Reklama

Moi rodzice nigdy nie pogodzili się z tym, że zostałam samotną matką. Odkąd urodziła się Zosia, nie było tygodnia, żeby nie wypomnieli mi braku męża, ojca dziecka, porządku w życiu. Dla nich samotna kobieta z dzieckiem to jak plama na honorze rodziny. Ich ulubione powiedzenie? „Dziecku potrzeba ojca, a tobie – faceta, który cię ogarnie”. Miałam trzydzieści dwa lata, stabilną pracę, własne mieszkanie i codzienną walkę o spokój. Ale oni widzieli tylko pustkę przy stole. I za wszelką cenę chcieli ją zapełnić – nawet jeśli ja tego wcale nie chciałam.

Pretensje przy rosole

Niedzielne obiady u rodziców były tradycją, której nie udało mi się jeszcze złamać. Gdyby chodziło tylko o rosół i schabowe – nie byłoby tak źle. Problem w tym, że za każdym razem, gdy tylko Zosia znikała z pokoju, mama odpalała swój ulubiony repertuar.

– Zobacz, jak ona dorasta. Za chwilę zacznie pytać, gdzie jej tata. Co jej powiesz? – zapytała, zerkając na mnie znad talerza.

– Powiem prawdę – że ojciec nie był gotowy i się wycofał. Że ją kocham i że to wystarczy.

– Nie, nie wystarczy – wtrącił ojciec. – Kobieta nie da dziecku tego, co mężczyzna. Ty tego nie rozumiesz, bo się uparłaś na samodzielność.

Wzdychałam w duchu i sięgałam po kolejną porcję ziemniaków. Wiedziałam, że każde słowo tylko podsyci ogień. Ale tego dnia nie wytrzymałam.

– A co wy wiecie o samotności? O tym, jak to jest nie przespać nocy, bo dziecko ma gorączkę i nie ma z kim się zmienić? Nie przyszło wam do głowy, że zamiast męża potrzebuję po prostu spokoju?

Mama pokręciła głową, jakby właśnie powiedziałam coś zupełnie bez sensu.

– Dziecko, my ci chcemy pomóc. Mamy znajomego. Kulturalny, rozwiedziony, bez dzieci. Michał. Spotkaj się z nim chociaż raz.

– Mamo…

– Dla nas. Dla Zosi.

I znów byłam w pułapce. W miejscu, gdzie moja wartość była liczona w obrączkach i obecności mężczyzny u boku.

Dawny znajomy z liceum

Michał. Imię nic mi nie mówiło, dopóki mama nie przesłała mi zdjęcia na Messengerze. Rozpoznałam go – był dwa lata starszy, chodziliśmy do tego samego liceum. Kojarzyłam go z korytarza: zawsze otoczony grupką dziewczyn, z nieśmiałym uśmiechem, trochę sztywny, ale uprzejmy. Nie był typem, który przyciągał mój wzrok, ale teraz… po latach? Może.

– Umów się, co ci szkodzi? – zapytała mama następnego dnia, udając, że wcale nie czekała na mój ruch.

– A co jeśli nie mam ochoty na randki?

– Nikt nie mówi o ślubie! To tylko kawa.

W końcu się zgodziłam, trochę z przekory, trochę z ciekawości. Michał zaproponował kawiarnię w centrum, jedną z tych, do których chodziłam na spotkania służbowe. Przyszedł punktualnie, ubrany elegancko, może nawet za bardzo. Miał ten sam lekko nieobecny uśmiech, ale był rozmowny i bardzo skupiony na mnie.

– Pamiętam cię z liceum. Byłaś tą dziewczyną z kólka literackiego, prawda?

– A ty byłeś tym chłopakiem od fizyki – odparłam z uśmiechem.

Rozmowa była… bezpieczna. Uprzejma. I może właśnie to mnie najbardziej zmęczyło. Zero iskry, zero zaczepnego żartu, żadnej emocji. Miałam wrażenie, że ktoś odhacza ze mną checklistę: hobby, praca, dziecko, pogoda. Wieczorem zadzwoniła mama.

– No i jak? Miły, prawda?

– Tak, miły – odpowiedziałam krótko i spojrzałam na Zosię, która układała klocki na dywanie. – Ale to chyba za mało.

Randka pod kontrolą

Nie zdążyłam odmówić drugiego spotkania, bo rodzice już zdążyli ustalić wszystko z Michałem. Mama zadzwoniła w środę wieczorem, z tonem konspiratora.

– W sobotę przyjdzie do was. Zosia pozna go w naturalnym środowisku, będziecie mieć czas pogadać.

– Mamo, to nie zoo. I nie ustala się takich rzeczy za moimi plecami.

– Ale przecież już się znacie. Nie marudź.

W sobotę punkt siedemnasta Michał zjawił się z ciastem i pudełkiem puzzli. Uśmiechnięty, przygotowany. Zosia przyjęła prezent bez większych emocji, ale dała się namówić na wspólne układanie. Ja przygotowałam herbatę i obserwowałam ich z kuchni. Michał był uważny, cierpliwy. Nie silił się na żarty, nie próbował zaskarbić sobie jej sympatii – był po prostu… obecny.

– Nieźle sobie radzisz – powiedziałam, kiedy Zosia poszła do łazienki.

– Mam młodszą siostrę, dwadzieścia lat różnicy. Trochę się uczyłem w praktyce – uśmiechnął się delikatnie.

Po jego wyjściu dostałam od mamy wiadomość: „Widzisz? Mówiłam, że warto spróbować”. I znowu nie wiedziałam, co czuję. Michał był naprawdę w porządku. Ale czułam się, jakbym była bohaterką czyjegoś przedstawienia. Rodzice byli reżyserami, Michał partnerem z castingu, a ja? Ja miałam tylko odegrać rolę.

Zosia zasnęła z puzzlami rozłożonymi na podłodze. Patrzyłam na nią długo. Miała wszystko, czego potrzebowała. Spokój, ciepło, stabilność. I nie potrzebowała faceta przy stole, żeby czuć się kochana.

Co ludzie powiedzą?

Rodzice zaprosili nas na imieniny taty. Miało być kameralnie, tylko najbliższa rodzina, ale już w drzwiach przywitała mnie ciotka Maryla z uśmiechem, który zwiastował kłopoty.

– No i wreszcie ci się ktoś trafił! Michał to złoty chłopak. Mówię ci, nie zmarnuj tej szansy.

Spojrzałam na mamę, która tylko wzruszyła ramionami, jakby chciała powiedzieć: „Nie moja wina, rozeszło się samo”. A jednak była jej. Przed kolacją ojciec wygłosił krótką mowę, w której wspomniał nie tylko o zdrowiu, ale i „nowych początkach” w rodzinie. Wszyscy wiedzieli, o kogo chodzi.

Michał też był zaproszony. Przyszedł z winem i kwiatami. Był uroczy, grzeczny, niemal zbyt idealny. Widziałam, jak patrzy na mnie, jak przy stole delikatnie dotyka mojej dłoni, jak mówi o Zosi w czasie przyszłym, jakby już planował jej życie.

– On się naprawdę stara – szepnęła mi mama w kuchni, kiedy nalewałam kompotu. – Tylko głupia by nie wykorzystała takiej okazji.

– A jeśli nie jestem gotowa? Jeśli po prostu nie chcę?

– To nie chodzi tylko o ciebie. Chodzi o Zosię. I o naszą rodzinę. Co ludzie powiedzą, jak wychowasz ją sama?

To był moment, w którym coś się we mnie zacisnęło. To nie była troska. To była presja. Poczucie, że jestem czymś zepsutym, co trzeba „naprawić”. A Zosia? Zosia była tylko kolejnym argumentem w ich układance. Wracałam z przyjęcia w ciszy. Michał zaproponował, że nas podwiezie. Odmówiłam.

Ostatnia próba

Michał zadzwonił tydzień później. Tym razem nie chciał się tylko umówić na kawę. Zaproponował weekendowy wyjazd – on, ja i Zosia. Mówił o agroturystyce, zwierzętach, świeżym powietrzu. Miał nawet rezerwację.

– Myślałem, że może... spróbujemy pobyć razem jako coś więcej niż znajomi.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Michał był uczciwy, ułożony. Chciał się zaangażować. Problemem nie był on. Problemem byłam ja – moje poczucie, że nie miałam prawa do decyzji, tylko do obowiązku.

– Michał… to miłe, ale ja naprawdę potrzebuję przestrzeni. Mam wrażenie, że wszyscy czegoś ode mnie chcą. A ja nawet nie wiem, czego chcę sama.

Zamilkł na chwilę, a potem odezwał się spokojnie:

– Wiesz, że nikt cię nie zmusza? Ja też nie chcę być czyimś „projektem”. Chciałem tylko spróbować.

Rozłączyliśmy się w dobrej atmosferze, ale wiedziałam, że to koniec. Nie zadzwonił więcej. Mama przez kilka dni milczała. W końcu zjawiła się niezapowiedziana, z siatką zakupów i miną obrażonej świętej.

– On cię naprawdę lubił – powiedziała, nie patrząc mi w oczy. – A ty znowu wszystko przekreśliłaś.

– Nie przekreśliłam. Po prostu wybrałam siebie.

– Dziecko… w tym wieku to już nie pora na fanaberie.

– A może właśnie teraz?

Spojrzała na mnie z mieszaniną złości i żalu. Wyszła bez słowa. Wieczorem przytuliłam Zosię i pomyślałam, że jeśli mam być sama – niech to będzie mój wybór. Nie ich lęk przed opinią ludzi.

Mój dom, moje zasady

Minęły trzy miesiące od ostatniego telefonu Michała. Rodzice trochę się wyciszyli, choć w ich spojrzeniach wciąż widziałam cień rozczarowania. Nauczyłam się jednak nie reagować. Zosia zaczęła przedszkole, ja dostałam awans i w końcu poczułam, że nasze życie toczy się w takim rytmie, jaki nam odpowiada. Bez popędzania, bez wiecznych porównań, bez cudzych planów.

Któregoś dnia mama przyszła z tortem i urodzinową kartką dla Zosi. Była spokojniejsza, mniej spięta. Zosia zaprosiła ją do zabawy, a ja zrobiłam herbatę. Siedziałyśmy w kuchni jak dwie kobiety, które więcej dzieli niż łączy, ale które uczą się ze sobą być.

– Wiem, że myślisz, że wszystko zrobiłam źle – powiedziała w końcu mama. – Ale ja się tylko bałam. Chciałam dla was dobrze.

– Wiem. Ale dobrze nie zawsze znaczy to samo dla wszystkich.

– Może kiedyś to zrozumiem.

Nie musiała rozumieć wszystkiego. Wystarczyło, że przestała mnie popychać w stronę, której nie chciałam. Że przestała mierzyć moją wartość mężczyzną u boku. Miałam córkę, dom, pracę, przyjaciół. Miałam siebie. I to nie był plan awaryjny. To było życie.

Czasem wieczorem, kiedy Zosia zasypiała, zaparzałam sobie herbatę i siadałam w ciszy. Patrzyłam na porozrzucane kredki, niedopite mleko, otwarty zeszyt z rysunkiem. I czułam coś, czego dawno nie czułam. Spokój. Nie idealny. Ale mój.

Agnieszka, 32 lata

Historie są inspirowane prawdziwym życiem. Nie odzwierciedlają rzeczywistych zdarzeń ani osób, a wszelkie podobieństwa są całkowicie przypadkowe.


Czytaj także:

Reklama
Reklama
Reklama