„Mój dorosły syn zachowuje się jak dziecko we mgle. Boję się, że się zgubi nawet w drodze do śmietnika”
„Czasem siadam wieczorem w kuchni, patrzę na ten jego kubek z odpryśniętym uchem, który ciągle zostawia przy zlewie, i myślę: co będzie, jak mnie zabraknie?. To pytanie wraca jak bumerang. Bo ja już nie pytam, kiedy on się ogarnie. Ja pytam: czy w ogóle kiedykolwiek. I co wtedy?”.

- Redakcja
Zawsze mówiłam sobie, że jak syn dorośnie, to odzyskam trochę siebie. Że jak już skończy szkołę, znajdzie pracę, wyprowadzi się, to będę mogła odetchnąć z ulgą. Tymczasem mój syn ma dwadzieścia siedem lat i dalej nie potrafi ogarnąć podstawowych spraw życiowych. Ciągle coś gubi, o czymś zapomina, a najprostsze decyzje paraliżują go bardziej niż matura. Czasem boję się, że jak go wyślę z workiem do śmietnika, to wróci po dwóch godzinach, bo się „zamotał”. Nie jestem złą matką. Ale zaczynam mieć dość. Zwyczajnie się o niego boję. I jestem potwornie zmęczona.
Dorosłość bez odpowiedzialności
Kiedy był mały, myślałam, że jego roztargnienie to tylko urok dzieciństwa. Zgubiona czapka, zostawiony w szatni plecak, niezapisane zadanie – nic niezwykłego, dzieci tak mają. – Jeszcze się ogarnie, dorośnie, dojrzeje – mówiłam sobie, odwożąc mu do szkoły książki, które znów zapomniał. Tylko że minęło kilkanaście lat, a ja dalej odwożę. Tylko zamiast książek – dokumenty, telefon, a ostatnio nawet kluczyki do auta firmowego, bo zostawił je w mojej kuchni.
Jako dziecko był radosny, pogodny, trochę z głową w chmurach. Uwielbiał układać klocki i wymyślać historyjki o superbohaterach. Problem w tym, że dziś, jako dorosły, dalej żyje w jakiejś bajce. Wierzy, że wszystko się samo ułoży. Że jak nie spłaci mandatu, to „może zapomną”. Że jak nie odda pracy na czas, to „może się przesunie termin”. Że jak nie wstanie na pociąg, to „przecież zawsze jest następny”.
A ja? Ja stoję z boku i patrzę, jak moje dorosłe dziecko drepcze w miejscu, jakby cały czas było we mgle. Mówię mu, żeby zrobił listę rzeczy do zrobienia – gubi kartkę. Mówię, żeby wprowadził sobie przypomnienia do telefonu – zapomina, że je ustawił. I tak w kółko. Znajomi pytają, czemu jeszcze z nami mieszka. A ja odpowiadam pół żartem, pół serio:
– Bo sam nie wie, jak się do tego zabrać.
Boję się, że jeśli dziś się nie wtrącę, to on nigdy się nie nauczy. Ale boję się też, że jak się wtrącę – to się na mnie obrazi. I zniknie. A wtedy dopiero naprawdę się zgubi.
Porażka na starcie
Pierwszą pracę załatwiła mu sąsiadka – jej kuzyn prowadził małą agencję reklamową. Grafik, osiem godzin dziennie, wolne weekendy, biuro dziesięć minut pieszo od domu. Powiedziałam wtedy do męża:
– Idealnie. Zacznie od czegoś spokojnego, nabierze pewności – naprawdę chciałam wierzyć, że to pierwszy krok do jego samodzielności.
Wytrzymał trzy tygodnie.
– Mamo, to nie dla mnie – oznajmił pewnego wieczoru, siorbiąc zupę, którą mu podgrzałam, bo zapomniał, że sam sobie miał coś zrobić.
– A co dokładnie nie dla ciebie? – zapytałam, chociaż już czułam, że nie chcę słyszeć odpowiedzi.
– No wiesz… atmosfera. Tam wszyscy są tacy spięci. No i szef czegoś chciał ode mnie codziennie! – rzucił z oburzeniem, jakby obowiązki w pracy były czymś absolutnie nie do przyjęcia.
– Synu, to nie plac zabaw.
– Wiem, ale to było toksyczne! – odpowiedział, marszcząc czoło z przekonaniem.
Kilka dni później, on znowu przesiadywał w dresie, niby „szukając nowej drogi zawodowej”. W praktyce oznaczało to przeglądanie memów i planowanie podcastu o… sam nie wiedział dokładnie o czym. W końcu przyszedł do mnie i mówi:
– Mamo, może mógłbym wrócić do domu? Na stałe. Tylko na chwilę, dopóki nie ogarnę życia.
Tyle że ta „chwila” trwa już drugi rok. I zamiast się ogarniać, coraz bardziej się rozłazi. A ja coraz częściej czuję się jak matka przedszkolaka, który ma metrykę dorosłego.
On nic nie ogarnia
– Mamo, gdzie jest moja karta do bankomatu? – usłyszałam z przedpokoju w niedzielny poranek.
– Skąd mam wiedzieć, synu? – westchnęłam, nie odrywając wzroku od gazety.
– No bo ostatnio chyba mi się zsunęła z biurka. Albo może w kieszeni kurtki była? Ale nie tej, co ją oddałem do pralni, tylko tej drugiej… a może trzeciej?
Spojrzałam na niego. Stał z tą swoją bezradną miną, jak dziecko, które nie wie, jak się wiąże buty. To był kolejny raz. Miesiąc wcześniej zgubił dowód osobisty, trzy tygodnie temu bilet miesięczny, a tydzień temu… telefon. Ten ostatni znalazł się pod łóżkiem, zawinięty w koc. Nie pytaj.
– A do banku dzwoniłeś?
– No wiesz, tak jakoś… zapomniałem. Ale chyba nie ma sensu, bo może ona się znajdzie.
Nie znalazła się. Jak zwykle. Innym razem miał ważne spotkanie – rekrutacja do firmy IT, w której naprawdę chciał pracować. Godzina dziesiąta, miasto oddalone o 45 minut jazdy. O dziewiątej trzydzieści siedział jeszcze przy jajecznicy.
– Synu, nie powinieneś już być w drodze?
– O rany, serio?! Myślałem, że to na jedenastą!
Nie dotarł. Spóźnił się dwadzieścia minut i został wyproszony. Po powrocie do domu zjadł resztę jajecznicy i odpalił serial. Najbardziej rozłożył mnie dzień, w którym próbował zrobić pizzę. Spalił ją na węgiel, bo... zapomniał, że się piecze. Spał w tym czasie. O czternastej. Zaczynam się zastanawiać, czy on kiedyś zrobi coś – od początku do końca – jak dorosły człowiek.
Prowadzę go za rękę
W moim telefonie mam więcej przypomnień o jego sprawach niż o własnych. „Zadzwonić do dentysty w jego imieniu”, „przypomnieć o wizycie u okulisty”, „zapłacić za bilet na kurs programowania” – bo przecież jak tego nie zrobię, to on zapomni. Albo się zamota. Albo „się nie wyrobi”.
– Mamo, o której mam dzisiaj ten kurs online? – zapytał kiedyś o 19:10, choć kurs zaczynał się o 18:00.
– Miałeś go godzinę temu – odparłam sucho.
– Serio?.
– Serio.
– Ojej… – podrapał się po głowie i wzruszył ramionami.
Czasem czuję się jak jego osobisty asystent. Bezpłatny, oczywiście. Muszę go budzić rano, przypominać o opłatach, mówić, gdzie jest bank, kiedy trzeba pójść na pocztę i co znaczy słowo „załącznik” w mailu. On mówi, że ma słabą orientację w czasie i przestrzeni. A ja mówię, że to się kiedyś nazywało lenistwem.
Nawigacja w telefonie? Używa, owszem. Tylko że nie potrafi jej ustawić. Raz jechał do centrum handlowego w sąsiednim mieście, a skończył na jakimś polu, bo kliknął pierwszy wynik z listy.
– Mamo, tam była ulica o tej samej nazwie, no to pojechałem… – tłumaczył się potem, jakby to była najbardziej logiczna rzecz na świecie.
I tak sobie żyjemy – on, dorosły mężczyzna, który nie ogarnia, i ja, jego matka, która udaje, że to wszystko jest jeszcze do naprawienia. Tylko że ja już mam coraz mniej siły, a on coraz więcej wymówek.
Boi się odebrać telefon
Telefon zadzwonił o dziesiątej rano. Dźwięk rozległ się w kuchni, gdzie jego komórka leżała od wczoraj. Spojrzałam na ekran – jakiś numer stacjonarny. Przez chwilę się zastanawiałam, czy nie odebrać sama, ale przecież to jego sprawa.
– Synu, ktoś dzwoni. Chyba z urzędu albo z tej firmy, do której wysłałeś CV.
– Nie odbieram nieznanych numerów – mruknął spod koca.
– Ale przecież czekasz na telefon w sprawie pracy!
– No wiem, ale... ja się stresuję, jak dzwonią. Nie wiem, co powiedzieć. Nie jestem gotowy.
Nie jestem gotowy. To zdanie słyszę od niego tak często, jak kiedyś „jeszcze pięć minut” w podstawówce. Nie jest gotowy odebrać telefon, nie jest gotowy iść do lekarza, nie jest gotowy iść na rozmowę kwalifikacyjną. Ale gotowy siedzieć godzinami przy komputerze – owszem. Gotowy pogadać o nowych grach, memach i teoriach spiskowych w internecie – zawsze.
– A jak cię zaproszą na rozmowę?
– To może pójdę. Ale tylko jak będą mieli wideo czat. Do biura to trochę daleko.
Dwa przystanki tramwajem. Z czasem zorientowałam się, że każdy telefon, każda korespondencja, każdy realny kontakt z „dorosłym światem” budzi w nim panikę. Czasem dzwoni do mnie z pytaniem:
– Co mam napisać w mailu do rekrutera? – i dyktuję mu jak dziecku. On wkleja i wysyła.
Ale kiedy ktoś oddzwania, to już za trudne. Zaczynam się bać, że on naprawdę się zgubi. Nie tylko w drodze do śmietnika. On się gubi w całym tym życiu.
Czy kiedyś dorośnie?
Czasem siadam wieczorem w kuchni, patrzę na ten jego kubek z odpryśniętym uchem, który ciągle zostawia przy zlewie, i myślę: „Co będzie, jak mnie zabraknie?”. To pytanie wraca jak bumerang. Bo ja już nie pytam, kiedy on się ogarnie. Ja pytam: czy w ogóle kiedykolwiek. I co wtedy?
Mój syn ma dwadzieścia siedem lat. Ukończył studia, choć z trudem. Jest zdrowy, inteligentny, ma talent do języków, umie pięknie rysować. Ale nie umie wstać na czas, ogarnąć terminów, odpisać na maila. Boi się ludzi, zmian, obowiązków. Ucieka w bezpieczny świat ekranów i scrollowania.
Czasem myślę, że wychowałam go zbyt miękko. Za bardzo go chroniłam, za dużo tłumaczyłam, za często ratowałam. Może gdyby kiedyś porządnie się sparzył, coś przegapił i naprawdę za to zapłacił – to nauczyłby się więcej niż z moich tysiąca przypomnień.
Ale z drugiej strony – jak miałam patrzeć, jak wpada w kolejne tarapaty, skoro mogłam mu pomóc? Jak go nie ratować, kiedy błagał oczami. Moje koleżanki mówią:
– Musisz go wypchnąć z gniazda. Inaczej nigdy nie nauczy się latać.
Ale co, jeśli on wcale nie próbuje latać? Co, jeśli on nawet nie widzi, że można? Nie wiem, co będzie. Może za rok wszystko się zmieni. Może spotka kogoś, kto go poruszy. Może w końcu sam z siebie wstanie i powie: „Mamo, już nie musisz mnie pilnować”. A może po prostu któregoś dnia wyjdzie wyrzucić śmieci… i nie wróci, bo naprawdę się zgubi.
Halina, 56 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Nie wstydzę się tego, że traktuję dziadków jak bankomat. Mają wysokie emerytury, więc mogą mi trochę uszczknąć”
- „Chłopak mojej przyjaciółki bezczelnie smalił do mnie cholewki. Nie byłam w stanie powstrzymać tych zalotów”
- „Ojciec nie chciał stracić honoru i zmuszał mnie do ślubu. Ja nie chciałem marnować życia przez 1 noc na sianku”

