rzeczy. Po śniadaniu była przerwa, potem czas na zabiegi, masaże. Później pyszny obiad w stołówce. Basen. A w czasie wolnym? Wreszcie miałam jakikolwiek czas wolny. Z nowymi koleżankami chodziłyśmy na spacery, zwiedzałyśmy okolicę, robiłyśmy sobie wieczory filmowe w pokoju którejś z nas. W sobotę nawet poszłam na imprezę. Już nie pamiętam, kiedy tak doskonale się bawiłam.

Zmiana zaczęła się powoli

W drugim tygodniu mojego pobytu Marek zaczął pisać mniej. Zamiast zwyczajowego „gdzie jest masło?”, przyszedł SMS:

„Zrobiłem schabowe. Trochę twarde, ale dzieci zjadły bez szemrania”.

Potem:

„Odkurzyłem. Znalazłem 4 skarpetki, 5 zł i twoje kolczyki z zeszłego roku”.

Zaczęłam się uśmiechać. Czyżby zaczęło coś do niego docierać?

Wróciłam w niedzielę popołudniu. Dom nie idealny, ale w miarę czysty. Naczynia były umyte, dywan w salonie odkurzony, a podłoga w przedpokoju się nie kleiła. Dzieci całe, pies żywy. Było dobrze. A Marek? Marek krzątał się po kuchni w moim własnym fartuchu.

– Cześć, królowo Ciechocinka – przywitał mnie z uśmiechem. – Siadaj. Zrobiłem rosół z makaronem. Jest trochę tłusty, ale dzieci mówiły, że całkiem znośny. Ponoć da się zjeść.

Zamarłam Na stole: rosół. Obok: placek. Skąd on go wziął? Upiekł? No, nie wierzę.

– Marek, ty to zrobiłeś?

– Nie, szarlotkę kupiłem w cukierni. Pamiętałem, że zawsze lubiłaś ten z jabłkami. A jak rosół? Jak coś źle, to powiedz, następnym razem dodam więcej przypraw.

Następnym razem? Moje zdziwione spojrzenie chyba powiedziało mu wszystko.

Potrzebuję partnera, nie rycerza

Od tamtej pory coś się zmieniło. Marek może i nie został kucharzem roku, ale przestał traktować dom jak hotel z pełną obsługą. Zaczął zauważać, że jego ogarnianie wymaga naprawdę sporo wysiłku. Teraz dopytuje, czy w czymś nie pomóc. Sam odkurza, czasami nawet coś prostego ugotuje. Chyba polubił ćwiczenie tego rosołu, bo wciąż wymyśla jego nowe wersje. Dodaje jakieś inne gatunki mięsa, warzyw. Eksperymentuje. Raz jest lepiej, raz gorzej. Ale doceniam jego wysiłki i starania.

Czasem jeszcze rzuci żartem:

– A pamiętasz, jak cię nazywałem gospodynią z PRL-u?

– Pamiętam. I wiesz co? Teraz ty jesteś jedną z nich – śmieję się i całuję go w policzek.

Prawdziwy związek polega na tym, żeby dzielić się wszystkim. Nawet gąbką do zmywania.

Elżbieta, 45 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama