„Mój chłopak chciał przygotować dla mnie romantyczną kolację. Podał mi jakieś farfocle i nazwał to zupą grzybową”
„Zacisnęłam zęby. Bo nie chciałam go ranić. Naprawdę się starał. Tylko że ja byłam głodna, a zupa – mimo całej jego miłości – przypominała nieudaną próbę eksperymentu w klasie chemicznej. Brakowało tylko eksplozji”.

- Redakcja
Nie spodziewałam się niczego wielkiego. Gdy powiedział, że szykuje „romantyczną kolację-niespodziankę”, pomyślałam, że może postawi pizzę na talerzu i zapali świeczkę. Ale nie. On naprawdę się zaangażował. Wysłał mnie na długi spacer, a sam zakotwiczył w kuchni. Po domu roznosił się zapach… dziwny. Niby coś smażonego, niby spalona ściereczka. Gdy wróciłam, stół był pięknie nakryty, on w koszuli, światło przygaszone. Usiadłam oczarowana. I wtedy postawił przede mną talerz z... czymś.
Pomysł na romantyzm
– No co ty, serio? – zapytałam, gdy kilka dni wcześniej rzucił pomysł wspólnej kolacji w domu.
– Serio, chcę coś ugotować. Sam. Dla ciebie – powiedział z tą swoją miną pełną entuzjazmu, która zawsze trochę mnie rozczulała, a trochę przerażała.
Nie gotował nigdy. No, może raz podsmażył kiełbasę, którą spalił na węgiel, i raz zrobił makaron, który zamienił się w jedną wielką papkę. Ale uwierzyłam. Bo powiedział, że się postara. Bo dodał: „Chcę ci pokazać, że mi zależy”. Czułam się ważna. Nie co dzień chłopak gotuje kolację „na poważnie”. I jeszcze z tajemnicą! Zapowiedział, że nie wolno mi się kręcić po kuchni i że mam mieć wolne popołudnie, bo wszystko ogarnie sam.
W sobotę po południu wręczył mi gotówkę na kawę i kazał „zniknąć na dwie godziny”. Mimo niedowierzania i wewnętrznych obaw – wyszłam. Chociaż nie ukrywam: poszłam do mojej przyjaciółki Oli, która znała temat i czekała z gotowym planem awaryjnym – „Gdybyś musiała potem coś zjeść jak człowiek”.
Po dwóch godzinach wróciłam do mieszkania. Gdy otworzyłam drzwi, powitał mnie półmrok, muzyka z playlisty „romantyczny wieczór”, czerwony obrus i świeczki. Stał dumny przy kuchennym blacie, roztrzepany jak zawsze, ale tym razem – w eleganckiej koszuli. Pachniało… dziwnie, ale doceniłam atmosferę.
– Usiądź, moja damo – powiedział, wskazując mi krzesło przy stole.
– Serio się postarałeś – uśmiechnęłam się.
– To dopiero początek. Będzie zupa grzybowa. Taka, że padniesz.
No więc... padłam.
To pachniało katastrofą
– Gdzie kupiłeś grzyby? – zapytałam niewinnie, jeszcze zanim postawił przede mną talerz z „dziełem”.
– No jak to gdzie? W warzywniaku koło bloku. Pani Halinka powiedziała, że świeże i dobre – odparł z dumą. – Pokroiłem je sam. Trochę się bałem, że się potrujesz, ale jak nie są czerwone, to raczej bezpieczne, nie?
Zamarłam.
– Czekaj… ty kupiłeś grzyby i nie wiesz, co to za grzyby?
– No... grzyby. Takie brązowe, z kapelusikami. Trochę wyglądały jak pieczarki, ale bardziej dzikie. A nie sądziłaś, że pieczarki to trochę nuda?
Miał rację. Nie sądziłam. Ale też nie sądziłam, że pójdzie do warzywniaka i weźmie cokolwiek z półki bez sprawdzenia, czy to nie muchomory z bonusem.
– I co potem? Miałeś przepis?
– Pewnie! Z TikToka. Gość mówił, że wystarczy masło, śmietana, czosnek i grzyby. A potem to się wszystko samo robi.
– I co, samo się zrobiło?
– Trochę tak. Trochę się przypaliło. Trochę się rozpadło. No i się trochę zlało z wodą, ale to chyba przez to, że dolałem... no, trochę więcej bulionu niż trzeba było. I chyba nie miałem śmietany 30%, tylko jogurt naturalny. Ale to chyba nie przeszkadza, co?
Spojrzałam na jego minę – był taki szczęśliwy. Jak dziecko, które samo zbudowało zamek z klocków. Tylko że jego zamek się walił. A ja właśnie szykowałam się, by zjeść jedną z jego wież.
Kolacja ze spalenizną
Zanim zupa wylądowała na stole, wydarzyło się kilka rzeczy, które powinny były mnie ostrzec. Najpierw – dym. Taki, który pachniał jak przypalona ścierka zmieszana z masłem czosnkowym. Potem – syk czajnika, choć nie mieliśmy herbaty. A wreszcie – brzęk tłuczonego szkła.
– Wszystko pod kontrolą! – zawołał z kuchni. – Zbiłem tylko szklankę. Ale nie tę ładną, z Ikei, tylko taką, co i tak jej nie lubiłem.
Wrócił z talerzami, a na nich... breja. Nie dało się tego nazwać inaczej. Coś w kolorze szaro-brązowym, o konsystencji rozwodnionej kaszy manny. Pływały w niej podejrzane skrawki – może grzyby, a może kawałki spalonej cebuli. Całość parowała i pachniała tak intensywnie, że instynkt samozachowawczy podpowiadał mi tylko jedno: uciekaj.
– Smacznego, kochanie – uśmiechnął się tak czule, że aż mnie zamurowało. – Włożyłem w to serce.
Nie wątpiłam. I być może nawet kawałek serwetki. Zebrałam się na odwagę i zanurzyłam łyżkę. Konsystencja przypominała coś pomiędzy owsianką a śliskim sosem. Smak... no cóż. Było słono. Było czosnkowo. Było dziwnie. Grzyby miały teksturę waty i posmak kartonu.
– I jak? – zapytał z nadzieją w oczach.
– Yyy... intensywne doznanie – odpowiedziałam dyplomatycznie, zapijając pierwszy kęs winem, które na szczęście było prawdziwe i dobre.
On rozpromieniony, ja z łzami w oczach – ze śmiechu, a może z przerażenia. Kolacja trwała dalej, a ja modliłam się, żeby jutro obudzić się bez zatrucia.
Farfocle z nutą rozczarowania
Po trzecim łyku zupy zaczęłam analizować, co dokładnie pływa w talerzu. Jeden farfocel przypominał kawałek liścia laurowego, choć miał dziwnie miękką strukturę. Inny wyglądał jak pasek cebuli, ale był tak gumowaty, że podejrzewałam, że to jakiś przypadkowy fragment opakowania. Grzyby… no cóż, nie było ich wcale tak dużo. Podejrzewałam, że większość się rozpadła albo została w garnku.
– Wiesz, mam wrażenie, że ta zupa ma… charakter – powiedziałam ostrożnie.
– Czyli dobra? – zapytał, oblizując łyżkę. – Bo ja jestem dumny. Myślałem, że spalę kuchnię, ale nie. No i wiesz, pierwszy raz robiłem coś sam od zera.
Zacisnęłam zęby. Bo nie chciałam go ranić. Naprawdę się starał. Tylko że ja byłam głodna, a zupa – mimo całej jego miłości – przypominała nieudaną próbę eksperymentu w klasie chemicznej. Brakowało tylko wybuchu.
– Może zjedzmy pizzę na deser? – zaproponowałam z uśmiechem.
– Co? – zmarszczył brwi. – Nie smakuje ci?
– Nie o to chodzi… Tylko może zostawmy trochę zupy na jutro, a dziś... świętujmy, że przeżyliśmy? – zażartowałam.
Zamilkł na chwilę. Patrzył na mnie uważnie. Potem wybuchł śmiechem.
– Wiesz co, masz rację. To nie była zupa. To była... przygoda kulinarna. Z kategorii „co się stanie, jeśli wrzucę wszystko, co mam, do garnka”.
– I poleję jogurtem.
– Dokładnie!
Śmialiśmy się długo. A potem zamówiliśmy pizzę z serem pleśniowym i grzybami. Prawdziwymi.
Wiem, że się starał
Gdy dostawca przyniósł pizzę, nie mogliśmy przestać się śmiać. On – bo czuł, że właśnie przeszedł kulinarną inicjację, ja – bo to był najdziwniejszy i najurokliwszy wieczór, jaki spędziliśmy razem. Siedzieliśmy na podłodze w kuchni, z winem w kubkach, pizzą na kolanach i zupą w garnku.
– Serio myślałaś, że cię otruję? – zapytał między jednym kęsem a drugim.
– Nie… znaczy tak… trochę? Gdy powiedziałeś, że nie wiesz, jakie to grzyby, to przeszło mi przez myśl, że umrę z miłości. Dosłownie.
– Ale to byłby ładny nagłówek. „Zginęła po zupie grzybowej. Chłopak w szoku: miało być romantycznie”.
Roześmiałam się tak głośno, że aż kot uciekł z salonu. Przysunęłam się do niego i położyłam głowę na jego ramieniu. Pachniał czosnkiem i winem. I ciepłem.
– Wiesz co? – zaczęłam cicho. – Nie chodzi o to, że ta zupa była… no, powiedzmy to delikatnie – dziwna. Chodzi o to, że chciałeś. Że się starałeś. I że wyglądałeś przy tym jak kucharz, który powinien mieć zakaz zbliżania się do garnków, ale i tak go kocham.
– Myślisz, że się jeszcze kiedyś odważę coś ugotować?
– Pewnie. Ale następnym razem wybieramy przepis. I grzyby.
– Deal.
Tego wieczoru zrozumiałam coś ważnego. Miłość to nie romantyczne kolacje w idealnych restauracjach. To zupy-farfocle, których nie da się zjeść, ale które zostają w pamięci na zawsze.
Może nauczy się gotować
Nie wiem, czy ta zupa była najgorszą rzeczą, jaką jadłam. Może i nie. Ale na pewno była najbardziej pamiętliwą. I wbrew logice, nie dlatego, że rozchorowałam się czy że grzyby okazały się trujące (na szczęście – nie). Zupa zyskała status legendarnej nie przez smak, tylko przez to, co w niej było naprawdę: jego chęci. Jego nieporadne ruchy z chochlą. I to, że chciał być kimś więcej niż tylko chłopakiem od seriali i wspólnych obiadów z pudełka.
Dwa tygodnie później zapisał nas na warsztaty kulinarne. „Nie chcę cię już truć, ale chciałbym cię kiedyś nakarmić jak człowiek” – powiedział wtedy z przekornym uśmiechem.
Teraz mamy w lodówce zawsze śmietanę trzydziestkę, a grzyby tylko z pewnych źródeł. I co ważniejsze – nie gotujemy osobno. Zdarza się, że przypalimy makaron albo zapomnimy posolić ziemniaki. Ale robimy to razem. Śmiejemy się, kłócimy o to, kto zmywa, kto wstawi zupę i kto znowu przesolił.
I choć wciąż nie umie idealnie przyprawić czegokolwiek, a jego gulasz zawsze smakuje trochę jak sos do spaghetti, to nauczył się jednego – że najważniejsze przyprawy to czas, który się daje drugiej osobie. I odrobina dystansu. Wciąż czasem wspominamy tamtą grzybową. Przeszła do historii jako „legendarna zupa z farfocli”. I nie, nigdy więcej nie trafiła na stół. Ale jego miłość – już zawsze.
Oliwia, 27 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj dalej:
- „Żona powiedziała, że jedzie do lasu przytulać się do drzew. Po powrocie nie pachniała drewnem, a drwalem”
- „Gdy zachorowałam, mąż pokazał mi, ile dla niego znaczy małżeństwo. Za to, jak mnie potraktował, nie pójdzie do nieba”
- „Córka chciała mnie oddać do domu opieki i przejąć mieszkanie. Smak mojej zemsty pozna w testamencie”

