„Moi rodzice namówili mnie, żebym wzięła ślub dla pieniędzy. Nie kocham męża, ale żyję jak królowa”
„Dwa tygodnie po ślubie obudziłam się w sypialni większej niż całe mieszkanie moich rodziców. Świeża pościel pachniała lawendą, obok łóżka czekała na mnie taca z croissantami i kawą, podana przez gosposię”.

- Redakcja
Byłam jedynaczką z małego miasta, wychowaną w cieniu niespełnionych ambicji mojej matki i wiecznego kombinowania mojego ojca. Kiedy skończyłam studia i wróciłam do domu bez konkretnego planu na życie, rodzice postanowili za mnie – znalazł się kandydat. Starszy ode mnie o 18 lat, bogaty, rozwiedziony i... nieciekawy. Ale stabilny finansowo. Ojciec nazwał to „szansą życia”. Matka użyła słów: „Miłość przyjdzie z czasem”. Ślub odbył się po trzech miesiącach znajomości.
Ślub z rozsądku
– On cię ustawi na całe życie, pomyśl racjonalnie – mówiła mama, wygładzając plisę mojej sukienki. – Miłość, córeczko, to dla naiwnych. Ty nie możesz sobie pozwolić na błędy.
Siedziałam wtedy na wersalce w dziecięcym pokoju, który miałam dawno temu opuścić, ale jakoś nie udało mi się ułożyć życia po swojemu. Byłam świeżo po rozstaniu, bez pracy i z kredytem za studia, który zaciągnęli na siebie moi rodzice. A on – Adam – pojawił się jak z bajki. Bajki pisanej przez księgowego, nie poetę.
– Będziesz miała dom z ogrodem, dwa samochody, nie będziesz musiała pracować. I sama mówiłaś, że chcesz stabilizacji – dodał ojciec, przerywając ciszę.
Adam był... bezpieczny. Miał pięćdziesiąt lat, bezdzietny rozwodnik. Do tego konto pełne zer. Pierwszy raz zobaczyłam go na kolacji u znajomych rodziców – spojrzał na mnie, pochwalił moją inteligencję i od razu zaprosił na kolejne spotkanie. Nie poczułam nic. Ale moi rodzice widzieli w nim zbawienie.
Po trzech miesiącach stanęłam w białej sukni obok człowieka, którego zapach mnie drażnił, a dotyk przyprawiał o dreszcze – nie z pożądania, tylko z wewnętrznego sprzeciwu. Kiedy przysięgałam, że „będę przy nim w zdrowiu i chorobie”, czułam się, jakbym podpisywała kontrakt na życie, którego nie wybrałam. A oni – moi rodzice – uśmiechali się z pierwszego rzędu, zadowoleni, jakby właśnie wygrali los na loterii.
Cena luksusu
Dwa tygodnie po ślubie obudziłam się w sypialni większej niż całe mieszkanie moich rodziców. Świeża pościel pachniała lawendą, obok łóżka czekała na mnie taca z croissantami i kawą, podana przez gosposię. Adam już był w pracy. Codziennie wychodził o siódmej, wracał po dziewiętnastej i oczekiwał ciepłego posiłku oraz rozmowy. Głównie o nim.
– Nie musisz się niczym martwić, kochanie – mówił z dumą, podając mi kartę kredytową. – Kup sobie coś ładnego, umów się do fryzjera. Masz być szczęśliwa.
Tylko że ja nie byłam szczęśliwa. Byłam zadbana, dobrze ubrana i nienagannie pomalowana. Z dnia na dzień przestałam pracować, nie miałam potrzeby szukać zajęcia. Wszystko, czego potrzebowałam, pojawiało się w moim zasięgu, zanim zdążyłam o to poprosić. A mimo to coraz częściej łapałam się na tym, że nie rozmawiam z nikim przez cały dzień. Że z kimkolwiek się spotykam – to są przyjaciółki Adama, żony jego znajomych, z którymi nie miałam o czym rozmawiać.
Czasem patrzyłam na siebie w lustrze – nowa sukienka, buty za tysiące – i myślałam: „Jesteś nikim. Maskotką w złotym pudełku”. Ale wtedy przypominałam sobie, co powiedziała mama, kiedy zadzwoniłam do niej tydzień po ślubie, niemal płacząc.
– Cicho bądź i nie wymyślaj. Nie każda kobieta ma tyle szczęścia. Naucz się doceniać to, co masz.
Więc milczałam. I nosiłam perły, które dusiły mnie bardziej niż słowa, których nie mogłam wypowiedzieć.
Złota klatka
Z zewnątrz wyglądało to bajecznie. Zdjęcia z wakacji na Malediwach, śniadania w ogrodzie, wieczorne wino na tarasie z widokiem na jezioro. Instagram zapełniał się pięknymi kadrami – znajomi z zazdrością komentowali, że trafiłam los na loterii. Tylko że ja byłam w środku tej wygranej i czułam, jak stopniowo tracę samą siebie.
Adam nie krzyczał, nie zdradzał. On po prostu... nie widział we mnie człowieka. Traktował mnie jak ozdobę do swojego idealnego życia. Gdy zapytałam go kiedyś, czy mogłabym wrócić do pracy – zamarł.
– Po co? Przecież ci niczego nie brakuje. Zajmij się sobą. Chcesz prowadzić księgowość w jakiejś firmie za trzy tysiące miesięcznie, skoro masz do dyspozycji moją kartę bez limitu?
Miał rację. Tylko że ja nie chciałam pieniędzy. Chciałam czuć, że coś znaczę, że moje dni mają sens, że ktoś ze mną rozmawia nie dlatego, że jestem „żoną Adama P.”, tylko dlatego, że jestem… sobą. Ale ta „ja” zaczęła znikać. Przestałam rozpoznawać siebie w lustrze – wygładzone czoło, perfekcyjny makijaż, sukienki z metkami, których nazw nie potrafiłam wymówić.
Bywały wieczory, kiedy siadałam w łazience na podłodze z kieliszkiem białego wina i włączałam stary telefon, ten sprzed ślubu. Przeglądałam wiadomości od znajomych, zdjęcia z czasów, kiedy jeszcze się śmiałam nie dlatego, że wypadało, ale dlatego, że miałam z czego. Ale wtedy przypominałam sobie o kredycie moich rodziców, o ich dumie, o tym, że zainwestowali we mnie swoją ostatnią nadzieję. Więc wycierałam oczy, zmywałam łzy i szłam do sypialni, żeby zagrać swoją rolę. Rolę żony idealnej.
Ucieczka do przeszłości
Zaczęłam znikać. Nie dosłownie, oczywiście. Ale coraz częściej wychodziłam z domu sama – do kina, na spacer, na kawę. Mówiłam Adamowi, że jadę na masaż albo do kosmetyczki. On kiwał głową, całował mnie w czoło i rzucał „miłego dnia, kochanie”, nie dopytując. I tak nie był zainteresowany, co naprawdę robię.
Zaczęłam odwiedzać miejsca z dawnych lat. Usiadłam kiedyś na ławce przed moim liceum. Obserwowałam uczniów – dziewczyny z rozwianymi włosami, chłopaków z gitarami i niepokojem w oczach. Tacy byliśmy. Taka byłam ja. Ambitna, marząca, żywa. Teraz miałam wszystko oprócz tego, co wtedy było najważniejsze – wolności i prawdy.
Spotkałam Olka przypadkiem – pierwszą i chyba jedyną miłość sprzed lat. Wpadliśmy na siebie w księgarni. On nadal pachniał tak samo – kawą i tuszem drukarskim.
– No proszę, proszę. Któż to zawitał w skromne progi? – zażartował z uśmiechem, a ja się śmiałam. Prawdziwie, pierwszy raz od dawna.
Poszliśmy na kawę. Nic się nie wydarzyło. Ale rozmawialiśmy. O życiu, o dawnych marzeniach, o tym, że nadal pisze wiersze. A ja słuchałam go, jakby mówił do mnie z innego świata. Takiego, z którego sama kiedyś uciekłam. Albo zostałam wyciągnięta. Gdy wróciłam do domu, Adam był już w łóżku, w piżamie od Armaniego. Spojrzał na mnie bez emocji i zapytał tylko:
– Byłaś u tej nowej kosmetyczki, co ci ją poleciła Ewa?
– Tak – skłamałam, zdejmując płaszcz. – Rewelacyjna.
Znowu zagrałam swoją rolę. Ale przez chwilę byłam sobą.
Nasz cichy układ
Pewnego dnia Adam przyniósł do domu kopertę z dokumentami. Rozsiadł się przy stole, jak zwykle w garniturze, mimo że była sobota. Ja byłam w dresie, z włosami związanymi w niedbały kok.
– Musimy to omówić – rzucił rzeczowo, jakby mówił do pracownika, nie do żony. – To projekt intercyzy rozszerzonej. Prawnie zabezpieczy to, co wspólne, gdyby… no, gdyby coś się stało.
– Czyli co? – zapytałam, patrząc na niego bez zrozumienia.
– Po prostu standardowe procedury. Nic osobistego. Ale lepiej mieć wszystko uporządkowane.
Nie zapytałam, czy planuje rozwód. Nie zapytałam, czy mnie kocha. Prawda była taka, że od dawna wiedziałam, na czym stoimy. To był układ. On miał ładną, reprezentacyjną żonę. Ja miałam pieniądze, dach nad głową i święty spokój. A może raczej złudzenie spokoju. Podpisałam bez czytania. I wtedy coś w nim drgnęło. Podał mi kieliszek wina i powiedział z zaskakującą szczerością:
– Wiesz… Gdybyś chciała odejść, zrozumiem. Nie zrobię ci krzywdy. Ale... dobrze mi tak, jak jest. Z tobą. Nawet jeśli nie jest to love story.
Spojrzałam na niego inaczej. Nie dlatego, że coś poczułam. Ale dlatego, że pierwszy raz nie próbował udawać. Wiedziałam już, że nigdzie się nie ruszę. Że zostanę w tej pięknej, wygodnej klatce, dopóki będzie mnie na nią stać emocjonalnie. Bo czasem brak miłości jest mniej bolesny niż brak bezpieczeństwa. A może... po prostu się przyzwyczaiłam.
Nie każdy luksus jest wybawieniem
Minął rok od rozmowy przy winie. Wciąż tu jestem. Wciąż w tym samym domu, wciąż z tym samym człowiekiem, którego nie kocham. Ale który nigdy mnie nie skrzywdził. I który, w swoim chłodnym stylu, chyba nawet mnie szanuje – jak się szanuje dobrze zaprojektowany mebel w salonie.
Czasem łapię się na tym, że zaczynam tłumaczyć to wszystko przed sobą. Że mogło być gorzej. Że wiele kobiet chciałoby być na moim miejscu. Że przynajmniej nie muszę martwić się o rachunki. A potem wracam do łazienki i patrzę w oczy kobiecie w lustrze, której nadal nie potrafię pokochać.
Z Olkiem już się nie spotykam. Może to był tylko moment – przebłysk przeszłości, która i tak nie miała już prawa się powtórzyć. Nie miałam odwagi, by zrezygnować z tego wszystkiego. Może to tchórzostwo. A może instynkt samozachowawczy. Moi rodzice? Są dumni. Mama ostatnio powiedziała:
– Patrząc na ciebie, wiem, że podjęliśmy wtedy dobrą decyzję.
Uśmiechnęłam się. Nie powiedziałam jej, że czasem śni mi się pociąg, którym nie zdążyłam odjechać. Że we śnie biegnę z walizką, ale nogi mam jak z waty i nigdy nie zdążam na czas. Budzę się zlana potem, ale też... z ulgą, że znów jestem w tej miękkiej pościeli. Nie każdy luksus jest wybawieniem. Nie każda decyzja to katastrofa. I nie każda miłość jest konieczna, żeby przeżyć. Ale czasem... bardzo bym chciała poczuć coś więcej niż spokój.
Ewelina, 31 lat
Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.
Czytaj także:
- „Mariusz karmił mnie kłamstwami słodkimi jak wrześniowe pomidory. Odkryłam prawdę przez kartkę z 1 zdaniem”
- „Mąż powiedział, że zrobił zupę grzybową. Gdy zobaczyłam, co pływa w garnku, nie wiedziałam, śmiać się czy płakać”
- „Córka obiecała, że mnie nie zostawi w potrzebie. Trafiłam do domu opieki, bo jej mąż miał na ten temat inne zdanie”

