Reklama

Nie spodziewałam się, że dożyję dnia, w którym własna rodzina zaprosi mnie na tak ważne wydarzenie, a ja odmówię. Nie z powodu choroby, nie dlatego, że nie mogłam — ale dlatego, że nie chciałam. I nikt nie próbował mnie zatrzymać. Może dlatego, że nikt nawet nie zauważył, jak bardzo mnie to zabolało.

Zawsze byłam „ta dobra”

Synowa też to wiedziała. Wiedziała dokładnie, co powiedzieć, żeby mnie zabolało — i powiedziała. Jedno zdanie. Jedno okropne zdanie. I właśnie przez nie zostałam w domu, w dzień, kiedy mój jedyny wnuk miał komunię świętą.

Chcecie wiedzieć, co to było za zdanie? Do tego jeszcze dojdziemy. Ale najpierw muszę wam opowiedzieć, jak to wszystko się zaczęło. Jak z babci, która z radością szyła białą koszulę dla wnuka, zamieniłam się w kobietę, która w dzień jego komunii siedziała sama przy pustym stole, z sernikiem, który miała zamiar mu przywieźć.

Basiu, a ty co planujesz na maj? – zapytała mnie przy kawie Jola, moja sąsiadka z trzeciego piętra.

– Komunia wnuka, kochana – odpowiedziałam z dumą. – Michaś przystępuje do sakramentu. Już sukienkę sobie wypatrzyłam, taką skromną, elegancką... Bo wiesz, nie wypada iść w byle czym.

– No pewnie! – pokiwała głową. – Wnukowi się należy.

Wtedy jeszcze byłam pewna, że wszystko będzie jak trzeba. Dostałam zaproszenie od razu po świętach wielkanocnych. Anka, moja synowa, wręczyła je niby od niechcenia, między jednym łykiem herbaty a drugim.

– Komunia 12 maja, w kościele na Słowackiego, potem przyjęcie w restauracji „Brzozowa Polana”. Będzie ci pasować, mamo?

Uśmiechnęłam się, chociaż coś w jej głosie już wtedy mnie zakuło. Jakby nie zapraszała, tylko informowała. Ale machnęłam ręką. Wnuk to wnuk – dla niego pójdę wszędzie, choćby i przez burzę.

Przez kolejne dni szykowałam prezent – medalik w złocie, z grawerem. Wydałam na niego więcej, niż powinnam, ale przecież raz w życiu taka uroczystość. A Michaś zawsze był moim oczkiem w głowie. Kiedy był mały, przychodził do mnie po szkole, siadał na kolanach i prosił, żebym opowiadała mu o moim dzieciństwie. Zawsze mówił: „Babciu, ty to masz fajne historie!”.

Z zawodu byłam krawcową, więc szyłam mu białą koszulę, jaką sam sobie wymarzył. „Z guziczkami jak u detektywa”, mówił. Nie byłam pewna, co to dla niego znaczy, ale byłam dumna i wzruszona. Ale wtedy jeszcze nie wiedziałam, że moja radość zamieni się w gorycz. Że jedno zdanie Anki przekreśli wszystko.

Dzień, w którym to się wydarzyło

Wpadłam do nich z koszulą dla Michasia. Chciałam tylko sprawdzić długość rękawów. Chłopiec wybiegł z pokoju jak strzała, przytulił mnie i chwycił koszulę z takim zachwytem, że aż się wzruszyłam.

Babciu! Ale ekstra! Jak z filmu! – krzyknął, przymierzając ją na piżamę.

Anka siedziała wtedy w kuchni, przy stole, z filiżanką kawy i telefonem w dłoni. Wydawała się nieobecna, trochę znudzona. Uśmiechnęłam się do niej, trochę niepewnie.

– Myślałam, że może do kościoła pojedziemy razem, Aniu. Ja mam samochód, ty się nie będziesz musiała martwić...

I wtedy to powiedziała.

– mamo, wiesz... może jednak pojedź osobno. Będzie mniej zamieszania. Zresztą, w restauracji usiądziesz sobie z „tym starszym” towarzystwem. My będziemy z naszymi bliskimi.

„Z naszymi”. Jakby nagle ja nie byłam już „nasza”.

Nie odezwałam się ani słowem. Michaś nawet nie zauważył, że coś się stało. Gadał, śmiał się, kręcił w tej koszuli po całym mieszkaniu. A ja tylko stałam i czułam, jak robi mi się gorąco. Zbyt gorąco, by coś odpowiedzieć.

– Jasne – powiedziałam po chwili i udałam, że wszystko w porządku. – To ja już lecę. Dużo jeszcze mam dziś do zrobienia.

Nie wiem, jak udało mi się nie rozpłakać, zanim zamknęłam za sobą drzwi. Ale serce... serce pękało mi w ciszy.

Wieczorem zadzwonił mój syn.

– Mamo, Anka mówiła, że byłaś dziś u nas. Fajna ta koszula. Michaś cały czas w niej chodzi, nie chce zdjąć.

– Cieszę się – powiedziałam cicho.

– Wszystko w porządku?

Zawahałam się. Już miałam mu powiedzieć, co usłyszałam od jego żony. Ale w ostatniej chwili się powstrzymałam.

– Tak, tylko zmęczona jestem.

– Aha. No to odpoczywaj.

Rozłączył się, zanim zdążyłam cokolwiek dodać. I wtedy dotarło do mnie, że on też mnie nie zauważa. Nie słyszy tego, co mówię. Jakbym była tłem – czymś, co po prostu jest, ale nie ma znaczenia.

Usiadłam przy stole i spojrzałam na zaproszenie. Starannie wypisane, z tymi złotymi literami. „Barbara, babcia Michała, serdecznie zaproszona”. Serdecznie. A jednak nie na tyle, żeby jechać razem. Nie na tyle, żeby siedzieć z nimi przy jednym stole. Bo przecież jestem tylko „tym starszym towarzystwem”.

Zrobiłam herbatę, dodałam miodu, ale i tak smakowała jak woda. W głowie wciąż słyszałam głos Anki. Ten ton, chłodny, odległy, jakby chciała mnie już wtedy odsunąć na bok.

Zastanawiałam się, czy coś zrobiłam nie tak. Może byłam zbyt nachalna? Może zbyt często doradzałam? Ale przecież zawsze tylko chciałam pomóc...

Tamtej nocy nie zmrużyłam oka. A kiedy wstałam rano, decyzja już we mnie była. Cicha, ale twarda jak kamień. Nie pójdę. Nie pojadę. Nie usiądę przy żadnym stole, do którego jestem zapraszana z łaski.

Kiedy Michaś dzwonił dwa dni przed komunią, głos miał podekscytowany.

– Babciu, mama kupiła mi lakierki! Takie prawdziwe, błyszczące! I garnitur też mam. Trochę swędzi, ale mama mówi, że tak musi być, bo to elegancko.

Uśmiechałam się przez łzy. Słuchałam, jak opowiada o próbach w kościele, o tym, że pani kazała mu iść wolno, „jakby miał na głowie książkę”, i że ksiądz powiedział, że bardzo ładnie śpiewa „Pan jest Pasterzem moim”.

– A Ty, babciu, już wiesz, co ubierzesz? – zapytał nagle.

Zatkało mnie. Czułam, jak coś ściska mnie w gardle.

– Wiesz, kochanie... Babcia się jeszcze zastanawia. Nie wiem, czy na pewno przyjadę.

– Co? – przerwał. – Ale... dlaczego?

Nie mogłam mu tego powiedzieć. Że jego mama nie chce mnie przy „swoich”. Że jestem tylko dodatkiem, który ma siedzieć z „tym starszym towarzystwem”. Nie mogłam zburzyć w jego oczach tej uroczystości.

– Babcia się trochę źle czuje. Ale obiecuję, że jak tylko będzie lepiej, przyjadę z sernikiem. Tylko dla ciebie, dobrze?

– Obiecujesz?

– Obiecuję.

Po rozmowie długo siedziałam w milczeniu

Patrzyłam na zapasową koszulę, którą wciąż miałam na fotelu. Na medalik, który leżał w pudełeczku. I myślałam: jak to możliwe, że matka mojego wnuka, zamiast się cieszyć, że chcę być częścią tej chwili, robi wszystko, żebym się z niej wycofała?

W dniu komunii wstałam wcześnie. Jakbym miała gdzieś iść, choć przecież nie miałam. Umyłam włosy, ubrałam sukienkę – tę, co miała być „skromna i elegancka”. Usiadłam przy stole, spojrzałam na zegar. Dziewiąta. Za godzinę zacznie się msza.

W kuchni pachniało sernikiem. Upiekłam go dzień wcześniej. Na specjalnej blasze, tej, co zawsze wyciągałam na święta. I choć nikogo nie miało być, nałożyłam na stół biały obrus. Włączyłam radio, ale zaraz wyłączyłam – każda piosenka wydawała się zbyt smutna.

Wyjęłam pudełeczko z medalikiem. Trzymałam je w dłoni przez dłuższą chwilę, jakby sam jego ciężar miał mi przypomnieć, że to była dobra decyzja. Że mam prawo do szacunku, do miejsca przy tym stole nie tylko z obowiązku, ale z serca.

Nikt nie zadzwonił. Ani Tomek, ani Anka. Żadnego „szkoda, że Cię nie ma”, żadnego „na pewno się źle czujesz?”. Cisza.

Po południu usiadłam przy stole i zjadłam kawałek sernika. Samotnie. Bez śmiechu dzieci, bez zamieszania. A potem zapakowałam ciasto do pudełka i napisałam karteczkę: „Dla Ciebie, Kochanie. Twoja Babcia”.

Zaniosłam do nich wieczorem. Michaś otworzył drzwi w piżamie, rozpromieniony.

– Babciu! Wiedziałem, że przyjdziesz!

Uśmiechnęłam się tylko, wcisnęłam mu pudełko w ręce.

– To twój sernik. I prezent. Wiem, że dziś było pięknie.

Nie weszłam do środka. Nie miałam już siły znów słyszeć tego tonu Anki. Ani udawać, że nic się nie stało.

Minął tydzień. Michaś zadzwonił dwa razy – raz, żeby powiedzieć, że sernik był najlepszy na świecie, a drugi, żeby zapytać, kiedy znów do niego przyjdę. Odpowiedziałam, że wkrótce. Że tęsknię. Bo tęsknię. Za nim – nie za tą rodziną, która przestała mnie widzieć.

Tomek nie zadzwonił. Może nie wie, jak. Może uważa, że nic się nie stało. A może myśli, że skoro nie przyszłam, to sama się odsunęłam. Cóż. Może kiedyś zrozumie, że czasem to jedno zdanie może oddzielić człowieka jak nóż.

Nie żałuję, że nie poszłam. Bo nie chciałam być tylko punktem w planie, starszą panią do posadzenia przy „tym drugim” stole. Zasługuję na coś więcej. I chcę, by Michaś – kiedyś, gdy dorośnie – wiedział, że babcia nie była zła. Że miała serce. I że niektórych rzeczy po prostu się nie mówi. Nawet jeśli brzmią niewinnie.

Dziś tamta koszula wisi w szafie, medalik pewnie lśni na szyi mojego wnuka, a ja… uczę się żyć trochę inaczej. Uczę się wybierać siebie. Nie z przekory, nie z dumy – ale z szacunku. Do siebie i do tego, co przeżyłam. I jeśli kiedyś znowu mnie zaproszą, usiądę przy tym stole tylko wtedy, jeśli poczuję, że naprawdę jestem mile widziana. Bo miłość nie siedzi w pierwszym rzędzie. Ona siedzi tam, gdzie jest dla niej miejsce.

Barbara, 60 lat


Czytaj także:


Reklama
Reklama
Reklama