„Sąsiedzkie imprezy przy grillu spędzały mi sen z powiek. Na nic moje prośby, dla nich jestem starą babą z pretensjami"
„Tego wieczoru, zamiast czytać, siedziałam z zaciśniętymi zębami w kuchni. Fala śmiechu zza płotu wdarła się przez uchylone okno, wlewając się do mojego azylu. Przypomniałam sobie moje ukochane zdanie z Pana Tadeusza o dworku, którego okolice spokojne i ciche. O ironio, pomyślałam. Pan Tadeusz pewnie by ich pozwał za zakłócanie klimatu”.

- Redakcja
Od 10 lat jestem na emeryturze. Od prawie 50 lat mieszkam z mężem w małym szeregowcu na spokojnym osiedlu. Nasze życie toczy się rytmem dnia i nocy, niezmącone przez nic bardziej ekscytującego niż późna dostawa listonosza.
– Wikuś, herbatę ci zrobić już teraz, czy poczekasz do końca rozdziału? – zapytałam któregoś wieczoru, gdy czytaliśmy w salonie. On zaczytany w biografii jakiegoś wynalazcy, ja w nowej powieści Tokarczuk.
W takich chwilach czułam się jak w kokonie
Cisza, ciepłe światło lampki, zapach mięty i tytoniu z fajki Wiktora. To był nasz świat. I było nam w nim dobrze. Aż do dnia, kiedy do sąsiedniego domu wprowadzili się oni – Ola i Tomek. Młodzi, uśmiechnięci, energiczni. I bardzo, bardzo... towarzyscy.
Na początku nawet się cieszyłam. Ktoś wreszcie wykosi te chaszcze za płotem, może pogada przy skrzynkach na listy. Ale w ciągu tygodnia dowiedziałam się, że młodość ma swoje prawa.
Pierwszy grill zorganizowali w piątkowy wieczór. Nic nadzwyczajnego – ot, kilka śmiechów, muzyka sącząca się z głośnika. Uznałam, że to jednorazowe. Ale potem był sobotni grill. I kolejny tydzień później. I wtorek – bo „mieli wolne”. Głośne rozmowy, piosenki, odgłosy kieliszków stukających o siebie. A to wszystko tuż obok mojej sypialni.
Wiktor mówił, że przesadzam. Że może im przejdzie. A ja próbowałam nie warczeć pod nosem, kiedy któryś z ich gości głośno beknął przez płot. Dosłownie beknął!
Tego wieczoru, zamiast czytać, siedziałam z zaciśniętymi zębami w kuchni. Fala śmiechu zza płotu wdarła się przez uchylone okno, wlewając się do mojego azylu. Przypomniałam sobie moje ukochane zdanie z „Pana Tadeusza” o dworku, „którego okolice spokojne i ciche”. O ironio, pomyślałam. Pan Tadeusz pewnie by ich pozwał za zakłócanie klimatu.
I wtedy poczułam, że coś muszę zrobić. Nie mogłam pozwolić, by moje wieczory zamieniły się w przymusowe słuchowisko. Jeszcze nie wiedziałam, co zrobić. Ale już wtedy planowałam pierwsze posunięcie.
To był piątek. Ciepły, aż za bardzo. Powietrze stało, a ja postanowiłam przeczekać to duszne popołudnie na werandzie z książką. Ledwo otworzyłam powieść, usłyszałam charakterystyczne „pstryk” zapalniczki. Chwilę potem – pierwsze skwierczenie kiełbasy na ruszcie.
– No i zaczęło się – mruknęłam, nie odrywając wzroku od strony.
Zza płotu dochodziły coraz głośniejsze dźwięki. Najpierw rozmowy, potem muzyka – jakieś rytmiczne brzdąkanie gitarą, na pewno nie klasyką. W końcu padło zdanie, które wybiło mnie z lektury:
– Dolej mu, przecież to piątek! – zaśmiała się kobieta, chyba Ola.
Westchnęłam.
– Wiktor, słyszysz?
Mąż uniósł głowę znad sudoku.
– Coś tam grillują chyba. Przecież mamy zamknięte okna.
– A ja siedzę na werandzie i nie słyszę już swoich myśli! Ty tego nie słyszysz, bo włożyłeś aparat tylko do jednego ucha!
Wiktor spojrzał na mnie z lekkim uśmiechem.
– Basiu, młodzi są. Może chcą się nacieszyć latem. Nie bądź od razu taka...
– Taka jaka?
– Taka... zasadnicza.
Przewróciłam oczami, podniosłam się i weszłam do domu
Z kuchennej szuflady wyjęłam żółtą karteczkę. Krótkim, ale starannym pismem napisałam: „Szanowni Państwo, uprzejmie prosimy o przestrzeganie ciszy nocnej po godzinie 22. Sąsiedzi.” Podpisałam: „Barbara i Wiktor K.”
Wiktor patrzył zza stołu.
– Chcesz im to zostawić?
– Tak. Przymocuję im do furtki. Może to coś da.
– Może.
Gdy wróciłam, Wiktor tylko pokręcił głową.
– Tylko nie pisz petycji do burmistrza, proszę.
– Jeszcze nie – odpowiedziałam. Ale nie żartowałam.
W sobotę od rana było dziwnie cicho. Nie słyszałam ani muzyki, ani szczęku rusztu. Już zaczęłam się łudzić, że może jednak zrozumieli aluzję. Wiktor popatrzył na mnie z miną wyrażającą nadzieję, że temat mamy z głowy.
Ale gdy tylko zegar w salonie wybił siedemnastą, znowu usłyszałam to przeklęte „pstryk”.
– No nie – powiedziałam, patrząc na płot jak na wroga.
A potem... jakby specjalnie. Głośniej niż poprzednio. Muzyka aż dudniła, a z głośnika poleciało coś, co przypominało krzyk pawiana w rytmie disco.
– Wiktorze, przypomnij mi, proszę, ten liścik, który wczoraj zostawiłam. Może napisałam, że mają puszczać koncert rockowy na cały regulator?
Wiktor znowu podniósł wzrok znad gazety. Tym razem nie odpowiedział. Z kuchni przyniosłam ulotkę z lokalnym biuletynem. Na ostatniej stronie – informacja o zasadach porządku publicznego.
– Wiesz co? Damy im jeszcze jedną szansę. – Uśmiechnęłam się pod nosem i sięgnęłam po taśmę klejącą.
Zawinęłam ulotkę i dyskretnie przymocowałam do ich furtki, dokładnie w to samo miejsce, gdzie wcześniej był liścik. I na wszelki wypadek dopisałam długopisem: „Warto przeczytać przed następnym grillem”.
Nazajutrz rano, kiedy wychodziliśmy z Wiktorem na spacer, furtka była pusta. Żadnego śladu ulotki. Ale za to na płocie... wisiało zaproszenie: „Grillujemy w sobotę – będzie DJ! Sąsiedzi mile widziani!”.
Wiktor uśmiał się do łez
– Cóż, Basiu. Nie da się ukryć – młodzież ma poczucie humoru.
– To nie humor. To wojna, Wiktor. I my ją wygramy. Ale elegancko.
Pomysł przyszedł mi do głowy przy śniadaniu, kiedy kroiłam pomidora. Gładkie, czerwone plasterki ułożyły się równo na talerzu – tak jak lubię. „Skoro nie mogę ich przekrzyczeć, to może ich... uciszę inaczej” – pomyślałam.
Napisałam zaproszenie na kremowym papierze listowym, który trzymałam na specjalne okazje. „Kolacja przy świecach. Spokojna, bez muzyki. Tylko rozmowy i dobry smak. W sobotę o 19:00. U sąsiadów. Barbara i Wiktor”. Złożyłam list na pół i sama wsunęłam go do ich skrzynki.
W sobotę o 18:55 siedzieliśmy już przy stole na tarasie. Obrus w kwiaty, świeczki w słoikach po dżemie, domowe wino, pasztet z żurawiną. Wiktor założył marynarkę, choć jęczał, że gorąco.
O 19:02 rozległo się pukanie. Na tarasie stanęli oni – Ola i Tomek – trochę spięci, ale uśmiechnięci. Ola miała w rękach bukiet kwiatów, Tomek butelkę wina.
– Dzień dobry. Przepraszamy, że tak późno... i że tak głośno – Ola lekko się zarumieniła.
– Jeszcze nie późno. I tylko trochę za głośno – odparłam z uśmiechem. – Proszę, siadajcie.
Na początku było sztywno. Rozmowa kulała, jakbyśmy wszyscy grali role w nieudanej sztuce. Ale gdy podałam mój słynny sernik z pomarańczową skórką, coś pękło.
– To jest lepsze niż ten nasz z cukierni – Tomek odetchnął. – Tak szczerze, baliśmy się was trochę.
– My was też – przyznał Wiktor. – Bałem się, że Barbara kiedyś wyjdzie z łopatą.
Wszyscy się roześmiali.
Wino się lało, rozmowa popłynęła. Mówiliśmy o wszystkim – o pracy, rodzinach, starych filmach, nawet o sąsiadach. A ja pomyślałam: może jednak nie będzie tak źle.
Minął miesiąc. W sobotę znów zapaliliśmy świece – tym razem w ogrodzie, razem z Olą i Tomkiem. Nie było głośno, nie było DJ-a. Tylko my, małe kieliszki z nalewką wiśniową i misa z moją sałatką jarzynową, której Tomek nie mógł przestać chwalić.
Zamiast ryku głośników – cichy szum rozmów.
– Wiesz, Basiu – powiedziała Ola, kiedy Wiktor i Tomek poszli po kolejną butelkę wina – ja czasem naprawdę czuję się tu jak u mamy. Tylko... ciszej.
Spojrzałam na nią. Miała lekko rozmazany tusz pod oczami. Może od wina, może od emocji.
– Czasem się boję tej ciszy – uśmiechnęła się niepewnie. – Tomek potrafi zniknąć w pracy na całe dni, a ja wtedy siedzę tu, na tarasie. I wiesz... czasem myślę, że może jednak powinnam jeszcze poczekać z tą dorosłością.
Zachciało mi się chwycić ją za rękę. I zrobiłam to.
– Wiesz, ja też się czasem boję ciszy. Ale z wiekiem uczysz się jej słuchać. To taki inny rodzaj muzyki.
Spojrzała na mnie, a potem obie zaczęłyśmy się śmiać
Z piwnicy dobiegł śmiech naszych mężczyzn.
– I co, dogadali się?
– Rozmawiają o winie i... hydraulice – uśmiechnęłam się. – To znaczy, że się zaprzyjaźnili.
Od tamtego wieczoru ustaliliśmy, że raz w miesiącu robimy wspólną kolację. Czasem u nas, czasem u nich. Raz grill, raz świeczki. Ale zawsze – bez muzyki. Bo zamiast tego grały rozmowy.
Czasem siadam na werandzie wieczorem, z herbatą i kocem na kolanach. Wiktor śpi już w fotelu, a ja wsłuchuję się w odgłosy sąsiedztwa. Śmiech dochodzący z ogrodu Oli i Tomka już mnie nie drażni. Wręcz przeciwnie – kiedy go słyszę, robi mi się ciepło na sercu.
Kto by pomyślał, że jedną kolacją przy świecach można wygasić pożar... zgrzytów międzypokoleniowych?
Z czasem zaczęłam dostrzegać w nich coś więcej niż tylko młodych i głośnych. Zobaczyłam ludzi zagubionych, czasem niepewnych, którzy też się czegoś uczą. I którzy – jak się okazało – chcieli po prostu być zauważeni. Tak samo jak my.
Z kolei oni zaczęli widzieć w nas coś więcej niż „starych z pretensjami”. Zaczęli nas zapraszać, pytać o radę. Ola wzięła ode mnie przepis na ten sernik z pomarańczową skórką, a Tomek zaprosił Wiktora do wspólnego majsterkowania w garażu.
Dziś wiem, że życie nie składa się z bezszelestnych wieczorów i przewróconych stron książki. Składa się z kompromisów. Z prób, z błędów, ze śmiechu przez ścianę. Z hałasu, który z czasem staje się muzyką tła.
I wiecie co? Ja już czasem czekam na ten śmiech zza płotu. Bo przypomina mi, że życie trwa. A póki trwa, warto siadać razem do stołu. Nawet jeśli zaczęło się od karteczki na furtce.
Barbara, 72 lata
Czytaj także:
- „Rodzinny wyjazd do Chorwacji miał być świetnym pomysłem. Ale za wakacje z własnymi dziećmi powinni wypłacać szkodliwe”
- „Delegacja w Chorwacji skończyła się romansem z nieznajomym. Oniemiałam, gdy dowiedziałam się, z kim spędziłam noc”
- „Mąż odciął mnie od rodziny i pieniędzy. Moje małżeństwo jest skończone, a ja zostałam całkiem sama”

